6
– Co...? – zaczął Jean- Charles, gdy przeszli przez najszybszą odprawę w ich życiu, spoglądając pytająco na Salem.
Ta w odpowiedzi syknęła:
– Ciesz się, człowieku, że tobie pomagam. Nikt przy zdrowych zmysłach, żaden pracownik tego lotniska, który obsługuje kasy biletowe, bez wiedzy mojego dziadka, nie sprzedałby tobie biletu.
– A co ma do tego.... pan Torres? – zmęczony utarczką słowną z pracownicą kasy oraz sypiącą zagadkowymi stwierdzeniami Salem, Jean uniósł wyżej jedną z brwi.
Xavier zaczął nieco marudzić - chłopiec najwidoczniej zmęczył się długą jazdą autem po nie najwyższej jakości, kolumbijskich drogach - i tęsknił za matką, której nieobecność wciąż go niepokoiła. Ojciec chłopca, skupił swą cała uwagę na synu, uspokajając go, że "wszystko będzie dobrze".
– To zdążymy wejść na pokład samolotu jeszcze dzisiaj? – Salem musiała mieć pewność, że znajdą się na pokładzie samolotu, zanim Pedro Torres zorientuje się, że uciekła.
I że maszyna wystartuje, nim starszy pan zdąży cokolwiek zdąży zrobić, byle nie wzniosła się w przestworza. A słowo dziadka w Kolumbii, miało wielką moc - argument kija i marchewki w jego wykonaniu, miał wielką moc. Nie dalej niż przed kilkoma tygodniami, Pedro zażądał od redaktora jednego z poczytnych dzienników "zadośćuczynienia" w odpowiednio wysokiej kwocie pieniężnej za - jak to się wyraził- zniesławienie. Bowiem redaktor gazety ( Salem nie potrafiła za nic, teraz przypomnieć sobie jego nazwiska) miał czelność wyciągać na światło dzienne, grzeszki Zmory Kolumbii.
I - bynajmniej - nie kłamał. A potem... Ta kobieta w ich willi, niosąca na ręku małe dziecko, i dziadek, którzy zjawili się w chacie nad ranem.... Dziwnie było przypomnieć sobie tenże szczegół akurat w chwili obecnej, lecz mężczyzna obnosił się z dumą z faktu, że "zrobił dziecko takiej młodej"!
Co prawda, nie w obecności wnuczki, lecz służący - gdy Torres ich nie widział ani nie słyszał - plotkowali o swym chlebodawcy na potęgę. I tak do uszu dziewczyny dotarło imię kochanki dziadka - "Yvonne". To nie mógł być zbieg okoliczności. Kobiet o francuskim imieniu niewiele przebywało akurat w Medellin. Szybko dowiedziała się również, że i jej mąż, i syn, szybko opuścili miasto.
Postanowiła działać w jednej chwili, plan jej ucieczki, Salem, może i pozostawiał wiele do życzenia - ale był jedynym, który przyszedł kobiecie do głowy, jako możliwy i prosty w wykonaniu.
– Proszę dać młodemu spokój – Jean spojrzał chłodnym wzrokiem, na towarzyszącą mu kobietę. – Tęskni za matką. To, naprawdę, nie najlepszy moment na czepianie się dziecka, którego...
– ... matka puszcza się z innym facetem? Naprawdę był pan ślepy i nic nie zauważył? – Salem szeptała na tyle cicho, że Jean ją usłyszał, ale nie chłopiec, którego uwagę zaprzątało wnętrze samolotu.
Tęskny wzrok Xaviera, powędrował w kierunku jednego z okienek, toteż Jean, gdy tylko zorientował się, iż miejsca wykupione dla nich przez Salem, znajdują się właśnie tuż obok najbliższego, odwrócił się do synka. pomógł mu zająć miejscówkę, po czym sam, bez zwracania swej atencji ku pannie Torres, zajął swoje. Ignorował ją przez większą część lotu. Chociaż ona również milczała, to jej znaczące spojrzenie, mówiące tak wiele bez używania słów, na temat Yvonne, jego Yvonne. Sprawiało, iż oczy mężczyzny wypełniały się łzami, na samą myśl, że jakiś zgrzybiały staruszek, mógł odebrać Jeanowi jego największy skarb - żonę oraz córkę.
– Tata, patrz – Xavier wlepił wzrok w białe, lekkie chmurki, za szybką.
Jedna przypominała mu pieska, inna owieczkę, a jeszcze inna - ogromny tort, którego kawałkiem chętnie by się poczęstował, gdyby mógł... Salem skrzywiła się z niesmakiem - wcale by się nie zdziwiła, gdyby i chłopiec był owocem romansu dziadka i pani Delacroix. Tak, o tym, kto jest prawdziwym ojcem Marie, córki Jeana, postanowiła chwilowo milczeć. Pewnego dnia, gdy przyjdzie pora, może... Może wykorzysta swą wiedzę?
Kurczę, przecież Jean Delacroix nie widział, był wręcz ślepy na fakt, że żonka przyprawiła mu rogi! No i jeszcze był Juan, który miał zostać mężem młodej kobiety. Co ona w ogóle o nim wiedziała?
Oprócz, rzecz jasna, spraw oczywistych? Nie chciała się z nim wiązać, po tym, jak próbował wziąć ją siłą podczas jej wizyty w twierdzy rodzinnej Velasquezów, gdy opalali się na słonecznym tarasie, tuż przy odkrytym basenie. Na szczęście, Juan nie zdążył zasłonić tej szczególnej dla mężczyzny części ciała przed ciosem, który zaserwowała mu prosto z kolana w słabiznę. Zwinął się w kłębek z bólu, a ona spieprzyła do swojego pokoju.
Od tamtej chwili już nie niepokoił narzeczonej, ale Salem wolała zadziałać prewencyjnie, i dać dyla z Kolumbii, zanim sytuacja zrobi się jeszcze bardziej nieprzyjemna.
– Jeśli jeszcze raz usłyszę choćby raz, złe słowo na temat Yvonne, obojętne o jakim zabarwieniu emocjonalnym, odeślę panią w cholerę – Jean wbił w Salem morderczy wzrok, mierząc ją swym lodowatym spojrzeniem.– Rozumiesz, Salem?
– A dałby pan radę?– zapytała go buńczucznie, zauważając jednocześnie, że synek mężczyzny zasnął, zmęczony trudnym dniem.
A więc, uznała, że Delacroix podjął jej grę. Na jej zasadach, według jej reguł. Cholera, nie mogła znaleźć haka na kogoś mniej kłopotliwego w obsłudze? I, kurczę, co miał na myśli, mówiąc do niej bzdety o odesłaniu jej tam, skąd uciekła?
– Przekonasz się w Paryżu – odparł nonszalancko, z niedbałym uśmiechem na opalonej twarzy. – Skoro twierdzisz, że twój pożal się, Boże, dziadek posuwa moją żonę...
– Ty... prostaku! – prychnęła cicho pod nosem.
Powoli zaczynała rozumieć, w co się wpakowała, i co planował dla niej Jean- Charles Delacroix.
A niech go szlag trafi! Cholera jasna.... I co teraz?!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro