Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

14.

- Nie odbieraj... - poprosił, gdy dzwonek wdarł się w tę nastrojową chwilę. Nie chciał psuć sobie ani jej tak miłego momentu.

- Muszę. To z domu. - odparła zaniepokojona. Słuchała przez moment, coraz bardziej biała na twarzy, a ze słuchawki wylewał się szybki strumień słów mamy. Tak zbladła, że Mateusz myślał, że Ola zaraz zemdleje.

- Co się stało? - posadził ją prawie siłą, bo przed momentem zerwała się na równe nogi. Następnie wziął od niej telefon i przejął rozmowę. Słuchał, zadawał pytania krótko i konkretnie. Dał jakieś dyspozycje. Ucinał zawodzenia i panikę przyszłej teściowej, wyciągał konkrety:
- Proszę być spokojną. Zadzwonię za kwadrans, może pół godziny. Albo zadzwoni Ola.

A później wziął własny telefon, bo tam miał kontakty do współpracowników. Wybrał numer Rafalskiego, który teraz, zgodnie z jego wiedzą, powinien mieć dyżur. Również wypytał go o niezbędne kwestie, a później powiedział:
- Poczekaj. Włącz nagrywanie, jak ci powiem. Załatwimy zdalną zgodę.
Ujął ręce Oli, w tej chwili zimne jak lód, i zmusił ją, żeby patrzyła mu w oczy:
- Michaś jest bezpieczny. - powiedział z naciskiem:

- Bezpieczny! Na razie przygotowują się do operacji, żeby zaopatrzyć złamanie. Ale to nic strasznego! Potem dostanie coś na sen; musi mieć czas, żeby organizm pozbył się efektu wstrząsu. Obserwują go, czy nic się nie dzieje z głową, bardzo mocno się uderzył. Michaś jest bezpieczny, słyszysz ?! - powtarzał, widząc, że dziewczyna nie bardzo kontaktuje.

Nie było sensu mówić jej, że Rafalski obawia się wystąpienia mikrokrwiaków. Na tym etapie prawdopodobieństwo tego powikłania było szacowane na pięćdziesiąt procent. A ona, z daleka od syna i szpitala, niczego nie mogła zrobić. Więc po co ją niepotrzebnie stresować?

Delikatnie nią potrząsnął:
- Słuchaj mnie! Musisz wyrazić zgodę na wprowadzenie niezbędnych procedur. Jest możliwość zrobienia tego w sposób zdalny, dopóki osobiście nie podpiszesz formularza. Mam go w poczcie, ale nie wydrukujemy go tu i teraz, żebyś podpisała i nie zeskanujemy. Może w pensjonacie się uda. Ale tego nie wiem. Żeby nie tracić czasu, na razie musisz wyrazić zgodę ustnie i to zostanie nagrane. Chwilowo wystarczy.
- Jak... jak? - powtarzała, nadal nie bardzo kontaktując.

- Doktor Rafalski będzie ci czytał kolejne punkty, a Ty masz tylko w odpowiednich momentach powiedzieć "wyrażam zgodę", a na końcu podać dzisiejszą datę i swoje dane. Słuchaj uważnie! Gotowa?
Mówił dyrektywnie, ale inaczej się nie dało. Ola była, jak oceniał, na granicy wstrząsu.
Skinęła głową. Rozcierał jej dłonie, z niepokojem patrząc na twarz. Nadal była blada, ale oczy patrzyły już przytomniej.

- Nagrywaj! I czytaj zgodę! - polecił koledze. Najpierw podał swoje dane osobowe, łącznie z informacją o zatrudnieniu w szpitalu i że jest świadkiem udzielania ustnej zgody, a później trzymał telefon przy uchu Oli. Na ile kontrolował jej stan, słuchała uważnie. Naprawdę starała się skupić.
Blada jak śmierć na chorągwi, z oczami utkwionymi w przestrzeń, była jednym wielkim słuchaniem: ściskała słuchawkę w dłoni tak, jakby to był amulet szczęścia, kiwała głową przy każdej wysłuchanej frazie i powtarzała w odpowiednich momentach:
- Wyrażam zgodę.

Na koniec podała wymagane dane. I nadal trzymała słuchawkę w ręku. Znów musiał ją wyjąć z jej dłoni:
- Masz wszystko? - upewniał się, kontynuując rozmowę z kolegą lekarzem:
- Okej. Powinniśmy być po południu, w ostateczności przed wieczorem. Przyjedziemy prosto do szpitala. W kontakcie!

Nacisnął guzik z czerwoną słuchawką a później przytulił towarzyszącą mu dziewczynę. Była sztywna jak kawał drewna. I zimna. Stała w bezruchu; miał wrażenie, że nawet nie oddycha. Mógł tylko tak z nią trwać i mieć nadzieję, że wyjdzie z tego stanu. Chwilowe "zamrożenie", częsta reakcja organizmu na sytuację zagrożenia czy silnego stresu, prawdopodobnie została spowodowana zbyt dużą dawką emocji, z którymi jej mózg w tym momencie sobie nie radził.

Ubrał Olę w swoją bluzę i ponownie przytulił, żeby dać jej ciepło i poczucie bezpieczeństwa. To było jedyne, co w tym momencie mógł zrobić. Głaskał ją delikatnie po plecach i trzymał w ramionach, czekając na reakcję. Już zaczynał tracić nadzieję, gdy nagle gdzieś głęboko, w środku, wyczuł drgnięcie. Drobne i leciutkie, ale było. Jedno, drugie. A za moment rozprzestrzeniając się, spowodowało lawinę.
Chwilę później Ola cała się trzęsła, jakby była w febrze. I nie wydała z siebie głosu. Ani jednego jęku, ani słowa. Patrzył w jej szkliste oczy i zdawał sobie sprawę, że to szok.

Dopiero po jakimś czasie dziewczyna wybuchnęła płaczem i mocniej wtuliła się w niego. Oczy, pełne łez, zyskały trochę życia.
Uspokoił się. Była silna; kiedy trzeba było, skoncentrowała się na niezbędnym działaniu a dopiero później pozwoliła sobie na popadnięcie w stupor. Nie dziwił jej się. Znał ją, wiedział, jak bardzo jest oddana synkowi. Rozkleiła się dopiero, gdy zrobiła to, co niezbędne.

Ale ostatecznie dała radę! Wychodziła z szoku własnymi siłami. "Popłacze i dojdzie do siebie." - pomyślał.
On też się uspokoił. Jak wielu lekarzy, woził z sobą torbę z "lekarskim abc", ale została w pensjonacie. Nie miał tu więc niczego poza tradycyjnymi możliwościami. Gdyby sama nie wyszła ze stuporu, musiałby pomyśleć, co dalej.

Nie lubił zagłuszać prawdziwych reakcji i sztucznie wymuszać inne, bardziej pożądane. Ale robił to, gdy musiał. Gdyby Ola nadal trwała w stanie szoku, zrobiłby jej zastrzyk. Oczywiście, jak już znaleźliby się w pensjonacie. Ale wolałby nie.

- Przepraszam. - chlipała mu w ramię. - Ale tak się boję...
- Oluś, płacz na zdrowie. - mruknął czule:
- Masz prawo. Pójdziemy do pokoju, spakujemy się, wyjedziemy. Mamy przed sobą kilka godzin podróży. Możesz płakać, ile chcesz. Albo spać. To twój czas. Wykorzystaj go. Później, jak już będziemy w szpitalu, będziesz dzielna i silna, jak zwykle. - tłumaczył łagodnie:
- Ale teraz masz prawo płakać, zamartwiać się, nawet rozpaczać. Tylko pamiętaj o jednym, stan Michasia jest stabilny. - podkreślił:
- Nic złego mu się nie dzieje. Jest pod troskliwą opieką. Czy przyjedziemy godzinę wcześniej, czy później, to niczego nie zmieni.

Bardzo jej współczuł. Była bardzo związana z Michasiem. Zresztą, każda normalna matka zareagowałaby strachem o dziecko. Stres Oli zwiększał fakt, że była daleko i nic nie mogła zrobić. To było najtrudniejsze; zdać się na innych i ufać, że w zastępstwie ciebie zrobią najlepiej, jak można. Ale wiedział, że kiedy już dziewczyna będzie przy dziecku i osobiście oceni sytuację, uspokoi się.

***
Nie spieszył się. Lepiej było zrobić wszystko wolniej a dokładniej, niż szybko i byle jak. Dlatego raz jeszcze rozejrzał się, gdy opuszczali pokój. Zrobił w myślach check listę przedmiotów, które pakuje się w ostatnim momencie: telefony, ładowarki, kosmetyczki higieniczne, dokumenty, klucze, portfele...

Jechał zgodnie z przepisami. Niewiele by zyskał na zbyt szybkiej jeździe, a sporo mógł stracić. W międzyczasie zatrzymał się również na posiłek. Ola zaprotestowała:
- Jedźmy! Nie traćmy czasu!
Ale pokręcił głową:
- Jak dojedziemy, możemy nie mieć czasu na jedzenie. Musimy posilić się teraz. Zanim będziemy na miejscu.

Tłumaczył spokojnie. Dziewczyna kiwała głową, nieprzekonana. Najchętniej ruszyłaby dalej, żeby już być w miasteczku. Ciągnęło ją do synka. Rozumiał to. Ale wiedział też, że jak już będą na miejscu, Ola zapomni o sobie, skupiona na tym maleńkim chłopcu. Znał to, pamiętał sprzed dwóch lat, kiedy również trafiła z nim do szpitala. Podziwiał. Ale zdawał sobie sprawę, że ktoś musi się o nią zatroszczyć.
I tym kimś był on. Tak, jak przed dwoma laty. I teraz również tak będzie.

Podczas drogi odbierała telefony od mamy, przyjaciół. Wypadek odbił się szerokim echem w miasteczku. W autokar, którym dzieci z przedszkola jechały na wycieczkę, wbił się jadący z wielką siłą duży samochód. Ucierpiało kilkanaście maluchów, w tej chwili trwała akcja ratunkowa. Z tego, co wiedzieli, Michaś miał obrażenia nogi. Narzekał też, że boli go głowa. Dlatego był pod obserwacją, bo urazy głowy mogły się ujawnić później, jakiś czas po wypadku.

Zmęczona przeżywanym stresem, część drogi przespała. Mateusz cieszył się z tego, bo dzięki odpoczynkowi zyskiwała choć odrobinę siły, która przyda jej się później. Gdyby mógł, wziąłby na siebie jej stres i zmęczenie. Ale nie mógł. A wręcz przeciwnie, musiał się wykazać koncentracją i opanowaniem, bo wiedział, że i on zostanie zagoniony do pracy.

Takiej katastrofy nie mieli od lat. Kilkanaście dzieciaków na ich oddziale i na SORze, nie licząc kierowcy i pasażerów tamtej osobówki w części dla dorosłych. Mateusz wiedział, że wszyscy dostępni lekarze i pielęgniarki zostali wezwani do pomocy. Przynajmniej na te parę kluczowych godzin. Podobno pomagało też kilka zwykłych osób, które zgłosiły się do wsparcia kadry szpitalnej.
Przypuszczał, znając realia, że prawdopodobnie w tej chwili w szpitalu panuje sajgon. I współczuł kolegom i koleżankom. Płaczące i przerażone dzieciaki, panikujący rodzice, przeszkadzający personelowi w wykonywaniu pracy, ogólna atmosfera zdenerwowania i strachu. A personel medyczny skupiony na pomocy ofiarom wypadku, więc nikt nie miał czasu, żeby uspokajać rodziców.

Dojechali późnym popołudniem. Ola od razu chciała wyskoczyć i pobiec do szpitala.
- Poczekaj. - poprosił. - Zaparkuję i wejdziemy razem. Łatwiej ci będzie w moim towarzystwie.
Pokiwała głową, choć serce wyrywało się, żeby biec. Poszli więc razem, a mężczyzna trzymał ją za rękę, silnym uściskiem dodając otuchy.

Za progiem natknęli się na pielęgniarkę. Mateusz uśmiechnął się do niej:
- Pani Beato, proszę zaprowadzić panią Radwańską do synka. Michał Radwański, lat trzy. Z dzisiejszego wypadku. Z tego, co wiem, leży na obserwacyjnej.
Pielęgniarka skinęła głową i uśmiechnęła się do Oli:
- Dobrze, panie doktorze! Zapraszam panią....

Ku zdziwieniu Mateusza, w poczekalni, która mijał idąc na SOR, panował względny porządek. Siedziało, stało lub chodziło tam jeszcze kilkoro rodziców; ci, których dzieci aktualnie były w trakcie badania lub zabiegu, przy którym opiekunowie nie mogli asystować. Zresztą, to mogli być ci drudzy rodzice. Matka towarzyszyła dziecku w gabinecie zabiegowym, a ojciec oczekiwał na wieści w poczekalni. Lub odwrotnie.

Ku jego jeszcze większemu zdziwieniu, był tam też Adam Kawiński. Rozczochrany, z podwiniętymi rękawami, z rozchełstaną pod szyją koszulą i zmęczeniem wypisanym na twarzy.
Rozmawiał z kilkoma osobami, coś im tłumacząc.
Mateusz pokręcił głową z niechęcią. Z taką samą niechęcią wszedł do gabinetu lekarskiego:
- A co to, widzę że Kawiński nie traci czasu? Już namawia rodziców do pozwu przeciwko sprawcom wypadku? Czy przeciw szpitalowi? Tak, jak to się dzieje w amerykańskich serialach?

Kolega popatrzył na niego z lekką przyganą:
- Nie bądź taki. Akurat Kawiński dobrze nam się dziś przysłużył. Był jednym z pierwszych na miejscu wypadku. Przejeżdżał tamtędy zaraz po zderzeniu. To on zawiadomił pogotowie i pierwszy udzielał pomocy. Ma przeszkolenie ratownika wodnego i kwalifikowany kurs pierwszej pomocy przedmedycznej, więc zanim przyjechały karetki, zapanował nad paniką obecnych, dokonał z nimi pierwszej selekcji obrażeń i gdy ratownicy przystąpili do pracy, mieli dużo łatwiejszą robotę.

- Serio?- zapytał Mateusz z przekąsem. Ale musiał przyznać, że opowieść Rafalskiego zrobiła na nim wrażenie. Nie przypuściłby nigdy, że tego bawidamka stać na takie zdolności organizacyjne. I takie samozaparcie.

- Jasne. Wiesz, jako prawnik potrafi mówić tak, żeby inni słuchali. - potwierdził kolega. - Do tego przywiózł kilkoro lżej poszkodowanych, żeby nie czekali na kolejny kurs karetki. A potem ogarnął bałagan w poczekalni. Ty wiesz, co potrafią zrobić rodzice.... A on wszystkich uspokajał, tłumaczył co się stało, nakazywał pozostać na miejscu i nie plątać się po SORze, przeszkadzając personelowi.

"Bohater, psia mać! Medal z kartofla mu dać" - pomyślał Mateusz. Ale mimowolnie zaczął odczuwać podziw dla działań młodego prawnika. Nie podejrzewał go o takie zaangażowanie. Cwaniaczek - bawidamek raczej nie kojarzył mu się z bohaterem.

- Teraz przekonuje rodziców, szczególnie ojców, żeby oddali krew dla ofiar wypadku. Kilkorgu poszkodowanym będzie potrzebna. A ostatnio nasze rezerwy się uszczupliły. Sam wiesz, wakacje, mniej krwiodawców a większe potrzeby....

Mateusz kiwał głową. Niestety, to była prawda. Okres wakacyjny bardzo utrudnia pozyskiwanie zapasów krwi. A ułatwia jego wykorzystanie. Szczególnie w miejscowościach, gdzie przebywało dużo turystów lub istniało sporo możliwości uprawiania sportu.

- Zresztą już skorzystaliśmy z jego krwi podczas operacji. - przyznał Rafalski.

- Co masz dla mnie? - Mateusz nie miał już ochoty słuchać o Kawińskim. Rwał się do pracy. To Rafalski, jako dyżurny lekarz, przydzielał zadania. Mateusz był gotów robić, co mu kolega nakaże. Ale tamten pokręcił głową:

- Sytuacja w zasadzie ogarnięta. Odpocznij teraz, jesteś po parogodzinnej jeździe. Weźmiesz nocny dyżur, okej? Mam dość dzisiejszego dnia. A noc może być trudna, sam wiesz... Mogą wystąpić niespodziewane komplikacje... Pod telefonem będzie chirurg. I obsada sali operacyjnej. Na wypadek jakiegoś nieplanowanego zabiegu. - westchnął.

- Jasne. Jak tylko zaopiekuję się Olą, wezmę się na spokojnie do roboty. Zapoznam się z dokumentacją poszkodowanych i wypadku. To co, mogę poprosić Olę, jak już zobaczyła synka? Opowiesz jej wszystko?

- Jasne. Po to jestem. - uśmiechnął się Rafalski. - Tylko poproś ją już, bo moje siły są na wykończeniu. Tłumaczenie jej sytuacji może być moim ostatnim sensownym działaniem w dniu dzisiejszym.

***
- Nie ma mowy, zostanę z Michasiem. - upierała się. Zaczęła wstępować w nią lwica. Niestety, bardzo zmęczona lwica.

- Oluś, spokojnie. Michaś jest tutaj, na obserwacyjnej, dostał leki, będzie spał do rana albo nawet do południa. Wiesz, że tam, w środku - wskazał pomieszczenie za szybą - nie możesz być. A siedzieć tu, na korytarzu, jest bez sensu. Powinnaś odpocząć, jutro będziesz potrzebna małemu. Jedź do domu, potowarzysz rodzicom, uspokój ich. Oni też się denerwują.

Kręciła z uporem głową, więc westchnął:
- Dobrze, przenocujesz w moim gabinecie. Ja pewnie nie zmrużę oka, bo będę doglądał dzieciaków. A jakbym miał chwilę spokoju, zdrzemnę się w dyżurce pielęgniarek albo w którejś wolnej salce. Więc moją wąską kanapkę będziesz miała dla siebie. A gdyby coś, to cię obudzę. Obiecuję!

Trzymał ją za ręce, próbując przekonać. Uspokoiła się. Długa jazda samochodem sprzyjała złagodzeniu i poukładaniu emocji, choć parę razy zdarzyło jej się rozpłakać. Przespała się w trakcie, zjadła niewielki posiłek. Wierzyła w to, co mówił, że Michaś jest bezpieczny, pod opieką lekarską. Najbardziej męczyło ją w trakcie drogi, że nie może zobaczyć synka, dotknąć go i przytulić.

Teraz zobaczyła, a nawet, mimo że nie było wolno wchodzić do tej sali nikomu poza personelem medycznym, Mateusz wprowadził ją na chwilę. Ot, na tyle, żeby mogła dziecko pogładzić po rączce, włosach, twarzy. A później musiała wyjść. Ale niedaleko, tylko na korytarz. Za szybą sali obserwacyjnej widziała leżącego na łóżku szpitalnym, śpiącego synka, podłączonego do kroplówki i jakiegoś pikającego miarowo monitora. Zoperowana noga wisiała na wyciągu.
I z tego, co mówił Mateusz, niestety będzie konieczność trzymania jej tak przez jakiś czas, żeby nie była obciążona.

Takie stanowiska na sali obserwacyjnej były trzy, wszystkie zajęte przez małych pacjentów. Michaś leżał najbliżej, przy samej szybie. Widać było jego spokojną twarz, zamknięte oczy i drobne rączki z podłączonymi rurkami.
Poczuła się trochę winna, bo Mateusz był zmęczony. Jeśli ona zajmie jego leżankę, to on nie odpocznie. Ale nie mogła dziś być daleko od synka. Najchętniej pozostałaby tu, przy szybie. Ale Mati miał rację, nic by to nie dało.

- Idź, Oluś... - poprosił. - Zamknij się w gabinecie i odpocznij. Uwierz, rano, jak młody się obudzi, będzie chciał cię zobaczyć wypoczętą i pogodną. Ja o niego zadbam tej nocy. A jakbym czegoś potrzebował z gabinetu, wezmę z recepcji drugi klucz.

- Ale będziesz tu przychodził i nad nim czuwał? - upewniała się.
- Oczywiście. Przecież wiesz... - pocałował ją w czoło, wręczył kluczyk od pokoju i patrzył, jak dziewczyna, choć powoli i z ociąganiem, odchodzi.

Patrzył na śpiące za szybą dziecko. Zamienił kilka słów z pielęgniarką, siedzącą w pokoiku obok, której zadaniem było monitorować małych pacjentów na obserwacyjnej. Przejrzał dokumentację dotyczącą całej trójki: wyniki badań, wykonane procedury, aktualne paramenty zdrowotne. Te mierzone ustawicznie, przez całą dobę, odczytywał na bieżąco z monitorów.

A później skupił się znów na Michasiu. I nagle przyszedł mu na mysl trwający w poczekalni Adam. Pomyślał, że gdyby chłopiec doznał poważniejszych obrażeń i leżał teraz na OIOMie, jak trochę starszy malec z innego oddziału, prawdziwy ojciec nawet nie wiedziałby, że jego syn jest na granicy życia i śmierci. A przecież tak się mogło zdarzyć! I całkiem prawdopodobne by było, że zajmowałby się sprawami innych maluchów, gdy jego własny walczyłby o życie.

Pomyślał, że Adam z pewnością chciałby wiedzieć, że ma dziecko. I że właśnie dla niego niedawno oddał krew. Michaś miał, tak samo jak Ola, grupę krwi 0. Tyle, że ona miała czynnik RH+, a synek RH-. Taki sam, jak młody prawnik.
Nigdy nie pochwalał decyzji Oli w kwestii zatajenia rodzicielstwa. Uszanował ją a po ślubie chętnie zaadoptuje Michasia, jeśli Ola się zgodzi, ale coś w jego duszy buntowało się przeciwko takiemu załatwieniu sprawy.

Siłował się z sobą. Wrodzona otwartość i prawdomówność walczyła w nim z niechęcią do Kawińskiego. Oraz z potrzebą dochowania tajemnicy, którą Ola zawierzyła mu w zaufaniu. Zdecydował, że nic nie powie. Ale jeśli samo wyjdzie, jeśli Adam się domyśli... Co mógł poradzić na to, że uważał, że prawnik powinien wiedzieć?

Zajrzał do poczekalni. Adam przeglądał coś na tablecie. Wraz z nim tkwiło tam kilka osób, pewnie w nadziei, że otrzymają jakieś nowe informacje.
- Chcesz kawy? - Mateusz zwrócił się do prawnika. Też podniósł wzrok znad ekranu. Dopiero teraz Mateusz zauważył, jak bardzo rywal jest zmęczony. Z pewnością nie pomagał też fakt, że lewy łokieć miał obwiązany bandażem - znak, że niedawno oddawał krew.

- Chętnie... - w głosie młodego mężczyzny pobrzmiewało zdziwienie. I znużenie. Podniósł się:
- Chcesz mi ją postawić?
- Zasłużyłeś. - wzruszył ramionami Mateusz. - Chodź. Opowiem ci, jak wygląda poziom ogarnięcia kryzysu. Chyba, że chcesz iść do domu.
- Proszono mnie, żebym jeszcze został. Tak na wszelki wypadek. Jedyny z oddających dziś krew, mam grupę 0-. Jeden z małych pacjentów też taką ma. A nie wiadomo, czy nie będzie potrzebował. Magazyny szpitalne zieją pustką, a regionalne centrum krwiodawstwa akurat też ma braki w tej grupie.

- Oddałeś przepisowe 450 mililitrów. - Mateusz wskazał zawinięty bandażem łokieć:
- Oddanie większej ilości jest sprzeczne z procedurami. Wiem, że bez stałej szkody dla zdrowia, człowiek może się pozbyć jednorazowo nawet litra, ale co z tego? To bardzo duże chwilowe obciążenie dla organizmu.... Nie wyrażę zgody na coś takiego, bo sam zostaniesz naszym klientem. - powiedział zdecydowanie.

A później przypomniał sobie, który z małych pacjentów ma krew 0- i zamilkł.

- To, co oddałem, zostało wykorzystane do zabiegu. Coś tam było z nogą. Tyle wiem. Robię więc na razie za żywe zabezpieczenie. Taka mobilna rezerwa. - opowiadał Adam:
- Dbają o mnie, dostałem porządny posiłek, jakąś kroplówkę wzmacniającą i nawadniającą, zobowiązałem się do wypicia jakiejś potwornej ilości wody.... Zresztą wcale nie jest powiedziane, że sięgną po moją rezerwę. Z tego, co wiem, mają starać się ściągnąć z Białegostoku. A może już w ogóle nie będzie potrzebna, bo ten dzieciak poczuje się lepiej?
Starał się zachowywać humor, ale widać było po nim niedawne przejścia.

- Jadący tym autobusem mieli szczęście, że tam się znalazłeś. - Mateusz nie mógł nie pochwalić rywala:
- Nie spodziewałem się, że tak bardzo się zaangażujesz...

- Nie było nikogo innego. - Adam wzruszył ramionami:
- Znasz taki film "Bohater z przypadku"? No to u mnie też tak było. Nie zamierzałem być bohaterem, samo wyszło. - parsknął:
- Ten autokar jechał daleko przede mną a droga była pusta. Więc widziałem ten wypadek, ale ze sporej odległości . Zanim tam dojechałem, nikt inny sensowny się nie zatrzymał. No więc musiałem, bo nie było nikogo innego. Dopiero za chwilę stanęły dwa samochody. Ale pogoniłem tych ludzi, bo zamiast pomagać, wpadali w panikę, nie chcieli wykonywać poleceń. Więc sam zrobiłem, co było trzeba. Kierowca był nieprzytomny, opiekunki nie nadawały się do niczego, dzieciaki płakały... Nikt nawet nie zadzwonił na 112, wyobrażasz sobie? Czekając na karetkę, zrobiłem wstępną selekcję. Potem okazało się, że przyjechały tylko dwie karetki, a więcej dzieciaków powinno się znaleźć w szpitalu. Mam wygodny, mocny samochód, więc zgarnąłem te lżej poszkodowane i przywiozłem. Jechał ze mną jeden z ratowników medycznych. A tu na miejscu... jak zaczęli zjeżdżać rodzice, panikować, krzyczeć... lekarze i pielęgniarki nie mieli warunków do pracy. Więc ogarnąłem towarzystwo. Tyle...

Słuchając tej opowieści, snutej tak, jakby to był dzień jak codzień, Mateusz, mimo swojej niechęci, utwierdził się w przekonaniu, że w Adamie drzemie więcej, niż bawidamek i playboy:
- Mimo tego, że umniejszasz swoją rolę, dokonałeś czegoś wielkiego. - przyznał:
- Do wielkich czynów wielkich cnót potrzeba! - zacytował słowa Gustawa Zielińskiego, jednego z poetów epoki romantyzmu, które kiedyś utkwiły mu w pamięci.

A Adam odparł z humorem, również cytatem, tym razem z Alberta Schweitzera:
- Prawdziwy czyn nie czyni wrzawy. - I dodał:
- W sumie masz rację. Nie wiedziałem, że na to mnie stać. Samo wyszło. - próbował zażartować, a później spoważniał:

- W ostatnim półroczu czasem zastanawiałem się, po co żyję. Nie wiedziałem. A może właśnie żyłem dla dzisiejszego dnia? Dla tych dzieciaków, którym udało mi się pomóc? Ktoś mi kiedyś powiedział, że skoro pojawiłem się na tym świecie, to po coś. Mam gdzieś być albo coś zrobić. No i właśnie chyba zdobyłem odpowiedź, co i gdzie.

Doszli do baru piętro niżej, z reguły zamkniętego o tej porze, ale dziś czynnego z uwagi na sporą liczbę pacjentów:
- Dają tu lepszą kawę niż z automatu na korytarzu. - wyjaśnił Mateusz, wręczając rywalowi kubek. - A nie zrobię ci w gabinecie, bo tam odpoczywa Ola.

Celowo wspomniał jej imię. Chciał, żeby Adam zrozumiał, że dziewczyna jest pod jego opieką, jako narzeczonego.
- Ola? Co ona tu robi? - zdziwił się drugi mężczyzna.
- Jej synek też ucierpiał w wypadku. To właśnie dla niego oddawałeś krew.

Adam wzdrygnął się, zaciskając dłoń na kubku z kawą. Ostatnie dwa zdania odblokowały w nim właściwe znaczenie ciągu obserwacji dokonanych niedawno. Teraz wszystko ułożyło się w podejrzanie spójny obraz. Wstał:
- Chciałbym go zobaczyć. Pozwolisz? - zapytał, siląc się na spokój, choć wszystko zaczynało w nim krzyczeć.

- Jasne. Oprowadzę cię. Zasłużyłeś.

Obaj mężczyźni ruszyli w górę. Najpierw Mateusz opowiedział mu ogólnie o sytuacji dzieci z wypadku, oprowadzając po oddziale, a później zaprowadził pod salę obserwacyjną.

Stanęli przy szybie. Adam wpatrzył się zachłannie w leżące w bezruchu dziecko. A później w kartę informacyjną, wywieszoną na łóżeczku, zatytułowaną "Michał Adam R.", z datą urodzenia i grupą krwi. Trzecie spojrzenie, całkiem przypadkiem, rzucił na swoje odbicie w szybie, tak podobne w niektórych fragmentach do twarzy śpiącego dziecka.

A czwarte... Mateusz aż się skulił, widząc szok w oczach prawnika. W tym momencie Kawiński nie był w stanie niczego ukrywać, jego twarz pokazywała całą gamę odczuć, gdy łączył fakty.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro