8
Paryż
Miasto tysiąca świateł, jak nazywali Paryż jego mieszkańcy, nieco zaszokowało Salem. Jean - Charlesa bawiło pełne niedowierzania spojrzenie, które skierowała w stronę wieży Eiffla, gdy tylko ją zobaczyła.
– Nie sądziłam, że jest taka wysoka – wyjaśniła Jeanowi, gdy rzucił jakiś żartobliwy komentarz na ten temat.– na fotografiach w książkach, czy nawet w telewizji, wydawała się o wiele mniejsza!
– No, cóż...– Jean uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby coś chodziło mu po głowie, lecz jeszcze nie potrafił tego całkowicie ubrać w słowa. – Wiele rzeczy jest odmiennych od naszych wyobrażeń, panno Salem.
Nie dodał już nic więcej, i powierzywszy jej zajmowanie się Xavierem, co - poniekąd - wydawało się dziewczynie zbyt daleko idącym okazywaniem zaufania wobec prawie obcej osoby, po czym zaszył się w swoim pokoju. Młody nie sprawiał większych kłopotów, poza tym, że co i rusz, zerkał w stronę drzwi wyjściowych i pytał swoją opiekunkę, kiedy i czy już wróci mama.
Co Salem mogła odpowiedzieć tęskniącemu dziecku? Z jednej strony, nie chciała zwodzić dziecka, pustymi obietnicami, bez pokrycia, ale... Dlatego też cierpliwie tłumaczyła swemu podopiecznemu, że "mama wyruszyła w daleką podróż, w którą nie mogła go zabrać, ale z całą pewnością, dobrze opiekuje się Marie i o nim pamięta".
– Wychodzę wieczorem – powiedział Jean do Salem, gdy wreszcie opuścił swoje schronienie.
– Nie rozumiem powodu, dla którego miałby pan mi się tłumaczyć – stwierdziła kwaśno Salem, spoglądając Jeanowi prosto w oczy.
Jego spojrzenie wydawało się za każdym razem inne. Gdy się wściekał na nią - a nie robił nic odmiennego, odkąd powiedziała mu o Yvonne i swoim dziadku- wydawało się niczym wzburzone wody morza. Chłodny i niebezpieczny błękit, zagrażający wszystkiemu, co napotka na swojej drodze... A gdy uśmiechał się do synka, radość docierała do oczu Jeana, stawał się spokojny i bardziej... Jak by to ująć, wyluzowany?
– Skończyłaś mi się już przyglądać? – rzucił złośliwie w przestrzeń, zajadając chrupkie pieczywo, gdy gestem nakazał jej, by usiedli przy nakrytym stole w jadalni jego domu.– Pytam, bo będziesz mi towarzyszyła. Chyba, że masz inne plany na ten wieczór?
Nie zrozumiała od razu, co Jean - Charles ma na myśli. Towarzyszyć? Ale gdzie? I co będą robili?Wyczuł chyba jej wahanie, bo teraz to sytuacja uległa zmianie - facet gapił się na nią jak sroka w gnat, a młoda kobieta starała się, by omijać Francuza wzrokiem.
– Jesteś mi coś winna, po tym, co mi naopowiadałaś – w końcu złożył lakoniczne wyjaśnienia, na co wszystko się w Salem "zagotowało" ze wściekłości.
Wprawdzie Jean ma trochę racji, bo historia Yvonne i jej dziadka, jako kochanka, nie brzmiała zbyt dobrze w uszach mężczyzny, będącym mężem wiarołomnej żony, ale.. no, nie! Tak nie będzie! W końcu, dzięki Salem i jej interwencji u opornej kasjerki, mogli opuścić Medellin, a potem wylądować w Paryżu! gdyby nie ona, tkwiliby w Kolumbii, i - w najlepszym wypadku- Salem musiałaby pójść za Juana Velasqueza, jako jego żonka, a Jean, wraz z synkiem, bezboleśnie i szybko zakończyliby swój żywot.
– Nigdzie z panem nie pójdę – oznajmiła Salem, tonem nie wróżącym niczego dobrego, co z kolei mężczyzna przyjął z nie wzruszonym spokojem.
Przeczesał tak dobrze jej znanym, swobodnym gestem, swą blond grzywę, nim roześmiał się, jak po usłyszeniu wybitnie dobrego żartu. Strzepnął ze śnieżnobiałego rękawa koszuli niewidzialny pyłek, i zapatrzył w obraz, jedyny portret w jadalni, przedstawiający dojrzałego mężczyznę, o skroniach przyprószonych siwizną. Podążył za jej spojrzeniem, i - odbiegając na moment o zasadniczym temacie ich dyskusji - odparł:
– To mój ojciec, świetny dyplomata – mruknął cicho, a ona, Salem, nie mogła nie wychwycić ironii w głosie Jeana.
– Nie lubi pan własnego ojca?– zaryzykowała, byle tylko zagrać mu na nerwach.
Nie zapytała tyle z ciekawości, co - bardziej- z chęci zrozumienia, z jakim mężczyzną ma naprawdę do czynienia. Czy Jean- Charles to, w zasadzie człowiek, który fatalnie wybrał sobie małżonkę i teraz kombinuje, by jakoś to sobie powetować, czy też jest bardziej skomplikowany niż Salem sądzi?
– Nie. – padła krótka odpowiedź.
Myślała, że na tym się skończy rozmowa o ojcu Francuza, ale powzięła błędne założenia, bo Jean dodał, gwoli wyjaśnienia:
– Jedziemy wieczorem właśnie do niego. Muszę pogadać z człowiekiem, którego nienawidzę bardziej, niż kogokolwiek innego na tym świecie. I to nie tyczy się wyłącznie ciebie.
– Nie rozumiem?
– Zamierzam....– urwał w połowie zdania i uciął myśl w połowie, dodając coś innego, niż pierwotnie zamierzał powiedzieć.–Mam nadzieję, że pomoże mi w pozbyciu się Yvonne.
– Co takiego??? – wykrzyknęła zdumiona Salem, wytrzeszczając oczy ze zdziwienia.– Chcesz zamordować własną żonę? A co z małą Marie? Pragniesz pozbawić życia jej matkę?
– Nie.– Jean miał już jasno skrystalizowany plan, którego zamierzał się trzymać. – Mam znacznie lepszy plan. wszystkiego dowiesz się w domu mojego ojca, wiec nie narzekaj i wybierz sobie jakąś fajną kieckę z tych, które pozostały po mojej... żonie i czekaj na mnie w korytarzu, przy głównym wyjściu. ja też muszę się korzystnie prezentować - tu puścił "oczko" do Salem i znowu zniknął w swoim pokoju.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro