II My mielibyśmy mieć romans?
Benedicto postanowił nie wspominać nikomu o tym, w jakich okolicznościach Afrodyta postanowiła go uznać, co tylko podsyciło ciekawość mieszkańców domku dziesiątego. W końcu uznanie zwykle miało miejsce w specjalnych okolicznościach, a skoro nie zrobiła tego publicznie, to musiała mieć jakiś powód. A znając boginię miłości, tym powodem musiał być romans. Przynajmniej dokładnie tak przebiegł tok myślenia jej dzieci.
Gdy tylko wstał, zobaczył utkwione w nim kilka par oczu, tak zaskakująco od siebie różnych, że nie bardzo umiał uwierzyć w to, że wszyscy zebrani byli rodzeństwem. I to jeszcze jego rodzeństwem. A jednak — nastolatkowie wszelkich ras i płci, których boską matką była Afrodyta, naprawdę istnieli i wpatrywali się w niego, swojego brata, jak w wyjątkowo soczysty stek. Benedicto poczuł przemożną ochotę, żeby uciec, ale wiedział, że to by głupio wyglądało.
— To co, powiesz nam wreszcie, o co chodzi? — zapytał chłopak, który prawdopodobnie był wyższy nawet od niego.
— To ta cyklopica? — dodała dziewczynka mogąca mieć nie więcej niż trzynaście lat. — Naprawdę ją kochasz?
— Nie kocham żadnej cyklopicy! — żachnął się Benedicto. — To pomyłka!
— Ta, na pewno... — zadrwił jeszcze ktoś. — Ale tak się do niej wyrywałeś!
— „Śrubka nie jest obrzydliwa, nie obrażajcie jej", tak gadałeś, i co, odwidziało ci się?
Benedicto resztką sił powstrzymał się, żeby nie przyłożyć któremuś z nich, a w sumie to najlepiej wszystkim. Och, czemu ze wszystkich możliwych bogów jego matką musiała się okazać akurat Afrodyta? Chłopak z wczoraj miał rację. To zdecydowanie była zła nowina. A najgorszy był fakt, że nie miał pojęcia, co z nią zrobić.
— Nie mam co wam opowiadać — stwierdził wreszcie. — Nie ma żadnego romansu i sam nie wiem, dlaczego tak to się stało. Jeśli chcecie wiedzieć, pytajcie matkę, nie mnie.
To powiedziawszy, wstał i udał się do łazienki, żeby się nieco ogarnąć. Przez ten dziwaczny czar z wczoraj właściwie nie musiał nic robić, bo wyglądał, jakby urwał się z pokazu mody, choć jednak to nie był do końca jego styl. Ale cóż, przynajmniej oznaczało to mniej czasu spędzonego w pobliżu rodzeństwa, które dość szybko zdążył znienawidzić.
Udał się do kantyny, żeby coś przekąsić. To jak dotąd był jego jedyny plan, bo nie miał pojęcia, co mógłby robić dalej. Zdążył już się zorientować, że greccy herosi mieli całe mnóstwo zainteresowań, takich jak siatkówka, treningi ze śmiertelnie niebezpieczną bronią, hodowla truskawek czy wspinanie się po ściance lubiącej pluć lawą. Ale, szczerze mówiąc, w żadnej z tych dziedzin się specjalnie nie widział. Zgoda, sport lubił, ale nie był pewien, czy dawanie mu miecza do ręki to dobry pomysł. Przeczuwał, że zraniłby albo siebie, albo wszystkich wokół.
Jak zdążył się już zorientować, przy stolikach siadało się według swojego boskiego rodzica i jak poprzedniego dnia stolik Hermesa nie był taki najgorszy, choć zatłoczony, to miał przeczucie, że stolika Afrodyty nie polubi. I miał rację: kolejne dwie jego siostry wpatrywały się w niego jak w kawał mięsa. Zrobił więc to, co uznał za najlepsze: ignorował je, choć miał nadzieję, że nie nazbyt ostentacyjnie.
Zauważył również jeszcze jedną rzecz: chłopak z wczoraj, kimkolwiek był, to z pewnością nie kolejnym jego bratem. Chociaż nie powiedział o sobie zbyt wiele, to jednak Benedicto nie widział go w Dziesiątce. Zresztą, zachowywał się zbyt rozsądnie w porównaniu do dzieci Afrodyty. Czyli... bardziej rozsądnie i od samego Benedicta? Nie, tylko nie to! Nie chciał stać się taki jak jego rodzeństwo. Zresztą, raczej mu to nie groziło, zważywszy na fakt, że w miłości nie miał szans. Nie z tą głupią klątwą. Pozostawało mu jedynie patrzeć na romanse innych...
Ech. Chyba jednak zagrożenie stania się typowym dzieckiem Afrodyty było jak najzupełniej realne. Skoro już myślał w tych kategoriach...
Wziął sobie kilka kromek chleba i posmarował grubą warstwą masła orzechowego. Do tego wziął sobie trochę owoców, ale chociaż zawsze lubił takie śniadanie, to teraz jakoś nie bardzo czuł jego smak. Prawdę mówiąc, był bardziej skupiony na przeszukiwaniu wzrokiem stolików.
I wreszcie znalazł to, czego szukał. Trzeba przyznać, że wśród swojego rodzeństwa, w większości z blond głowami, chłopak z wczoraj ze swoimi czarnymi włosami dosyć się wyróżniał. Był skupiony na swoim talerzu, ale akurat gdy Benedicto chciał odwrócić wzrok, to ten uniósł głowę i ich spojrzenia się spotkały.
Benedicto zamarł. Co miał zrobić? Czy to wyglądało na to, na co wyglądało, czyli że się w niego wpatrywał? A może uwierzy w to, że to był zupełny przypadek? A może...
Rodzący się potok myśli zatrzymał uśmiech chłopaka. On się do niego uśmiechnął! A na dodatek jeszcze pomachał! Czyli chyba nie pomyślał sobie nic dziwnego. Jaka ulga! Benedicto odwzajemnił więc oba gesty. A gdy zabrał się od nowa za kanapki, to jakoś bardziej mu zasmakowały. Ale nadal nie bardzo wiedział, co dalej ze sobą zrobić.
Dokończywszy jeść, wstał od stołu i odszedł kawałek. Tam znowu zauważył tego chłopaka stojącego w pobliżu. W zasadzie nie miał lepszych pomysłów, więc podszedł do niego. Problem tkwił w tym, że nie miał zielonego pojęcia, jak rozpocząć rozmowę.
— Znowu się spotykamy. — Na ustach chłopaka błąkał się lekki uśmiech. — To zastanawiające.
— Mieszkamy tu razem, więc chyba nie... — odparł ostrożnie Benedicto, nie bardzo wiedząc, czego się spodziewać. Wczoraj i tak wydarzyło się pomiędzy nimi zbyt wiele.
— Ciekawisz mnie — przyznał chłopak szczerze. — Ale, gdzie ja mam głowę... Gadaliśmy wczoraj tyle o tobie, że w ogóle zapomniałem się przedstawić. Jestem Eichi. — Wyciągnął przed siebie otwartą dłoń. — Eichi Yokoyama.
Benedicto uścisnął dłoń Eichiego i nieco się rozluźnił. W świetle dnia ostatnie wydarzenia jakoś nie wyglądały tak strasznie. Bo co z tego, że powiedział mu o klątwie i że Afrodyta zdecydowała się go uznać, jak byli tylko we dwóch? Zupełnie nic. A poza tym teraz zyskał okazję, żeby mu się przyjrzeć lepiej.
Eichi był o jakieś pół głowy, a może nieco więcej, niższy od niego, a uwagę przykuwały przede wszystkim jego czarne włosy sterczące na wszystkie strony. W jego oczach, równie ciemnych, połyskiwały inteligentne, acz wesołe iskierki, co ostatecznie upewniło Benedicta co do jego dobrych intencji.
— A więc... Czyim dzieckiem jesteś? — Benedicto przerwał milczenie. — Bo jakoś nie umiem tego określić... po tobie ani twoim rodzeństwie.
— Po moim rodzeństwie już prędzej byś poznał. — Eichi skrzywił się lekko. — Wszyscy mają szare oczy, po Atenie. Ja trochę do nich nie pasuję.
— To witaj w klubie. Te dzieciaki Afrodyty to banda idiotów, słowo daję!
Eichi zaśmiał się pod nosem.
— Spodziewałem się takiej reakcji — przyznał. — Mało komu nie działają na nerwy... Zresztą, słyszałem już plotki. Uważają, że wdałeś się w jakiś romans?
— Ano, a poza tym nadal dogadują mi o tej cyklopicy... Na serio uważasz, że warto im mówić o klątwie?
— Zrobisz, jak uważasz, ale założę się, że wkrótce ich teorie pójdą jeszcze dalej i będą dobierać ci partnerów. A patrząc na to, że póki co rozmawiasz tylko ze mną... Zdaje mi się, że wiem, co wymyślą.
Benedicto dopiero po chwili zrozumiał, co to miało znaczyć. I natychmiast zrobiło mu się gorąco. Wachlując się ręką, odwrócił wzrok.
— Ty chyba nie mówisz poważnie? — zapytał, gdy już wreszcie ochłonął na tyle, żeby znowu spojrzeć na Eichiego. — Że niby my mielibyśmy mieć romans? Znam cię nawet niecały dzień, co to, to nie!
— W tej chwili nie skaczemy sobie do gardeł, więc wątpię, żeby był z tego romans — stwierdził Eichi. — Mówię tylko, co prawdopodobnie pomyśli sobie twoje rodzeństwo.
— Założę się, że jak im powiem o klątwie, to będzie tylko gorzej...
— To nie mów, rób, co chcesz.
— Najchętniej to bym zwiał z tego obozu... Niby jest tu nieźle, ale z nimi tu chyba nie wytrzymam!
— To w sumie czemu tu jeszcze jesteś? — Eichi uniósł brew.
— Ech, tu mnie masz — westchnął Benedicto. — Właściwie to od pewnego czasu podejrzewałem, że nie jestem, hm, zwykły. Bo te głupie potwory nie chciały dać mi spokoju! Przez jakiś czas udawało mi się uciekać, ale ostatnio napadła mnie taka zgraja, że gdyby nie ten faun...
— Satyr — wpadł mu w słowo Eichi. — Fauny są rzymskie.
— A, no tak, naoglądałem się za dużo Narnii, stąd te fauny... W każdym razie, gdyby nie ten... satyr, to prawdopodobnie skończyłbym jako obiad. Więc chyba jak wyjdę, to nie bardzo mam szanse, żeby przetrwać.
Postanowił nie wspominać o tym, że w zasadzie nie bardzo miał też miejsce, do którego mógłby wrócić. I tak powiedział Eichiemu zbyt wiele. Tak czy tak, wiedział jedno: musiał tu zostać. Nawet pomimo innych dzieci Afrodyty.
— Właśnie po to tu jesteś, żeby móc przetrwać — zauważył Eichi, ale dopiero po chwili milczenia, jakby wyczuł niewypowiedziane myśli Benedicta. — Tu możesz się nauczyć w zasadzie wszystkiego, czego ci trzeba.
— Na przykład?
— Walki, czytania po grecku, dowiesz się, jak podejść różne potwory... Może też oswoisz swoje specjalne zdolności?
— Ja nie mam specjalnych zdolności — wypalił Benedicto.
— Na pewno jakieś masz — odparł Eichi. — Hm, pomyślmy... — Wyciągnął przed siebie dłoń i zaczął liczyć na palcach. — Dysleksja, ADHD, francuski, moce emocjonalne, może nawet czaromowa?
Benedictowi wydawało się, że się przesłyszał.
— Dysleksja? ADHD? To mają niby być moje specjalne umiejętności? Chyba żartujesz! A francuski? Co to niby ma być?
— Chodź ze mną.
Eichi ruszył w głąb obozu i machnął ręką. Benedicto, nadal nie bardzo to rozumiejąc, ruszył za nim. Minęli domki i zbrojownię, a syn Afrodyty zastanawiał się, dokąd prowadził go nowy znajomy. W ogóle nad wieloma rzeczami się zastanawiał. Nie sądził, żeby Eichi żartował z tą dysleksją, ale nie rozumiał, jak niby mogła być atutem, skoro to przez nią osiągał w szkole tak mierne wyniki.
W końcu znaleźli się u celu, to znaczy na to wyglądało, bo Eichi przystanął. Benedicto zrozumiał po chwili, co przed sobą widział: to była arena treningowa.
— Nie jestem specem od walki — odezwał się Eichi — ale każdy heros musi poznać chociaż podstawy, jeśli chce pozostać w jednym kawałku. No chyba, że jest... em... specjalny.
Skrzywił się lekko, a Benedicto chyba nie chciał poznawać historii stojącej za tymi enigmatycznymi słowami. Domyślił się jednak, że z pewnością sam nie był tym specjalnym przypadkiem. Zrozumiawszy, co go czeka, westchnął pod nosem.
— To będzie długi dzień.
~~~~
Wiem, że nie za dużo się dzieje (stąd scena jest krótsza, ma jakieś 1600 słów), ale zmiana perspektywy na Benedicta to był dobry pomysł, bo obaj chłopcy potrzebują odrobiny miłości, czyż nie? :D Znaczy, ta scena jest potrzebna dla estabilishmentu ich relacji, ale wiecie, co mam na myśli z tym, że mało się dzieje.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro