26
– Ależ spokojnie – powiedział Pedro Torres kierując swe słowa do Juana Velazqueza.
– Jak mam być spokojny??? – niedoszły pan młody podniósł głos. – Pańskie obietnice są niewiele warte! Gdybym wiedział o tym wcześniej, nigdy bym nie poprosił o rękę pańskiej wnuczki, Don Pedro!
– To twój ojciec złożył mi ofertę i miej żal do siebie, że na to przystałeś – Pedro niedbale wzruszył ramionami i już zamierzał odejść do swoich zajęć i nie zawracać sobie głowy młodym Velazquezem, ale następne jego słowa aż zmroziły go do szpiku kości.
– Czy miał pan coś wspólnego ze zniknięciem mego ojca? To by było panu na rękę, el Patron.
– Szefie, telefon z wyspy! Mówią, że to chodzi o pannę Salem! I że trzeba szybkiej reakcji! – jeden z ochroniarzy Torresa nieświadomie przysłużył się swemu pracodawcy, dając mu pretekst do zniknięcia Juanowi z oczu i nie udzielania odpowiedzi na jego absurdalne zarzuty.
– Już idę, skoro to jest naprawdę ważne!
– odkrzyknął Pedro, zadowolony, że wreszcie coś się dzieje i może pozostawić natręta samemu sobie.
Juan Velazquez długo stał w miejscu i patrzył za niesłownym wspólnikiem ojca.
"Bardzo dobrze! Idź sobie, staruszku! Jak dotąd, wszystko idzie po mojej myśli..." – uśmieszek zadowolenia nie schodził z warg młodego Velazqueza, który widział siebie na miejscu Torresa.
Gdyby tylko tamten przeczuwał, co go wkrótce czeka, inaczej by śpiewał! Już niedługo... Czas Torresa dobiega nieuchronnego końca, a facet nie jest świadomy faktu, że będzie tracił po kolei wszystko, na czym mu zależy i zostanie z niczym...
Juan ostatni raz spojrzał na zamknięte drzwi, za którym zniknął Zmora i opuścił jego dom. Jutro znowu tu przyjdzie i doprowadzi do ostatecznej konfrontacji z Torresem, popartej odpowiednimi dowodami i argumentami, a spotkanie odbędzie się w obecności zaufanych świadków... Początek końca Torresa.
***
Jean powoli otworzył oczy, mrugając powiekami. W pierwszej chwili nie pamiętał, jak się znalazł na wygodnej kanapie w pokoju o rozmiarach co najmniej dwa razy większym niż salon w jego dawnym domu, ani jak długo spał. Widocznie minęło już kilka godzin, bo za oknem zapadł zmrok. Po chwili, nieco zdezorientowany, potoczył wokół błędnym wzrokiem. Przez moment wysilał swój umysł, aż przypomniał sobie to, co musiał. Xavier, Salem i Marie... Kolumbia. Wyspa, na której się znajdował obecnie, należała do dziadka kobiety, dla niej...
Gdzie Xavier i dziewczyny? Zdecydowanym ruchem podniósł się z kanapy, prawie sturlał się z niej na podłogę. Wyplątał się z polarowego koca, którym okryły go czyjeś troskliwe dłonie... Zerknąć na zegarek w tych ciemnościach było nie do wykonania, a nie chciał włączyć światła...
Na palcach podszedł do jednego z okien, starając się nie narobić hałasu. Ominął ostrożnie kolejny mebel czy też inne cholerstwo, po czym mało dyskretnie przykleił nos do szyby i starał się zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz, pomimo późnej pory na dole kręciło się paru typów spod ciemnej gwiazdy. Wskazywało na to ich, typowe jak zdążył dowiedzieć się podczas ostatniego pobytu w Medellin, zachowanie dla tejże grupy społecznej. Byli głośniejsi niż ustawa przewiduje, chyba opowiadali sobie coś niezbyt obyczajnego, bo jedni ryknęli gromkim śmiechem, gdy dwóch czy trzech innych z szemranego towarzystwa zrobiło jakiś gest. Jaki - wolał się nie zastanawiać.
Pewnie nawijka chłopaków dotyczyła kobiet, ale prawdę mówiąc Jeana nie interesował temat, na który niektórzy z nich zareagowali tak żywo. Co innego zwróciło uwagę Jeana. Zerwał się wiatr, dosyć porywisty, zacinał deszcz. Zrobiło się nieprzyjemnie, nawet dla rozochoconej grupki na zewnątrz, gdy Jean ostrożnie spojrzał jeszcze raz przez szybę, już ich nie było. Pewnie uznali, że nie warto wystawiać się na niekorzystne warunki atmosferyczne i schronili się pod dachem.
Gdzieś na dole zaterkotał dzwonek telefonu. Mimo obszerności domu na wyspie Pedra, dźwięki mimo wszystko niosły się po nim doskonale, nawet teraz, gdy na zewnątrz szalała burza.
Jean powoli podszedł do drzwi, niemal po omacku. Coś go dręczyło, nie umiał zdefiniować dokładnie przyczyny strachu, cierń niepokoju tkwił głęboko pod skórą, wyczuwalny ale niewidoczny. Jean nacisnął klamkę i cicho wyszedł na korytarz, zastanawiając się kto mógłby dzwonić o równie bezsensowneJ porze. Nasłuchiwał dźwięków rozmowy, w nadziei, że nocny telefon nie okaże się dla Salem niebezpieczny. Obawiał się, że się myli. Przeczucie podpowiadało mu, że w świecie ulicznej arystokracji i ludzi Branży, nic się nie dzieje przypadkowo, a nocne telefony najczęściej dotyczą poważnych tematów...
Jean przycupnął w połowie schodów na piętro. Trochę tam słyszał, ale język hiszpański czasami nadal stanowił dla niego trudną barierę do pokonania. Jednakże doszło do uszu mężczyzny kilka słów, nietrudnych do zrozumienia nawet dla laika. Zaniepokojony nimi postanowił odszukać Salem oraz dzieci w tym ogromnym domu, choć nie miał pojęcia jak tego dokona w ciemności i przy braku choćby podstawowej znajomości topografii i układzie pomieszczeń w budynku. Ale musiał spróbować. Znowu powolnym aczkolwiek stanowczym ruchem poszedł z powrotem na piętro, gdzie wcześniej zapadł w drzemkę i od znajdujących się tam pokoi zaczął poszukiwania.
Był bardzo sfrustrowany, gdy za żadnymi drzwiami nie znalazł ani Salem ani dzieci. Gdzie oni mogą być? Gdzie śpią? A może coś złego im się przydarzyło?
Został mu parter i drugie piętro do przeszukania, ale Jean obawiał się schodzić na dół i napatoczyć się na jednego z byczków Pedra. Na pewno nie potraktowaliby go w ulgowy sposób...
Jean nie miał ochoty się o tym przekonać na własnej skórze, więc oczywistym był wybór drugiego piętra. Znowu otworzył kolejne drzwi, mocno zmartwiony brakiem rezultatów w poszukiwaniu bliskich. Salem również była mu bliską, ale póki co pozostawał mężem Yvonne. Sprawa rozwodu zeszła na drugi plan, bo Yvonne na pewno nie cierpi krzywdy z ręki Pedra, który wydawał się już w trakcie poprzedniego pobytu państwa Delacroix zaaferowany obecnością osoby Yvonne w Medellin. Teraz Jean już wiedział, dlaczego.
Otworzył kolejne drzwi, ktoś włączył światło i w pokoju zrobiło się zupełnie jasno.
– Kto... ? Jean, co tu robisz? – zaskoczona Salem zamrugała szybko powiekami.
– Ubieraj dzieci i siebie, a potem uciekaj, bo do szefa ochroniarzy krążących po wyspie dzwonił ktoś z otoczenia twojego dziadka i nakazał ciebie doprowadzić przed jego oblicze. Żywą lub martwą. A dzieci i mnie zabić, ciał się pozbyć...
– Mój Boże... Wiedziałam, że to kiedyś nastąpi, ale że tak szybko... – Salem obudziła maluchy i z pomocą Jeana je ubrała.
Czuła ogromny strach przed tym, co może się teraz z nimi stać, ale dopiero jego upływ miał zdefiniować jej obawy...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro