50.
Nie mogła zasnąć. Obrazy, które Marek wykreował przed oczami jej wyobraźni, zostały z nią długo w noc. I nie tylko w tę. W kolejne również.
To było takie.... normalne: zwykłe mieszkanie, rodzina, dzieci... Kobieta i mężczyzna, razem pracujący i zarabiający, razem decydujący, wspierający się i wspólnie powołujący na świat nowe życie. Bo oboje tego chcą.
Jej egzystencja dotąd koncentrowała się w wielkim apartamencie, w którym mieszkało dwoje ludzi; nie razem, lecz raczej obok siebie. Bez większego zrozumienia i wzajemnego zainteresowania. Na zasadzie nakazów jednego i wykonywania poleceń przez drugie. I udawania, że się jest szczęśliwą. "Złota klatka" - pomyślała któryś już raz.
A przecież można było w ten apartament tchnąć życie: wystarczyłoby, żeby tych dwoje mieszkających obdarzało się na codzień wzajemnym ciepłem, zaufaniem i dobrym słowem oraz wyrosłym na ich podłożu poczuciem wspólnoty.
"Na tym naprawdę można wiele zbudować" - myślała. Teraz to widziała.
Wizja, którą zaproponował jej Marek, miała w sobie to wszystko, czego, jak się okazało, pragnęła. Co prawda, zamiast apartamentu było w niej trzypokojowe mieszkanko, zamiast ogromnych pieniędzy dwie przyzwoite pensje i mocno obniżony standard życia w stosunku do tego, do czego przywykła.
Ale zamiast złotej klatki widziała obraz, który często wyłaniał się z opowieści jej koleżanek ze studiów: praca, mąż, mieszkanie, dziecko. Wspólne posiłki, spędzanie czasu, bajki na dobranoc a później dobry film oglądany we dwoje. Ot, taka zwykła codzienność...
- To kiedy się przeprowadzasz? - coś ją ścisnęło w środku, gdy wyobraziła sobie, że zostanie tu sama. W sumie nie sama, w hoteliku mieszkał jeszcze prezes główny, ale jego praktycznie nie widywała. Zajmował apartament na wyższym piętrze, wchodził głównym wejściem, od patio i parkingu, stołował się "na mieście" a sekretarka robiła mu śniadania i przynosiła do gabinetu.
Przez tydzień po tamtej rozmowie Marek nie wracał do tematu, dając jej czas na oswojenie się z propozycją. Dopiero dziś, kiedy poszli wspólnie na obiad po pracy, zapytał:
- Niedługo. Za dwa, trzy tygodnie. Miałaś okazję się zastanowić? Bo jeśli jeszcze nie, to dam ci tyle czasu i przestrzeni, ile potrzebujesz.
Wziął ją za ręce i dodał, wpatrzony w nią:
- Tylko pomyśl, proszę, o nas. I daj nam szansę. Obiecuję, że zadbam o ciebie. Pojutrze do mieszkania wchodzi ekipa remontowa. Później pozostanie tylko meblowanie i takie tam drobiazgi. I już będziemy mogli zamieszkać. Możliwe, że na wiosnę uda mi się zostać wiceszefem jednej ze spółek holdingu paliwowego. A jeśli nie wtedy, to za kolejne kilka miesięcy czy pół roku. A gdyby ten plan się nie udał, to po prostu zostanę tutaj. W międzyczasie się rozwiodę. W przyszłości kupię nam duży apartament, nie będziesz musiała pracować...
Pewnie jego słowa miały ją zachęcić, ale wywołały odwrotny efekt. Marek, widząc pobladłą twarz Anki, zamilkł stropiony. A później dodał gorąco:
- Jeśli będziesz chciała. A jeśli nie, to nie. Wesprę cię w każdej decyzji i każdym działaniu, czy to w roli pani domu, wychowującej nasze dzieci i zarządzającej rodziną, czy bizneswoman, robiącej karierę. Tylko bądź ze mną i ty też mnie wspieraj, Anulka...
***
"Dziecko", "nasze dzieci", "córeczka"... Mimowolnie Markowi udało się trafić w chyba dotąd nieuświadomione potrzeby, odblokować coś w jej umyśle i sercu.
Nie znała siebie z tej strony. Ale widocznie potrzeba bycia matką była gdzieś w niej, gotowa do wyjścia na zewnątrz, bo od kiedy Maciejewski wypowiedział te słowa, nie potrafiły opuścić jej umysłu.
Wyobrażała sobie maleńką blondyneczkę lub ciemnowłosego chłopczyka o ciemnych... ciemnych? Nie, niebieskich ... - poprawiła się. - oczach. Takich, jak tata! - dodała z naciskiem.
Nie był naiwna: wiedziała, że dziecko to nie tylko słodko uśmiechające się maleństwo w różowych spioszkach czy błękitnej sukieneczce, ale również trudy ciąży i porodu, nieprzespane noce, choroby i konieczność opieki.
Wielokrotnie słuchała zwierzeń koleżanek ze studiów, kiedy jeszcze utrzymywała z nimi aktywny kontakt. A i teraz jedna z tych dwóch młodych dziewczyn z zespołu Natalii była w ciąży i chętnie opowiadała o tym, jak się czuje i co myśli.
Anki to nie przerażało. Jeśli podejmie decyzję o macierzyństwie, będzie gotowa się z tym zmierzyć.
Przez lata akceptowała Wiktorowe "nie" w kwestii powiększenia rodziny, nie zastanawiając się nad nim zbyt długo. Teraz dotarło do niej, że przecież nic nie stoi na przeszkodzie...
Nie, żeby chciała już natychmiast. Ale zaczęła o tym myśleć. Dziecko to nie tylko trudy macierzyństwa. To też radość i duma z powołania na świat nowego życia; wychowywanie i kreowanie młodego człowieka; patrzenie, jak się zmienia i dorasta. A przede wszystkim towarzyszenie mu przez lata w tej przemianie.
Uświadomiła sobie, że dla Wiktora to ona była takim dzieckiem; kimś, kogo uważał, że musi wychować.
"Nic dziwnego, że nie chciał kolejnego." - myślała z goryczą. Poczuła żal, że mąż odebrał jej, jak dotąd, możliwość zrealizowania się w roli dorosłej kobiety, matki i kreatorki nowego życia. I wezbrała w niej potrzeba nadrobienia tej luki; uśpiony dotąd zegar biologiczny zatykał głośno, wskazując że czas zaczyna jej się kończyć. Szczególnie, gdyby w przyszłości chciała mieć więcej niż jedno dziecko.
Ale zanim pomyśli o rozmnożeniu, najpierw musi rozwiązać kwestię Wiktora. I Marka. Podjąć pewne decyzje. Bo wypadałoby, żeby potencjalne dziecko miało właściwego ojca. Tego, z którym będzie żyła jego matka i z którym będą stanowić zgodną i szczęśliwą rodzinę.
***
"A może by tak pojechać na ten urlop? Odciąć się od pytań i wątpliwości, dać sobie czas i inne miejsce na podejmowanie decyzji?"
Oglądała ofertę wyjazdu, którą sprezentował jej Wiktor. Bon za kwotę, za którą naprawdę mogła poszaleć, pozwalał na dowolne "uszycie" pobytu. W jakimkolwiek miejscu i z użyciem takich aktywności, jakie tylko mogła sobie wymarzyć.
"I z kimkolwiek" - myślała. Chętnie pojechałaby gdzieś daleko, tak naprawdę pierwszy raz z własnej decyzji. Robiłaby tylko to, na co ma ochotę. No właśnie, a na co ma? Na zwiedzanie? Leżenie przy basenie albo nad brzegiem morza? Czy po połowie, trochę tego i tamtego?
Taki dwutygodniowy wyjazd nad cieple morze, z basenem, ciekawą turystycznie i historycznie okolicą to byłoby to!
Żeby zmęczyć się, wchodząc po schodach do jakiejś starożytnej świątyni, muzeum albo groty na wpół zalanej wodą, doświadczać, zachwycać się, odwracać i mówić: "O, spójrz!"
A on podzielałby jej zachwyt, robił setki zdjęć i opowiadał, co jeszcze warto zobaczyć.
On albo ona. Zaproponowałaby Natalii wspólny wyjazd, ale obie w tym samym czasie nie mogły zniknąć z firmy. Starsza koleżanka została jej naturalną zastępczynią, więc wiadomo było, że będzie przejmowała obowiązki w razie nieobecności szefowej.
Zresztą Natalia miała teraz swoje problemy, Anka nie miała odwagi zawracać jej głowy dodatkowymi.
Sama jechać nie chciała. Z żadną inną dotychczasową znajomą nie była aż tak zaprzyjaźniona, żeby proponować jej wspólny wyjazd. Zresztą, wolałaby z facetem. Tym właściwym facetem. Taki wyjazd sprzyjałby pogłębieniu więzi pomiędzy nimi i przygotowaniu gruntu do wspólnego, zgodnego życia.
***
Wiktor czekał cierpliwie. Udało mu się zrobić wyłom w rezerwie, którą Kota otoczyła się w ostatnich miesiącach. Powoli, powoli, krok za krokiem, odzyskiwał utracone pozycje.
Anka już parokrotnie dała się "złapać" na wspomnienia, przyznała, że sporo rzeczy w ich małżeństwie było dobrych. Nie uciekała już przed spotkaniem z nim, choć również nie dążyła do takich sytuacji.
Oprócz gwałtownie rosnącego u niej poczucia pewności siebie i samodzielności, wyczuwał w tym równaniu drugiego faceta. Nawet chyba wiedział, kto to taki. Ten młody prezes, Maciejewski, nie odrywał od niej wzroku. A i Anka nie unikała jego spojrzeń.
"Ciekawe, czy się odważy zaprosić tego chłystka na wakacje" - myślał zirytowany. Bo do niego jeszcze nie zadzwoniła z propozycją wyjazdu A skrycie na to liczył.
Był przekonany, że, ujęta jego dobrą wolą, przemyślawszy sytuację, zdecyduje się zrobić ten krok. Oczywiście, obwarowany wieloma zastrzeżeniami, z których z pewnością na sporą część by się zgodził. Takie wspólne wakacje mogłyby stanowić "nowe otwarcie" w ich relacjach. Ale nie zadzwoniła.
A okres urlopowy powoli się kończył, jeśli zamierzałaby jechać w jakieś fajne miejsce. Co prawda karnet wyjazdowy był ważny rok, więc nie było pośpiechu. Ale na myśl, że miałby czekać tak długo, wszystko mu się w środku zwijało z niecierpliwości.
Gdyby nie obawa, że mu odmówi, sam by ją zaprosił w jakieś miłe miejsce. Nie czekając na jej inicjatywę. Ale Kota wykazała taką niezależność w ostatnich miesiącach, że zlekceważenie tego byłoby głupotą i naiwnością. A on nie był ani głupi ani naiwny.
Rozmawiał o tym z psychologiem.
- Przychodzi pan tu od tygodni. Zapłacił pan już sporą kwotę. Niektórzy za te pieniądze mogliby kupić samochód. Zmusza się pan do odkrycia najgłębszych i najbardziej osobistych myśli. Przed sobą i przede mną. Najwyższy czas, żeby zadać sobie pytanie "Dlaczego?" Dlaczego właściwie chce ją pan odzyskać? Tę zbuntowaną, krnąbrną żonę? - pytał niedawno psycholog:
- Z pewnością zna pan wiele kobiet, młodszych i starszych, które za uzyskanie korzyści wynikających z bycia pańską żoną, a choćby towarzyszką, z chęcią zagrałoby w każdą grę, której by pan sobie życzył. Dlaczego właśnie ona ma wrócić?
- Bo ucierpiała moja ambicja! - wypalił.
Psycholog milczał, jakby czekał na kolejne argumenty. I właśnie one zaczęły wypływać z ust Wiktora: najpierw te najpłytsze a później następne, brane z coraz głębszych pokładów jego przekonań:
- Bo zainwestowałem w to małżeństwo kilkanaście lat, mnóstwo pieniędzy i wysiłku, żeby ją wychować.... bo mam pięćdziesiąt lat, nie trzydzieści i nie chce mi się szukać kolejnej żony... Bo ją znam i mogę zaufać...
A w końcu westchnął i wyrzucił z siebie ostatni argument:
- Bo mi na niej zależy. Właśnie na niej, nie na żadnej innej... Bo to z nią chcę żyć i się kiedyś zestarzeć. I zrobię wszystko, żeby wróciła....
A kiedy to wypowiedział, poczuł ogromne zmęczenie. I równie wielką ulgę. Spuścił wzrok, przygarbił się a ramiona mu obwisły.
Psycholog popatrzył na niego i zakończył sesję. Nie pozostało nic do dodania.
***
Można powiedzieć, że to, co wczoraj mówił Marek, było czymś w rodzaju oświadczyn. Podsumowujących to, o czym ostatnio kilkukrotnie napomykał. Poszli na spacer na Starówkę. Tak, jak kiedyś. Później nad Wisłę. Przysiedli na fotelach przy jednej z knajpek. Marek wziął ją za rękę, popatrzył ciepło w oczy i zapytał:
- Anulka.... przede mną ostatnia sprawa rozwodowa i będę wolny. Kupiłem mieszkanie, które ci się również podoba. Wiesz, że mi na tobie zależy i zrobię wszystko, żebyś była ze mną szczęśliwa. Zamieszkasz tam ze mną? Będziesz ze mną? - powtórzył, jakby chciał, żeby dobrze zrozumiała. - Jako moja partnerka, przyjaciółka, kochanka, matka naszych dzieci?
Zamilkła. Spodziewała się, że prędzej czy później takie pytanie padnie. Nie spodziewała się jednak, że tak szybko.
Nie cofnęła dłoni. Ale popatrzyła na niego szczerze:
- Marek, przecież wiesz, że mam męża. I obawiam się, że w moim wypadku rozwód nie będzie ani szybko ani łatwo.
A on się wtedy uśmiechnął:
- Już ci kiedyś powiedziałem, że nie wymagam, żebyś się od razu rozwodziła ze Stawickim. Rozumiem, że potrzebujesz czasu. Nie powiem, żebym był z tego powodu szczęśliwy, ale... - westchnął. - Poczekam, ile będzie trzeba. Dam ci szczęście, zobaczysz... Ze mną będziesz spokojna i bezpieczna. Nigdy nie zrobię niczego wbrew tobie i niczego nigdy nie wymuszę....
Popatrzyła najpierw na niego, a później, widząc w jego wzroku zrozumienie, spuściła oczy. Wiedziała, o czym on teraz myśli: o siniakach i zadrapaniach, które u niej kiedyś widział; zresztą pewnie nie raz. Zawstydziła się. Nie tego, że Wiktor skłaniał ją do pewnych aktywności. Ale tego, że wtedy nie zareagowała.
Teraz wiedziała, że to było złe. Że miała prawo się nie zgodzić. Powiedzieć głośno, że nie ma ochoty. I nie akceptować jego zachowania.
Próbując zapanować nad zmieszaniem, odwróciła wzrok ku Wiśle, stapiającej się kolorystycznie z wieczornym mrokiem.
***
Zamierzał do niej zadzwonić. Nie zdecydował jeszcze, czy pod jakimś pozorem, czy uczciwie jej powie, że tęskni i chciałby ją zobaczyć. Żeby wpadła na obiad, kolację czy po prostu pogadać. Ale gdy już trzymał telefon w ręku, to ona pierwsza wykonała połączenie:
- Wpadnę do domu jutro po pracy. Muszę wziąć kilka rzeczy. - uprzedziła krótko i zdecydowanie.
- Będę czekał. - odparł.
Przyjechała. Weszła cicho, choć zdecydowanie. Zdziwiła się, gdy zaprosił ją na taras:
- Jesteś głodna? - zapytał. - Mam twoje ulubione danie, to które tak kiedyś ci smakowało w Paryżu. Do tego wino i sałatkę z kurczakiem, gruszką i granatem. Zjesz ze mną?
Westchnęła. Zamierzała z nim porozmawiać. Może po obiedzie będzie łatwiej? Kiwnęła głową. Kiedy zamierzała iść do kuchni, powstrzymał ją:
- Poczekaj. Już wszystko przygotowałem. Zaraz przyniosę.
Przyniósł. Nie tylko to. Również lichtarz ze świecami i wazon ze świeżymi różami:
- Żeby było nam przyjemniej. - odparł w odpowiedzi na jej pytające spojrzenie. Usiadł naprzeciwko i nalał obojgu wina.
Podobnie jak wczoraj nad Wisłą, znów zapadł zmrok i miasto zaczynało się uspokajać. Wczoraj z kolorem zmroku stapiała się Wisła, dziś niebo. Wieczór był pogodny. Księżyc i gwiazdy świeciły jasno z góry, a stół oświetlały pełgające płomyki świec, wstawionych do niewielkiego, kutego lichtarza.
Jadła powoli, małymi kęsami. Miała wrażenie, że atmosfera pomiędzy nimi się elektryzuje. Coraz bardziej i bardziej.
Kiedy uznała, że nie przełknie już ani kęsa więcej, wzięła wino i przeniosła się na swoją ulubioną kanapę - huśtawkę.
Wiktor poszedł za nią. Automatycznie odsunęła się odrobinę, żeby zrobić mu miejsce.
Ale on przecząco pokręcił głową, a później osunął się na jeszcze ciepłe płytki na podłodze. Zrobił to tak samo swobodnie, jak żył, chodził, oddychał i wydawał polecenia. Jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.
Jakby klękanie przed nią nie przynosiło mu ujmy.
- Aniu... - jej imię w jego ustach zabrzmiało miękko i ciepło. Nie dotknął jej. Uniósł rękę, jakby chciał położyć na jej dłoni, ale po namyśle opuścił ją.
Patrzyła na niego w milczeniu, zbyt zdziwiona, żeby się odezwać.
- Popełniłem w życiu wiele błędów. Szczególnie wobec ciebie. - zaczął. - Na moje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że byłem przekonany, że tak trzeba. Że, biorąc cię kiedyś taką młodziutką i niedoświadczoną, moim obowiązkiem jest cię wychować i pomóc odnaleźć się w dorosłym życiu. Chciałem się tobą zaopiekować i uchronić cię przed niedogodnościami codzienności. A ponieważ poddawałaś mi się tak słodko i bez sprzeciwu, przekroczyłem akceptowalne granice.
Urwał, jakby zbierał myśli. A ona patrzyła na niego, coraz bardziej zdumiona.
- Ostatnio dużo myślałem o nas i naszym małżeństwie. Odbyłem kilkanaście sesji z psychologiem. Sporo zrozumiałem. Wiem, jakie błędy popełniłem. Nie cofnę tego, co było. Choćbym nawet chciał zapłacić własną krwią albo duszą. Nie da się. Mogę tylko żyć dalej i pokazać ci, że uczę się na błędach i jestem pojętnym uczniem.
Znów umilkł na moment, a później kontynuował. Cicho i z trudem:
- Odeszłaś i miałaś do tego prawo. I jestem ci z tego powodu wdzięczny. Bo dopiero wtedy zrozumiałem, że nie chcę żyć bez ciebie. Bez twojej obecności, troski, rozmowy i śmiechu. Myślę, że jesteśmy w stanie renegocjować zasady naszego małżeństwa w taki sposób, żeby obojgu nam pasowały. Będziemy wzajemnie szanować swoje prawa i obowiązki, tak jak to sobie obiecaliśmy na ślubie. Tylko musimy tego chcieć. Oboje! - podkreślił.
A później dodał, jeszcze ciszej i z jeszcze większym wysiłkiem, jakby słowa wyrywały mu się gdzieś z głębi duszy:
- Zostań. Aniu. Zostań ze mną. Proszę....
Ten dumny, silny mężczyzna tkwił u jej kolan. Najpierw patrzył jej w oczy, a później bezsilnym gestem spuścił głowę.
Patrzyła na niego z satysfakcją, mimowolnie obracając w palcach pierścionek i obrączkę. Ona, drobna, słaba kobieta, dużo młodsza od niego, sprawiła, że wypowiedział te kilka słów najszczerzej, jak potrafił. Nie tylko teraz, ale pewnie i w całym swoim życiu.
Teraz to ona rozdawała karty: mogła wyjść, po cichu zamykając za sobą drzwi lub trzaskając nimi teatralnie. Mogła powiedzieć "tak" Markowi lub samodzielnie zacząć układać sobie życie.
Mogła też dać ich związkowi jeszcze jedną szansę. Tym razem na zupełnie innych warunkach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro