Rozdział 3: Poziomka. To znaczy - po ziomku
Pov: Miłoszek
Podszedłem do mojego dawnego kumpla Patryka tuż po mojej spektakularnej ucieczce. Wyglądał na bardzo zadowolonego (z resztą jak zawsze), jakby wcale nie dostał gwarancji, że Elżbieta go przepyta.
Tak, podsłuchiwałem.
— Cześć - zacząłem z kwaśną miną.
— Elo - odpowiedział. — Coś ty taki nie w humorze? Dziewczyna cię rzuciła, czy co? - dodał szturchając mnie łokciem.
— Ha, ha, ha. Bardzo zabawne.
— Bardzo - stwierdził z uśmiechem na ryju, który chętnie zapoznałby się z moją pięścią.
— Byłoby dużo zabawniej, gdybyś nie zarywał do Elżbiety.
Zamrugał dwa razy zdziwiony, po czym wybuchnął głośnym śmiechem.
— O czym ty gadasz chłopie? Po co miałbym podbijać do tej wiedźmy? - powiedział po ataku śmiechu.
Puściły mi nerwy i ignorując wszystkich ludzi w pobliżu, na razie tylko go popchnąłem, za to tak, że prawie wpadł na moją byłą - Gabrysię.
— Boże, z downem - oznajmiła z sajd ajem przyjaciółka Gabrysi, Ania, która zawsze łaziła z nią po korytarzu.
~Dopiska od autorek - tak, to my~
— Ja ci pokażę gnoju - odpowiedział dziwnie rozwścieczony Patryk i rzucił się na mnie z pięściami.
Zadał mi cios, a ja upadłem na podłogę. Mój aktualny wróg uśmiechnął się, dlatego szybko się podniosłem i oddałem mu. Niestety nie upadł.
Przykre.
Wokół nas zgromadził się spory tłum. Każdy coś krzyczał. Było głośno, za głośno, ale mimo hałasu starałem się nie zwracać na nic uwagi, a jedynie skupić się na tym, aby jak najmocniej dokopać Patrykowi.
I nagle ni stąd, ni zowąd, obok nas zrespiła się moja Elżbietka. Miałem ogromną nadzieję, że mnie ocali, ale wtedy przylazł tu też w-fista - szanowny pan Marcin.
O kurczaczki. Byłem w czarnejjjj dupie.
Elżbietki. Znaczy- nieważne.
— Ajajajajaj. Co tu się dzieję dzieciaczki? - rzekł ten oblech.
— Miłoszku? Tak wzorowy uczeń jak ty wdał się w bójkę? - dodała Elżbieta. Wyglądała na rozczarowaną.
Swoją drogą, przypomniał mi się żart :)
Jak nazywa się czarodziej, któremu skończyła się magia?
Rozczarowany.
Wracając - kiedy patrzyłem na właśnie to rozczarowanie w oczach Elżbiety, poczułem, że większym przegrywem niż Patryk, jestem tu ja, ale nie mogłem tego po sobie pokazać.
— To ten lamus zaczął! - krzyknął nagle mój wróg.
Z trudem ponownie się na niego nie rzuciłem.
— Nie zacząłbym, gdybyś ty zaczął używać mózgu - odpowiedziałem.
W tle było słychać śmiech. Jakże się cieszę, że umiliłem innym nudne przerwy.
— Myślałem, że jesteśmy kolegami - dodał wyraźnie zasmucony. No kto by pomyślał, że nasz drogi Patryczek jest zdolny to okazywania płaczu? Zazwyczaj to ja z tego słynąłem.
— Koniec tego - powiedział pan Marcin po dłuższej chwili. — Obaj marsz do gabinetu dyrektorki!
Jeszcze więcej śmiechów. Czułem się fatalnie.
Ale warto było.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro