1
Rok wcześniej, Kolumbia, Ameryka Południowa
Żar słonecznych promieni, docierających do spękanej, kolumbijskiej ziemi, przypominał Jean- Charlesowi odrobinę afrykańską sawannę. Mężczyzna odwiedził Afrykę w zeszłym roku, podczas kilkudniowego urlopu. Jean- jako lekarz - rzadko kiedy mógł się wyrwać poza szpital Najświętszego Serca w Paryżu, gdzie pracował. Dlatego też korzystał ochoczo z nielicznych chwil, gdy mógł wyjść na wolność.
Zabierał swoją żonę i dwoje dzieci, a potem ruszali „w drogę", by odwiedzić te miejsca, o których opowiadał Yvonne. Tak, jak tylko mogli, cieszyli się życiem. Yvonne często powtarzała mężowi, iż przy nim nie ma czasu na nudę. Sam Jean wolał myśleć o sobie bardziej w kategoriach zwykłego lekarza, a nie wolnego ducha, fruwającego po świecie.
Jean włożył na nos przeciwsłoneczne okulary, po czym odruchowo przeczesał wypielęgnowaną dłonią, bujną blond czuprynę.
– Jean! Idziesz?– głos Yvonne, próbującej ( z marnym zresztą, skutkiem), okiełznać rozbrykane maluchy, przedarł się przez kurtynę zamyślenia mężczyzny z gracją młota pneumatycznego.– Jeśli nie udamy się TERAZ do hotelu, Marie i Xavier mogą znowu zacząć marudzić i ...
– Dobrze, dobrze...– Jean zbył uwagę żony, niedbałym machnięciem dłoni, które zwykle przeznacza się raczej dla natrętnych komarów niż ludzi.
Kolumbia miała być pretekstem do załatwiania różnorakich, branżowych interesów - zarówno ważnych, nie mogących zostać odłożonymi na później, i tych mniejszego kalibru.
Pedro Torres uśmiechnął się do swego odbicia w lustrze, bo nie miał żadnych powodów do zmartwień - wszystko szło jak po maśle inie musiał się niczym martwić. On również miał pewne kwestie do omówienia ze swymi partnerami w Branży, w Medellin, w centrum jego zainteresowań. Oraz w innych, niekluczowych dla swych działań, punktach na mapie.
Kilkudniowy rajd po źle utrzymanych drogach Kolumbii, był istną torturą - człowiek podskakiwał na siedzeniu i obijał sobie pewną część ciała - ale cel, a właściwie osiągnięcie go, całkowicie rekompensowało trudy podróżowania po dziurawych drogach.
– Don Pedro? – do drzwi oszczędnego w wystroju pokoju, gdzie Torres kontemplował w lustrze swoje odbicie, ktoś się dobijał, głośno oraz natarczywie.
Mężczyzna oderwał swój mętny wzrok od szklanej tafli lustra. Poprawił na sobie, szytą na miarę koszulę i strząsnął z rękawa niewidzialny pyłek. Nie lubił, gdy zakłócano mu spokój, kiedy to chciał pobyć w samotności. Milczał. Może natręt sobie pójdzie?
Ale nadzieje Pedra, okazały się płonne.
– Panie Torres? – uparciuch i kandydat na „ofiarę ciężkiego uszczerbku na zdrowiu", nie rezygnował.
Stukanie do drzwi, sprawiało, że kac - morderca miał się coraz lepiej. Głowa pękała Torresowi od nadmiaru alkoholu, wypitego poprzedniej nocy, na suto zakrapianym spotkaniu w interesach.
– Przecież słyszę, do cholery! – poczłapał wolno w stronę drzwi, choć wymagało to od niego nadludzkiego wysiłku...
W progu stał „człowiek od i do wszystkiego", jeden z wielu, których Pedro zatrudniał, by interesy szły sprawnie. Młody mężczyzna wpatrywał się w swego szefa z dozą zdziwienia, a na jego twarzy pojawił się ledwo uśmieszek, którego Pedro - wyjątkowo- nie miał siły skomentować.
Dopiero teraz, rzuciwszy ukradkiem na swoją krzywo zapiętą koszulę i pogniecione spodnie, starszy z tejże dwójki, zrozumiał, o co chodziło młodszemu, który łatwo się domyślił przyczyny stanu chlebodawcy.
Akurat spodnie zostały pozbawione swojego nieskazitelnego wyglądu, nie z winy Pedra. Otóż zajęła się nimi, pewna urocza ( i mocno nieletnia) blondyneczka o gorących, spragnionych ustach....
– Czego chcesz? – burknął Pedro na natręta, mimo że ból głowy stawał się nieznośny. – Łeb mnie boli, a ty tu zawracasz gitarę. Nie masz nic innego do roboty?
–To ważna sprawa – zapewnił Pedra, uroczyście, młody człowiek.– Przyjechał do pana willi, pan Velasquez wraz z synem. Pamięta szef?
– Wszystko gotowe i zdążyliście na czas, by zadbać o ich wygodę? – Pedro wytrzeźwiał w jednej sekundzie.
Wprawdzie często widywał się z Alberto - Johnem, z racji łączących ich biznesowych, spraw, ale mieli do omówienia pewną ważną kwestię wymagającą odpowiedniej oprawy. Musiał zaprosić obydwóch- ojca i syna- by od razu się dowiedzieli, co chce im zaproponować, i by on sam nie musiał wszystkiego powtarzać jeszcze raz.
– Tak, proszę pana, gotowe – odpowiedział zgodnie z prawdą, Negrito.
– To idę... – Pedro wyraźnie się zawahał, gdy przypomniał sobie swój niechlujny wygląd – ... zaraz. Zadbaj, by przez ten czas, gdy wezmę prysznic i się przebiorę, mieli zapewnioną rozrywkę. Rozumiesz?
–Tak, rozumiem – chłopak szybko czmychnął, by wykonać polecenie swego pracodawcy.
Juan - Gilberto Velasquez i jego ojciec, Alberto - John, przybyli do Medellin, przed niemal dosłownie, akademickim kwadransem. Zdecydowali się obaj na dyskretną ochronę, w postaci kilku rosłych mężczyzn o ponurych spojrzeniach, ze względów bezpieczeństwa. Mężczyźni, wynajęci przez Alberto, pilnowali,żeby szefowi oraz jego synowi, włos z głowy nie spadł. Ręczyli za to swoim życiem.
By nie zwracać na siebie zbytniej uwagi przechodniów oraz policji (choć i stróża prawa, dało się by przekupić odpowiednio okrągłą sumką, bo każdy ma swoją cenę), ochroniarze założyli na siebie tandetne, cywilne ciuchy. Ich muskularne torsy, zakrywały koszule hawajskie kwiaty i palmy, białe szorty, a na stopy założyli proste japonki, jakich nie ubrałby nikt, kto liczył się w Branży.
– Najważniejsze przykazanie, to to, żeby nie rzucać się nikomu w oczy – pouczył swoich ludzi pan Alberto, nim udali się w podróż do Medellin.
– A myślałem, że... – zaczął Juan - Gilberto, ale nie było mu dane dokończyć zdania, gdyż ojciec spojrzał na niego surowo.
Nie spodobało się to młodemu mężczyźnie, lecz milczał, nie chcąc stracić dostępu do kurka z pieniędzmi. Jedyną oznaką gniewu, był lekko drgający mięsień twarzy.
– Ty lepiej nie myśl, zostaw to innym. Ucz się, słuchając tego, co mówią mądrzejsi od ciebie...– chłopak przestał słuchać monologu ojca, jednym uchem wpuszczał i drugim wypuszczał, słyszane bzdety.
Któregoś dnia drań zapłaci mu za wszystko!
– Tato? – zapytał ojca, gdy ten przerwał na moment swą przydługa wypowiedź, żeby zaczerpnąć oddechu.
– Słucham, synu – Alberto patrzył na Juana, drapiąc się po wysuniętej za bardzo do przodu, brodzie.
Alberto nie był w ogóle przystojnym mężczyzną - postarzały go wąskie i sinawe wargi, które świadczyły, że ich właściciel jest porywczym i okrutnym mężczyzną, ziemista cera jak u anemika oraz chuderlawa sylwetka, wszystko to zdawało się być nieodpowiednie dla jego „zawodu", ale fortuna, jakiej dorobił się na handlu koką, otwierała przed nim wiele drzwi.
– Jaka jest Salem? - dopytywał ojca Juan.– Dlaczego to ją wybrałeś mi na żonę?
– Nie zachowuj się jak jakaś baba! Zastanów się dobrze, mój synu... – Alberto ciężko westchnął, jakby rozmawiał z nierozgarniętym dzieciakiem. – Chcę zyskać na znaczeniu, a Pedro Torres i jego jedyna wnuczka, mogą mi w tym pomóc...
I znowu to „ja" i „mnie"! Na dobre zasługiwał - wyłącznie on - we własnym mniemaniu, Alberto i nikt poza nim. Nawet jego własny syn!
– To zależy, czy dobrze wykorzystasz daną tobie, ojcze, od losu szansę – mruknął „młody" pod nosem.
– Odpowiednio rozegrać partię, to już połowa sukcesu – Alberto umilkł, gdy tylko spostrzegł że nadchodzi pan Torres.
– Czy mój człowiek należycie się wami zajął?– zapytał ich Pedro, z jowialnym uśmieszkiem, przyklejonym do twarzy.
– Co takiego? – starszy Velasquez zamrugał oczyma, jakby nie zrozumiał zadanego mu pytania, zaraz jednak się zmitygował, bo odpowiedział szybko, że „niczego mu ani jego synowi, nie brakuje".
„Zależy, jak na to spojrzeć"– pomyślał młodszy z mężczyzn, ale nie powiedział tego na głos.
Znowu przytakiwał ojcu, choć tak bardzo nienawidził odgrywanej przez siebie roli „synka tatusia". Ach, jakże bardzo pragnął dożyć tej chwili, gdy odpłaci Alberto za wszystko - lekceważenie, chciwość i ośmieszanie go przed ludźmi z Branży i spoza niej...
Już wkrótce – tak się pocieszał młody mężczyzna w duchu, na razie przeważnie milczał. Milczał i czekał, na odpowiednią chwilę. Niedługo!
– Zatem udajmy się do mojego gabinetu, a młodzi niech sobie porozmawiają– wzrok Juana napotkał spojrzenie pary dziewczęcych oczu, pełne pogardy i lekceważenia.
Ale co miał powiedzieć ich właścicielce, by zmieniła o nim zdanie? Zresztą, czy to ważne? Po ślubie i tak będzie musiała być posłuszną żoną swego męża. Koniec - kropka.
Innej roli dla Salem Torres nie przewidział. Niech się zacznie przyzwyczajać!
Dziewczyna milczała nawet wtedy, gdy usiedli na obitej pluszem kanapie. Wyciągnęła przed siebie długie nogi, stopy opierając na podnóżku i gapiła się na narzeczonego.
– Muchy liczysz?- zapytał ją ironicznie, nie mogąc się powstrzymać.
Nic, żadnej odpowiedzi.
–Słuchaj, mała... – w końcu, bez obecności wiecznie wtrącającego się ojca, sam stawał się coraz bardziej wyszczekany.
Jakby tama, którą Juan odgrodził się od otoczenia, pękła,, a przelewającej się przez nią kaskady wody, nie dało się powstrzymać. Nigdy i przez nikogo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro