9.
Gdy tylko trafiło mi się okienko między zajęciami, nie patrząc na wszystko pognałem do szpitala. Tym razem sam trafiłem do właściwej sali, mgliście pamiętając drogę chyba z powodu targających mną wtedy emocji.
Leoś siedział w łóżeczku i wyglądał całkiem nieźle. Widać było, że irytują go dziwne motylki i kable wystające z jego ciała, więc Nadia musiała pilnować, by nie wyrwał sobie wkłucia i nie zrzucił z siebie urządzeń do pomiaru jego parametrów życiowych. Jednak poza tym, że co chwila jego małe paluszki targały to, czego nie powinny, był uśmiechnięty i zainteresowany wszystkim naokoło.
— Tata! — krzyknął głośno i wyraźnie na mój widok. Gdybym stał, to nogi by się pode mną ugięły, ale jako że ostatnie lata przyszło mi spędzić w pozycji siedzącej, poczułem po prostu obezwładniające ciepło. Dostrzegłem, że Nadia trochę się zmieszała, ale zaraz jej dziwny wyraz twarzy zastąpił pogodny uśmiech.
— Kłujesz! — wykrzyknęła, otarłszy się o mój zarost przy pocałunku. — Zobacz, Leo, przyszedł wujek Ksaw. Zostaniesz z nim na chwilę? Mamusia pojedzie do domu i niedługo wróci. — Mały chłopiec nawet jej nie słuchał, wyciągając rączki w moim kierunku.
— Mogę go wziąć na kolana? — zapytałem, całując dziewczynę na powitanie. Kiwnęła głową, więc spuściłem bok metalowego łóżeczka i, uważając na kroplówki i przewody, przytuliłem go do siebie. Nadia wymsknęła się chyłkiem.
Godzina minęła mi niczym chwila. Mógłbym tak siedzieć cały dzień, ale mama Leosia już była z powrotem, a ja musiałem wracać do pracy.
— Doktorku, głupia sprawa — zmieszała się, gdy przyszło nam się żegnać. Przekrzywiłem głowę jak pies, którego coś zainteresowało. — Wolałabym, żebyś tu nie przychodził przez najbliższe dni.
— Zrobiłem coś nie tak? — Świat osuwał mi się spod kół wózka.
— Nie, nie. — Pokręciła gwałtownie głową, aż jasne włosy zatańczyły wokół jej pięknej twarzy. — Jestem ci ogromnie wdzięczna, wspaniały z ciebie przyjaciel, opiekun dla małego... kochanek... i w ogóle, ale przyjeżdża tata Leona i niezręcznie byłoby, gdybyśmy się wszyscy tutaj spotykali.
— Rozumiem — mruknąłem, choć nie rozumiałem, albo też nie chciałem. Ucałowałem chłopca, przytuliłem ją na pożegnanie i wróciłem na uczelnię. Nie miałem ochoty rozmawiać z ludźmi, nie czułem się na siłach, by prowadzić zajęcia, ale przecież musiałem.
Gdy nadszedł wieczór, wróciłem do domu i zostałem sam w swoim pokoju: wiecznie obrażona mama zatrzasnęła drzwi do swojego, jak tylko usłyszała, że wchodzę do mieszkania. Miała mi za złe, że nie zwierzam jej się, gdzie — i przede wszystkim, z kim — spędzam większość swojego czasu, w tym wieczory. Moja mama należała do ludzi, którzy wszystko o wszystkich muszą wiedzieć; nic w jej rodzinie ani sąsiedztwie nie mogło umknąć jej uwadze. Bolało ją, że wie wszystko o mieszkańcach w promieniu dwóch przecznic, a nie zna żadnych pikantnych szczegółów o związku syna.
Myślałem, że gdy zapadnie noc i zostanę sam, myśli o Nadii, o Leonie i jego tacie zjedzą mnie żywcem. Na szczęście z pomocą przyszło wiszące nade mną widmo szefowej. Ogarnąłem, co miałem do ogarnięcia do pracy i z godziny osiemnastej zrobiła się czwarta nawet się nie kładłem, tylko cicho zrobiłem sobie kawę, zagryzłem ją kostką gorzkiej czekolady i wymknąłem się cicho z domu na spacer.
Mimo że wiosna rozkręciła się już dawno i w ciągu dnia było bardzo ciepło, pora, gdy noc ustępowała miejsca dniowi, należała do lodowatych. Co rusz musiałem przystawać i chuchać na dłonie, by je ogrzać, przerywając pokonywanie z mozołem nierówności chodnika.
Było tak pusto, tak cicho. Nasze miasto nie należało do zbyt dużych, jeszcze nikt nie jechał do pracy na szóstą, na to miał przyjść jeszcze czas, więc w trakcie trwającego dobrą godzinę spaceru minęły mnie może ze trzy ciężarówki, muszące zapewne dowieźć towar do sklepów przed otwarciem.
Po spacerze skorzystałem z jeszcze chwili wolnego czasu przed pracą, wydrukowałem sobie wszystkie materiały dla Sikorovej i wypiłem jeszcze jedną kawę, a potem komunikacją miejską popędziłem na zajęcia.
Kiedy podczas popołudniowej przerwy szedłem ze swojej sali do stołówki na obiad, zaczepił mnie wysoki młody człowiek, którego nie kojarzyłem.
— Przepraszam, szukam profesora Wrockiego — zagadał.
— Doktora — poprawiłem machinalnie, myśląc, że być może chłopak studiuje niestacjonarnie. Inaczej pamiętbym przecież jego twarz, uczelnia nie była duża. — To ja, słucham pana.
Nie spodziewałem się ciosu, więc dłuższą chwilę stałem oszołomiony, gdy krew z rozwalonej przez jego pięść wargi kapała mi na spodnie. Odsunął się ode mnie i patrzył z byka, dysząc ciężko. Rozcierał sobie kłykcie, odarte nieco z naskórka przez siłę uderzenia.
Ból dotarł do mojego mózgu dopiero po czasie, zresztą nawet wtedy ledwo go odczuwałem. Jak gdyby należał do kogoś innego, ja byłem przecież tylko przypadkowym jego obserwatorem. Znałem to uczucie, to przez adrenalinę.
— To za to, że dmuchałeś mi narzeczoną, kiedy ja harowałem na ślub — wysapał, po czym splunął mi w twarz. — A to za to, że mój syn mówi "tato" do ciebie, zamiast do mnie, sukinsynu.
Zbliżył się do mnie, a ja skuliłem się na wózku, przygotowany na kolejne uderzenie. Lecz on tylko wziął moją prawą dłoń w swoją i uścisnął ją z siłą niedźwiedzia.
— A to za to... — Zawahał się, a w jego oku dostrzegłem błysk. Łza? — Za to, że uratowałeś mi dzieciaka od śmierci. Dziękuję.
Odwrócił się na pięcie i ruszył truchtem do wyjścia awaryjnego. Nie miałem zamiaru go zatrzymywać. Stałem, patrząc jak wychodzi, a krew kapała mi na jeansy i koszulę. Szczęka zaczynała pulsować bólem.
W pustym dotąd przejściu, łączącym główną część uczelni z akademikiem i stołówką, pojawiła się studentka trzeciego roku. Choć dalej ani drgnąłem, ona rzuciła mi się na pomoc od razu, gdy mnie tylko zobaczyła.
Chciała wezwać karetkę, ale stanowczo zabroniłem. Kazałem się zaprowadzić do łazienki, doprowadziłem twarz do względnego porządku, jeśli można tak nazwać sporą ranę i puchnące powoli pół głowy i, nie mogąc nic zrobić z zakrwawionym ubraniem, udałem się do sekretariatu odwołać resztę zajęć.
Wróciwszy do domu, kilka razy próbowałem dodzwonić się do Nadii, ale chyba odrzucała moje połączenia. Wreszcie wysłała mi esemesa o treści: "Wiem co sie stalo. Glupio wyszlo. Wszystko wyjasnimy jak wroce na uczelnie" i chyba wyłączyła telefon. Po raz pierwszy od prawie dwudziestu lat się wtedy rozpłakałem.
Następnego dnia jak gdyby nigdy nic wróciłem do pracy. Studenci patrzyli na mnie ze zgrozą, Sikorova — z troską, choć nie skomentowała ani słowem mojej zmasakrowanej twarzy. Zapytała tylko, czy nie potrzebuję nagrań z monitoringu lub innej pomocy, a ja pokręciłem głową i to wystarczyło.
Półtora tygodnia później Nadia przyszła po przerwie na zajęcia. Próbowałem zachować kamienną twarz, gdy ona brała udział w dyskusji jak gdyby nigdy nic, lecz kilka razy kącik warg drgnął mi niekontrolowanie, gdy powstrzymywałem chęć wypłakania się i wykrzyczenia jej wszystkiego.
— Pani Lisiecka, pani ma trochę nieobecności do nadrobienia — rzuciłem niby mimochodem, sprawdzając obecność na koniec zajęć. — Proszę chwilę zostać.
Zwolniła tempo pakowania się i podeszła do biurka. Poczekaliśmy, aż wszyscy wyjdą.
— To wszystko, co mi opowiadałaś o tacie Leonka, to były bajki, tak? — zapytałem chłodno. Kiwnęła głową. — Dalej jesteście razem, a ty nie wychowujesz małego sama, tak?
— Tak, w październiku bierzemy ślub. Damian wyjechał na rok za granicę trochę zarobić.
— Dlaczego mnie okłamywałaś? — W końcu wypowiedziałem głośno pytanie, które tłukło mi się po głowie cały ten czas, i poczułem coś na kształt ulgi. — Po co ten cały związek, to wszystko?
— Najpierw... — zawahała się. — Liczyłam na łatwe zaliczenie tego przedmiotu i że pomożesz mi z innymi. Nie było łatwo godzić opiekę nad małym i studia. A potem naprawdę cię polubiłam. Nie pokochałam, ale byłeś sympatyczny, na miejscu, było w tym coś egzotycznego... No wiesz, w twoim kalectwie... A ja też mam swoje potrzeby. — Uśmiechnęła się przepraszająco.
Kręciło mi się w głowie, kiedy próbowałem jakoś to sobie w niej poukładać. Przypominałem sobie wszystkie miłe chwile. I wszystkie zgrzyty, których wcześniej nie dostrzegałem, zauroczony jak szczeniak, zamroczony zakochaniem. Gdy nie chciała mnie słuchać, kiedy chciałem z nią porozmawiać na ciekawe według mnie tematy. Gdy odmawiała jakichkolwiek wspólnych wyjść do miejsc, gdzie ktoś mógł nas zobaczyć. Jak chciała się tylko pieprzyć...
— Nie dam ci zaliczenia, jeśli nie nadrobisz tych godzin. — Uniosłem dumnie brodę, choć czułem się zdeptany.
— Nie mam czasu, muszę chodzić z małym po lekarzach, przygotowywać się do wesela — rzuciła lekceważąco i chciała wyjść, ale przytrzymałem ją za rękę.
— Słyszałaś, co powiedziałem? Nie dam ci zaliczenia z przedmiotu, nie przystąpisz do egzaminu, nie skończysz tego roku, jeśli tego nie nadrobisz. Straciłaś swój wyjątkowy status, teraz będziesz musiała zapieprzać jak każdy — wysyczałem.
— Bzdura — roześmiała się. — Nie jestem taka głupia. Jak przegniesz, to powiem, że mnie molestowałeś, gwałciłeś w zamian za oceny, gdy przychodziłam do ciebie nadrabiać zaległości. Nie bój się, nie jestem gołosłowna. Chyba pamiętasz, jak dla żartów robiłam nam czasem selfie w łóżku? No właśnie. Do widzenia, doktorku — ruszyła w kierunku drzwi, pozostawiając mnie oszołomionego. Już prawie trzymała klamkę, lecz zawróciła. Zamknęła skrzydło tablicy; z tyłu wciąż widniał napis "Kocham cię", który sama napisała. Teraz wzięła gąbkę i starła go jak gdyby nigdy nic, po czym wyszła na korytarz.
Patrzyłem w zamyśleniu na puste miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą były litery. Oto, czym był nasz związek. Jeden ruch — i nic. Nie ma miłości, tak jak nie ma napisu na tablicy. Starło się. Zniknęło.
Prawie całe moje życie runęło, ale będę musiał ciągnąć ten wózek dalej — pomyślałem. — Grunt, że stoją moje szklane domy, mój projekt gamifikacji nauczania. Przynajmniej będę miał się czas na nim skupić.
Ironia tej myśli była jak kawa, którą pijałem. Czarna i gorzka.
***
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro