11
Xavier krzyczał przeraźliwie, zobaczywszy ukochanego tatę leżącego bez życia na podłodze.
– Tata! Tata! – płacz dziecka niósł się po pokojach, Salem bezskutecznie próbowała uspokoić malca.
– Ucisz chłopaka, bo ja pomogę mu umilknąć! – chudziak z pistoletem w ręku wymachiwał bronią przed nosem przerażonej dziewczyny.
Dziwiła się, że jak to niby możliwe, iż nikt nie reaguje na hałasy w tak ogromnym domu, gdzie najcichszy szmer niesie się jak echo po lesie. Uderzyła ją nieprzyjemna myśl. Może zabił wszystko, co się w tym domu ruszało ? Ale jak to tak? Sam przeciwko całej armii służących?
– Proszę, pozwól mi opatrzyć jego ranę – wskazała ruchem głowy na Jeana.– On nie może umrzeć! Ma dla kogo żyć! – Tymczasem Xavier schował się za plecami Salem.
Nie lubił tego chuderlawego pana z pistoletem. Pan głośno krzyczał i zrobił tacie krzywdę!
– Mało ma tu ludzi do roboty? – Negrito zaśmiał się nieprzyjemnie, po czym szarpnięciem za ramię zmusił wnuczkę szefa, by ruszyła tyłek i szła za nim.– Syn mu pomoże!
Odepchnął dziecko, aż siadło z ciężkim plasnieciem na dywan, tuż przy rannym Jeanie.
Salem próbowała bezskutecznie wyrwać ramię z ciężkiego chwytu wielkiej ręki Negrito.
Niby chudy, ale miał krzepę, w przeciwnym razie nie dostałby etatu u jej dziadka. Tylko on byłby zdolny, by szukać jej do upadłego na drugiej stronie kuli ziemskiej. Tylko on i Juan! Mój Boże, co teraz z nią zrobią? Bo widmo nie chcianego małżeństwa z człowiekiem, który interesuje się jedynie jej ciałem i pieniędzmi, wydawało się teraz najmniejszym problemem.
A jeśli nikt nie pomoże ani Jeanowi, ani nie zainteresuje się rozpaczliwym płaczem dziecka? Będzie wówczas miała tych dwoje na sumieniu. To tak, jakby...
Negrito znowu potrząsnął jej ramieniem, zanim wepchnął do cuchnącej papierosami kabiny auta. Potem zapiął jej pas bezpieczeństwa, a ręce skuł kajdankami.
– Sama panienka rozumie, że lepiej być przezornym?
Patrzył na nią przez chwilę z wielką atencją, gdy ładował się obok niej na fotel kierowcy. Nie odpowiedziała, ale Negrito zaśmiał się, jak by usłyszał przedni dowcip. Pouczył jeszcze Salem, nim ruszyli, by nie próbowała głupich sztuczek to jej nie zaknebluje.
– Nie fikasz, to i ja będę wobec panny w porządku – puścił do niej oczko, gdy coraz bardziej oddalali się od domu Jeana - Charlesa.
Być może mężczyzna, który ofiarował jej coś cennego, bo samego siebie, już umarł. Nie, nie może tak myśleć, musi wierzyć, że cała ta historia, kradzione chwile szczęścia, tak się nie skończą. W przeciwnym razie po co wierzyć w istnienie czegoś więcej niż nienawiść i cierpienie? Po co wierzyć w miłość?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro