Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2.

Tak jak się spodziewałem, Nadii znów przydarzyła się nieobecność. Zazwyczaj odrabianie wyglądało tak, że zainteresowany przychodził na mój dyżur i przez czterdzieści pięć minut wałkował ze mną tematy omawiane na zajęciach, musząc się wykazać wiedzą i znajomością literatury większą, niż jego koledzy.

 Grupa dziewczyny była jednak wyjątkowo sympatyczna, zgrana i aktywna, umówiłem się więc z nimi, że jeśli ktoś nie ma ochoty na tradycyjną formę zaliczenia, może wpaść na trening rugby mojej drużyny w czwartkowy wieczór, popatrzeć i trochę pomóc. Cieszyłem się, bo studenci chętnie korzystali z tej możliwości, ba, wprawili mnie w szok, przychodząc regularnie na treningi, nawet, gdy nie mieli nic do odrobienia!

  Nadia też się na to zdecydowała i tuż przed siedemnastą stanęła niepewnie w drzwiach hali z wózkiem dziecięcym. Rozglądała się, więc pomachałem do niej. Ruszyła w moją stronę.

 — Bardzo przepraszam, doktorze, nie miałam go z kim zostawić. — Wyglądała na naprawę speszoną, więc machnąłem uspokajająco ręką. 

 — Bobasy na treningach to norma. Zaraz pewnie przyjedzie Tomek z żoną i Tosią, to Leoś będzie miał panienkę do podrywania. — Puściłem do malca oczko. — Tosia co prawda tylko czworakuje, ale i tak możemy im urządzić wyścigi.

 Stanęła, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.

 — Jeśli mógłbym cię prosić, to pomóż Wiesiowi ubrać rękawiczki, bo pan Zygmunt składa już wózki. 

 Wiedziałem, że przez przykurcze w palcach ubranie Wiesiowi rękawiczek nie było sprawą prostą, ale po pierwsze, chciałem ją czymś zająć, a po drugie — hej, nikt nie obiecywał, że będzie prosto, w końcu to jest na zaliczenie. 

 Jakoś tak się złożyło, że zajęcia dla Nadii znajdywały się same. Gdy ubrała rękawice Wieśkowi, poprosił ją jeszcze o zaklejenie ich taśmą. Później pomogła Zygmuntowi przesadzić dwóch zawodników z wózka aktywnego na rugbowy, tu wyciągnęła coś z torby, tam napełniła bidon z wodą. Ja tymczasem wziąłem Leona na kolana i z zachwytem przyglądałem się, jak chłopiec przekłada kartki w książeczce. Może takie spoufalanie się z potomkiem uczennicy ktoś uznałby za niestosowne, ale ja nie widziałem wtedy w tym nic złego.

 — Ma pan dzieci? — zagadała, gdy Wiesio już prowadził rozgrzewkę, a pan Zygmunt, skończywszy robotę, wyszedł na papierosa.

 — Nie mam. — Ukryłem twarz w dłoniach, udając, że robię "akuku", by nie widziała, ile bólu zadało mi to pytanie. — Nawet gdybym chciał, do tanga trzeba dwojga, a potencjalnej mamy brak — roześmiałem się sztucznie.

 — Widzi pan, panie doktorze, u mnie też niby taty brak, a dziecko jest. — Zamyśliła się. 

 — Doktorem jestem tam, na uczelni. Tutaj możesz do mnie mówić po imieniu, Ksawery — rzuciłem. 

 Zapatrzyła się na zawodników. Przyglądała się, jak robią skłony, zbierają piłkę na koło i podają do siebie nawzajem. 

 — Oni wszyscy są po wypadkach.

 — Tak, u nas w drużynie wszyscy. Przeważnie po urazie rdzenia w odcinku szyjnym, mają niedowład tak nóg, jak i rąk.

 — A pan?

 Zmarszczyłem brwi, zaskoczony jej poufałością. A z drugiej strony, sam przed chwilą kazałem do siebie mówić po imieniu. Dziewczyna tylko była ciekawa, jak większość osób, które spotykałem, w dodatku miała odwagę zapytać. 

 — Ja też jestem po wypadku — pomachałem na wpół niewładną dłonią. Nie odwróciła wzroku, przeciwnie. Przyglądała się szczupłym, lekko przykurczonym mimo codziennych ćwiczeń palcom z zafascynowaniem.

 — Opowie mi pan o nim? Oczywiście jeśli to nie problem — zreflektowała się.

 — Nie ma za dużo do opowiadania. Byłem młody i przekonany, że jak mam pierwszeństwo, to chroni mnie jakieś magiczne pole siłowe. Wjechałem na przejazd dla rowerów, mając zielone światło, i już z niego nie zjechałem, bo kierowcy busa się śpieszyło.

 Wciągnęła gwałtownie powietrze, wyobrażając sobie zapewne to, co opisywałem. Ja tymczasem wydałem drużynie kolejne polecenia.

 — I co, ciężko było sobie przestawić życie po wypadku? — drążyła dalej, autentycznie zaciekawiona.

 — No... Trochę — przyznałem, wzdrygając się na samą myśl. — Człowiek musiał się nauczyć wszystkiego od nowa. Ale moje kalectwo już jest pełnoletnie, osiemnastkę ma za sobą — zaśmiałem się. — i umiem z nim żyć na satysfakcjonującym poziomie.

 — Podziwiam pana. No wie pan, że nie zamyka się pan w czterech ścianach i nad sobą nie użala, tylko wychodzi pan do ludzi, prowadzi drużynę, zrobił pan doktorat i chce pan nas uczyć. 

 Wzruszyłem ramionami, nie wiedząc, co powiedzieć. Zawstydziła mnie, ale i zastanowiła. Mój sposób na ogarnięcie życia na wózku wydawał mi się tak naturalny, jak oddychanie, na swojej drodze — w drużynie, na zawodach, na różnych obozach — spotykałem tylko osoby podchodzące do tego tak samo, jak ja. Niby gdzieś tam z tyłu głowy miałem wiedzę, że istnieją osoby zamykające się po utracie sprawności w swoim pokoju i co najwyżej wylewające żale przez klawiaturę, ale nigdy nawet przez myśl by mi nie przeszło, że mógłbym być jednym z nich.

 Na szczęście nie musiałem udzielać odpowiedzi, skupiłem się na drużynie i wydawaniu poleceń tym moim kochanym, aktywnym połamańcom.

 — Jedzie pan ze mną? — zagadała Nadia, ubierając Leosia. Zastanowiłem się. Niby przyjechałem tu z panem Zygmuntem i jego synem, oni też zazwyczaj odwozili mnie do domu. Z drugiej jednak strony musieli nadrabiać drogi, by podwieźć mnie pod moją kamienicę, a Nadia nie.

 — W sumie to chętnie — przyznałem i machnąłem do Zygmunta, że mogą iść beze mnie. — Dobrze, że masz takie duże kombi. Nie do każdego auta zmieszczą się dwa wózki i jeszcze fotelik — zagadałem, siedząc już na tylnej kanapie i gilgocąc Leona, przypiętego tyłem do kierunku jazdy obok mnie. 

 — Miałam plan, żeby tych fotelików z czasem było więcej, ale chyba nic z tego nie będzie — wypaliła i natychmiast zamilkła, skupiając się na drodze. Postanowiłem tego nie komentować, by nie wchodzić na grząski grunt. 

 — Musimy kiedyś się zgadać i zobaczyć, w jakie dni kończymy razem zajęcia — uśmiechnęła się, przytrzymując mi wózek, gdy wysiadałem pod domem. Leon spał w najlepsze, w końcu było już po dziewiątej. 

 — Nie wiem, czy tak wypada... A zresztą, pogadamy po zajęciach, czy kiedyś. Dziękuję. — Przesiadłem się na wózek, narzuciłem kaptur i pomachałem jej na pożegnanie.

 Z trudem pokonałem dość stromy, w dodatku nieodśnieżony podjazd, wtoczyłem się do mieszkania i się rozebrałem. Zamiast kurtki naciągnąłem wełniany sweter — na dworze temperatura spadła poniżej minus dziesięciu stopni, a ogrzewanie było drogie. Kiedy postawiłem zupę na gazie, do kuchni weszła mama.

 — Co to za dziewczyna? — Założyła ręce na piersi.

 — Studentka. Odwiozła mnie z treningu, bo miała po drodze — westchnąłem. Trochę głupio, że po czterdziestce i doktoracie wciąż jeszcze mieszkałem z mamusią. Jeszcze bardziej głupio, że musiałem się jej

tłumaczyć. No cóż, wiele jej zawdzięczałem.

 — Mężatka? Widziałam dziecko z tyłu.

 Moja mama mimo prawie siedemdziesiątki na karku miała sokoli wzrok. Szczególnie, gdy chciała się wtrącić w życie innych i podpatrywała kogoś, by się czegoś dowiedzieć. Do tego należała do osób bardzo religijnych i nie zniosłaby, gdybym był w grzesznym — w jej mniemaniu — związku.

 — Aż dziwne, że nie dostrzegłaś obrączki na jej palcu. Nie powiem ci, bo zaraz polecisz ją oplotkować do sąsiadki — odgryzłem się i odwróciłem w stronę pieca. Usłyszałem kroki i trzaśnięcie drzwiami jej pokoju.  Uśmiechnąłem się pod nosem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro