I Ten koleś ma coś nie tak z głową
Gdy usłyszał przeraźliwy krzyk obcego człowieka, Eichi z wrażenia aż upuścił naleśnika na ziemię.
W kantynie zapanowało poruszenie i nic dziwnego, bo takie krzyki w Obozie Herosów zwiastowały jedno: kłopoty. Ale jakie kłopoty, tego nie dało się przewidzieć. To mogła być inwazja, ktoś mógł przez przypadek postrzelić przyjaciela z łuku albo po prostu emocje przy siatkówce wzięły górę. Naprawdę trudno było orzec, ale jednak po tych kilku latach Eichi wiedział, że żadnej z tych opcji nie powinno się lekceważyć. Gdy mieszkało się ze zgrają nastoletnich półbogów, wszystko natychmiast stawało się sto razy bardziej niebezpieczne.
Eichi w myślach pożegnał się z resztką naleśnika i ruszył za innymi, ciekaw, kto tak krzyczał i dlaczego nie znał tego głosu. Przebiegł obok ścianki wspinaczkowej, którą jak zawsze zmierzył nieprzyjaznym spojrzeniem.
„Jeszcze cię pokonam" — pomyślał.
Ścianka pozostała niewzruszona, ale może to i lepiej. Przynajmniej nie dała mu powodu, żeby się kompletnie rozproszył. A dość często mu się to zdarzało. Przypomniawszy sobie, czemu w ogóle zerwał się do biegu, spojrzał znowu przed siebie.
Herosi zebrali się wokół magicznej granicy obozu, gdzie, jak widać, musiała się znaleźć odpowiedź na niewypowiedziane przez nikogo pytanie. Eichi bezskutecznie próbował się przecisnąć, by cokolwiek zobaczyć, ale doskonale wszystko słyszał.
— Nie możesz tam wrócić!
Ten głos z pewnością należał do Woodrowa, jednego z obozowych satyrów.
— Muszę! Ona mnie potrzebuje! Chcę z nią być!
Niskiego głosu rozmówcy Woodrowa Eichi nie znał. Ale ta wymiana zdań zaintrygowała go na tyle, że przystanął, by posłuchać.
— Czyś ty oszalał? Ona w tobie nic nie widzi!
— Ale przecież patrzyła na mnie... Tak czule...
— Czule? Patrzyła na ciebie jak na obiad!
— Ona mnie kocha!
— Ona chce cię zjeść!
— Kłamiesz! Chcesz nas rozdzielić!
— Nigdzie... nie... idziesz! — wysapał Woodrow. — A wy co tak stoicie jak kołki? Trzymajcie go, bo zaraz ucieknie prosto w paszczę tej obrzydliwej cyklopicy!
— Śrubka nie jest obrzydliwa! Nie obrażaj jej!
Ale tajemniczy przybysz nie zdążył powiedzieć nic więcej. Paru herosów z przodu wreszcie zdecydowało się pomóc satyrowi i przytrzymało jego rozmówcę. Ten wydał z siebie jeszcze kilka nieartykułowanych odgłosów, aż wreszcie zamilkł.
— Dzięki za pomoc — odezwał się Woodrow. — Ten koleś ma coś nie tak z głową, przysięgam...
— Kim jest Śrubka? — zapytał go ktoś, wyraźnie zaintrygowany.
— Cyklopicą, której ledwo zwialiśmy... A ten wariat się do niej zalecał! Ech, ci herosi są coraz dziwniejsi... Teraz trzeba go gdzieś zabrać, żeby zobaczyć, czy w ogóle jest normalny.
Pozostali herosi przesunęli się, żeby satyr i syn Hermesa, który wraz z nim nadal przytrzymywał przybysza, mogli przejść. I wtedy Eichi wreszcie mógł mu się przyjrzeć. Natychmiast zrozumiał, dlaczego Woodrow nie był w stanie go sam przytrzymać — chłopak, na oko szesnastoletni, odznaczał się całkiem atletyczną budową ciała, którą z pewnością zdobył w naturalny sposób. W pierwszej chwili przywiódł Eichiemu na myśl Paola, ale potem zauważył, że skóra przybysza jest jednak nieco jaśniejsza, a poza tym miał dłuższe włosy — może nie przesadnie długie, ale jednak nieco dłuższe.
Czuł przemożną ochotę, żeby dłużej patrzeć na gościa, ale kiedy Woodrow i herosi go wyminęli, uznał, że to byłoby co najmniej dziwne, zważywszy na fakt, że nie miał z nim nic wspólnego. A poza tym pozostali też w większości stracili zainteresowanie, więc Eichi zdecydował się wrócić do kantyny i jeszcze coś przegryźć. Jeden naleśnik, w dodatku niecały, to nie było wystarczająco.
W ciągu dnia, zajęty tym, żeby nie zginąć przez przeklęty trening szermierki, Eichi zdążył niemal zapomnieć o tajemniczym gościu z rana. Niemal, bo jednak czasem go widział w głowie, jednak starał się tym nie przejmować. Na pewno dowie się więcej wieczorem, przy ognisku, gdzie przedstawiano wszystkich nowych. I nie pomylił się w swoich przewidywaniach — gdy już wraz z pozostałymi obozowiczami wyśpiewał parę piosenek, które zdążył poznać na pamięć, gość z rana wstał tak, by wszyscy go przynajmniej w miarę widzieli. I tym razem zachowywał się już normalnie — nie chciał uciekać z obozu do morderczych cyklopic ani nie darł się na cały głos.
— Cześć — odezwał się. Eichi dostrzegł, że wyglądał na nieco zakłopotanego. — Jestem Benedicto! Benedicto Morte. I... przepraszam za ten cyrk z rana. Tak jakby... mam pewien mały problem, z którym czasem trudno mi walczyć, ale ogólnie dzięki za pomoc... Gdybyście mi nie pomogli, to pewnie bym się wam teraz nie tłumaczył...
— Jesteś cykloposeksualny czy co? — rzucił ktoś z tłumu.
Benedicto zaczerwienił się lekko.
— Nie... nie do końca... To trochę skomplikowane, ale może nie będę się nad tym rozwodzić. Nie chcę psuć wam humoru...
— Oj, no weź, teraz zaciekawiłeś!
— Powiedz!
Ale Benedicto wcale nie wyglądał, jakby zamierzał cokolwiek mówić. Bez słowa usiadł z powrotem na swoim miejscu i najwyraźniej chciał wtopić się w tło, ale niezbyt mu się udało, dlatego chwilę później wstał i opuścił zgromadzenie. Eichi przez chwilę śledził go wzrokiem i choć kusiło go, żeby ruszyć za nim, to jednak się powstrzymał. Zrozumiał, że to byłoby pozbawione sensu — skoro nowy chciał być sam, to przeszkadzanie mu w tej chwili nie było najlepszym pomysłem. Spróbował więc wyrzucić Benedicta z głowy i wrócił do śpiewania obozowych piosenek.
Jednak jakoś nie umiał się na tym skupić. Pomyślawszy, że krótka przechadzka po obozie dobrze mu zrobi, opuścił towarzystwo i spacerkiem podążył w stronę domków. Nie zdziwiłoby go, gdyby ów spacerek skończył się w jego łóżku w domku Ateny, bo jednak po całym dniu trenowania był nieco zmęczony.
Gdy znalazł się przy jeziorze, dostrzegł, że ktoś siedział na brzegu. Mając przeczucie, kto to może być, podszedł bliżej i wtedy okazało się, że nie pomylił się w swoich przewidywaniach. Benedicto wpatrywał się w swoje odbicie w tafli jeziora, chociaż Eichi wyczuł, że to nie ten obraz pochłaniał jego myśli. Ale cokolwiek to było... czy powinien się o tym dowiadywać? A może lepiej dać mu spokój?
Zapomniał jednak, że jego odbicie też stało się widoczne. Benedicto go dostrzegł, więc Eichi nie mógł już udawać, że go tu nie ma. Wypadałoby jednak wyjść z tego jakoś z twarzą.
— Mogę się dosiąść? — zapytał.
— Jasne, czemu nie — odparł Benedicto, choć Eichi wyczuł lekką niechęć.
— Jeśli nie chcesz, to sobie pójdę...
— To zależy, czy chcesz mnie wypytywać jak wszyscy.
Prawdę mówiąc, ciekawiło go, jaki problem miał Benedicto, ale wypytywanie rzeczywiście nie miało sensu. A poza tym z niewiadomych przyczyn Eichi nie chciał go do siebie zrazić. Choć nie odpowiedział na pytanie, to usiadł obok. Przez chwilę przyglądał się ich odbiciom, tak od siebie różnym, aż wreszcie przeniósł wzrok na Benedicta. Ten po chwili również spojrzał na Eichiego, a nie tylko na obraz w tafli.
— Wiem, że jesteś ciekaw — powiedział. — Tylko nie chcesz tego przyznać.
— Nie o wszystkich rzeczach się chce rozmawiać — przyznał Eichi. — Chociaż czasem trzeba...
Pomyślał o swoim własnym problemie. Czy gdyby jego klątwa nie stwarzała zagrożenia dla innych obozowiczów, to czy by w ogóle o niej wspominał? Czy jednak wolałby zachować to dla siebie? W zasadzie to urodzinowa klątwa wcale nie była jego zdaniem powodem do chwalenia się. Więc jeśli problem Benedicta był podobny, to wcale mu się nie dziwił.
— O moim nie trzeba — uciął Benedicto.
— Ale może jednak coś o sobie powiesz? — zaproponował Eichi. — Skąd jesteś?
Benedicto rozluźnił się nieco. Zmiana tematu wyraźnie go ucieszyła.
— Właściwie to stąd, całe życie spędziłem w Nowym Jorku. Ale dotąd nie wiedziałem, że jest tu takie miejsce...
— Tak, jest tu pięknie — przyznał Eichi. — Lubię Obóz Herosów. Myślę, że tobie też się tu spodoba.
— Jesteś pewien?
Eichi wyczuł aluzję do sytuacji z rana.
— Obozowicze za niedługo o tym zapomną — zapewnił Benedicta. — A poza tym, jeśli zdecydujesz się im to wyjaśnić, to na pewno dobrze to przyjmą. Moją klątwę też dobrze przyjęli.
— Klątwę? — powtórzył Benedicto, zaintrygowany. — Jesteś przeklęty?
Eichi zorientował się, że po tych wszystkich latach mówienie o tej klątwie stało się dużo łatwiejsze. W końcu tyle razy to wszystkim tłumaczył, że aż stało się dla niego naturalne.
— Tak jakby — potwierdził Eichi. — Właściwie nie wiem, dlaczego, ale w każde moje urodziny mam straszliwego pecha. I wszystko byłoby dobrze, gdyby to nie były niemal śmiertelne wypadki. W moje pierwsze urodziny tutaj Obóz Herosów prawie zniszczyły myrmeki, bo je zdenerwowałem...
Roześmiał się cicho na to wspomnienie. Chociaż wtedy oczywiście nie było mu do śmiechu, to teraz już się tym tak nie przejmował. Obozowiczom to pasowało i wcale nie zamierzali go odrzucić, więc czemu miał się martwić?
— A co inni na to? — zapytał Benedicto, wyjątkowo poważnie. — Byli źli?
— No coś ty! Wszystko obrócili w żart. Uznali to za bardzo zabawne i uwielbiają moją klątwę. Uważają ją za świetną rozrywkę i żałują, że mam urodziny tylko raz w roku.
— Ciekawe, czy o mojej tak powiedzą... To znaczy... Moja w sumie nie bardzo dotyczy innych... chociaż trochę tak... Ech, nie wiem, jak to ująć.
Eichi uniósł brew, ale nic nie powiedział. Nie chciał się zdradzić przed Benedictem, jak bardzo jest ciekaw jego przypadłości. Ale jednak zachowywanie kamiennej twarzy było trudne. W Japonii mu się to nie udawało, a tu to już w ogóle.
— Obiecasz, że nikomu nie powiesz?
— Możesz na mnie liczyć — zapewnił Eichi.
Ale to tylko podsyciło jego ekscytację. Prawdę mówiąc, nie wiedział, dlaczego tak bardzo zaintrygował go ten chłopak, na dodatek zupełnie obcy. Może właśnie przez tę przypadłość? W końcu obaj byli jakoś przeklęci. Może Benedicto będzie w stanie zrozumieć go lepiej niż inni?
— Właściwie sam nie do końca wiem, jak to działa — zaczął Benedicto. — Nikt nie przyszedł do mnie i nie powiedział: „hej, masz na sobie klątwę, tu zasady, jak działa", ale chyba już co nieco wiem. To klątwa miłości.
„Oho" — pomyślał Eichi. — „Na miłości to ja się guzik znam".
— W każdym razie, zauważyłem, że wpływa ona na moje uczucia... Jeśli ktoś się we mnie zauroczy, to zaczynam czuć do tej osoby taką dziwną niechęć... Mam ochotę jej wywrzeszczeć w twarz, jak bardzo jej nienawidzę. Chociaż zwykle nawet mi nic nie zrobiła... I ja wiem, że to uczucie jest nieracjonalne, ale dzieje się tak zawsze, więc to musi być klątwa.
— Chyba czaję... Trochę to niefajne...
— Ale nie to jest najgorsze... Klątwa na dodatek sprawia, że zaczynam czuć miętę do najgorszych możliwych osób! Najpierw była złośliwa dziewczyna ze szkoły, która mnie totalnie ośmieszyła... Ale czasem jest jeszcze gorzej. Mogę trafić na starego oblecha spod monopolowego. Albo... albo na...
— Na cyklopicę Śrubkę? — dokończył Eichi.
Benedicto skinął głową.
— Na cyklopicę Śrubkę, dokładnie — westchnął. — Najgorsze jest to, że w ogóle nad tym nie panuję... I wyrabiam takie straszne głupoty... Jak widzisz, cyklopica chciała mnie zjeść i tylko ten wasz satyr mnie uratował przed najgłupszą śmiercią na świecie.
Eichi nie odpowiedział. Spróbował wyobrazić sobie sytuację Benedicta, chociaż przez fakt, że jego własne miłosne doświadczenia ograniczały się do zachwycania się chłopakami z anime, nie było to zbyt łatwe. Otworzył usta, ale natychmiast je zamknął. Bo co miał powiedzieć? Że wszystko będzie dobrze, skoro wiedział, że nie może tego obiecać? Ale tak tylko siedzieć i milczeć też było trochę niezręcznie.
W końcu zdecydował się na opcję pośrednią. Wyciągnął rękę i poklepał Benedicta po ramieniu. Tym dalszym ramieniu. Nie bardzo wiedział, co go do tego podkusiło, ale teraz już nie mógł się z tego wycofać. A już zdecydowanie nie po tym, gdy poczuł na swojej dłoni dłoń Benedicta.
— Dzięki — powiedział. — Jesteś pierwszą osobą, która tego nie komentuje w jakiś durny sposób. Cykloposeksualny, ech...
— Chyba nie mieli nic złego na myśli — stwierdził Eichi. — To znaczy zgoda, ten komentarz był głupi, ale wątpię, że chcieli ci zrobić na złość.
— Tak tylko mówisz... Gdybyś słyszał tyle razy, co ja...
— Słuchaj, dosłownie cała rodzina się na mnie wypięła, bo przynoszę pecha! — Eichi powiedział to nieco gwałtowniej, niż zamierzał. — No dobra... prawie wszyscy... Ale wiem, jak to jest! A obozowicze jednak mnie zaakceptowali. Więc myślę, że jeśli się na to zdecydujesz, to wcale cię nie wyśmieją. Zresztą, tu jest cała masa dziwaków. Twoja klątwa wcale nie będzie się wyróżniać.
— Mówisz? To... Może kiedyś to zrobię. Może.
Eichi uśmiechnął się lekko, aczkolwiek nie był pewien, czy Benedicto to zauważył. Cała ta rozmowa napełniła go dziwnym zadowoleniem. Czy to dlatego, że trafił na kogoś podobnego sobie? Fakt, wspomniał, że w Obozie Herosów jest sporo dziwaków, ale jednak nie spotkał jeszcze nikogo innego z podobną, dość uciążliwą klątwą.
Po chwili zdał sobie sprawę, że nadal obejmuje Benedicta ramieniem, ale szczerze mówiąc, nie przeszkadzało mu to. Chociaż jednak trochę głupio byłoby tak dłużej zostawać, patrząc na to, że przecież się wcale nie znali. Zastanawiał się, jak się odsunąć tak, żeby wyszło to jak najmniej niezręcznie, ale zanim wymyślił odpowiedź, Benedicto zaczął się świecić. Na czerwono.
Eichi odsunął się naprawdę instynktownie. Przeczuwał, co się działo, ale jeśli się mylił, to jednak wolał nie ryzykować. Po chwili jednak światło zniknęło, a Benedictowi nic się nie stało. To znaczy dobrze, w pewnym sensie stało. Stanowił teraz niemal idealne wyobrażenie modnego mężczyzny z jakiegoś czasopisma, a włosy, które wcześniej miał lekko rozczochrane, ułożyły się w idealne loki. Poza tym Eichi mógł przysiąc, że dostrzegł ślady pudru na jego twarzy.
Benedicto nie spanikował, ale wydawał się wyraźnie zdziwiony całą tą sytuacją. Spojrzał po sobie i zamrugał kilka razy, co nie dało mu odpowiedzi. Ale Eichi dobrze wiedział, co to oznaczało. Nie po raz pierwszy coś takiego widział, a zapewne również nie po raz ostatni. Aczkolwiek zdziwiło go, że matka postanowiła uznać Benedicta akurat w takiej chwili. Kiedy siedział tylko sam, z praktycznie obcym chłopakiem, zwierzając się z miłosnej klątwy.
Miłosnej... Och... Racja. Jakby chociaż na chwilę nie mogło być lepiej. Los postanowił sobie zażartować z Benedicta w wyjątkowo okrutny sposób.
— Co się dzieje? — zapytał wreszcie Benedicto. — Czemu mam na sobie... te dziwaczne ciuchy? — Złapał się za poły swojej nowej, modnej marynarki.
— Mam dla ciebie pewną nowinę... — Eichi nie bardzo wiedział, jak ubrać ją w słowa. — Ale chyba ci się nie spodoba.
— Chyba już nic nie może mnie bardziej dobić — stwierdził Benedicto. — Wal.
— Twoja boska matka cię uznała. Więc... nie będziesz jednak spał w domku Hermesa.
— A dlaczego to zła nowina?
— Bo jest nią Afrodyta.
Benedicto tylko westchnął.
~~~~
Bążur! Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek napiszę rozdziałowy fanfik do Riordanverse, ale cóż, stało się! I w tym miejscu muszę napisać kilka wstępnych informacji, co by wszystko było jasne. Jak łatwo się domyślić po mojej wcześniejszej twórczości, to znowu fanfik o ockach, bo lubię tworzyć swoich bohaterów, ale jestem za leniwa na worldbuilding. Zaczęłam go pisać kilka miesięcy temu i jeszcze nie skończyłam, jednak nie chciało mi się czekać z publikacją, toteż na wiki jest już sporo rozdziałów. Tu, na Wattpadzie, będę wrzucać jeden rozdział dziennie, aż zrównam się z rozdziałami na wiki, a później będę wrzucać raz w tygodniu, w sobotę. Mam nadzieję, że taki układ będzie wystarczająco satysfakcjonujący c:
Also – ten ff to w głównej mierze romans, także nie oczekujcie akcji rodem z NW xD Vibe'em już prędzej przypomina SPS, chociaż moim skromnym zdaniem MWCK > SPS, bo SPS napisałam trochę na odwal xD
Anyway... Mam nadzieję, że się Wam spodoba c: Enjoy!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro