Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXXV. Ave Wellington

Vitoria, 1813

Guillermo doskonale pamiętał, komu zawdzięcza pomoc. Podziękował Albertowi tak szybko, jak tylko stanął na nogi. Godny podziwu gest Beamounta połączył tę dwójkę przyjaźnią. Tym samym Francis był zmuszony do spędzania w towarzystwie Hiszpana więcej czasu.

Redford miał za złe Albertowi, że ściągnął na nich szydzące spojrzenia. Rozmowa z dezerterem zdawała się takim samym przestępstwem jak bycie nim. Na szczęście o sprawie nie pamiętano zbyt długo, dzięki czemu przestali się wyróżniać z tłumu żołnierzy.

Guillermo był raczej oszczędny w słowach, do zaspokojenia swoich potrzeb społecznych wystarczało mu przebywanie wśród przyjaznych twarzy. Z kolei Francis miał zawsze dużo do powiedzenia, szczególnie pod adresem Hiszpana. Albert starał się być neutralny. Jego osoba spajała całą grupę, dzięki czemu dla postronnej osoby wyglądali na zgranych kompanów.

Dwudziestego pierwszego czerwca sprzymierzona armia przemaszerowała dwadzieścia mil. W uszach Alberta wciąż dźwięczały rytmiczne odgłosy werbla i żwawa melodia wygrywana na dudach. Po tak długiej wędrówce miał już dosyć wszelkich hałasów. Wszyscy byli przemęczeni i marzyli o chwili spokoju, ale tego dnia czekała ich jeszcze bitwa do stoczenia.

Vitoria wraz z pobliskimi wzgórzami La Puebla, masywem Monte Arrato oraz rzeką Zadorrą stały się miejscem walki. Teren wyglądał na wyjątkowo nieprzyjazny. Zielonkawa woda, nagie, skaliste zbocza i pożółkła trawa nie napawały optymizmem. Kroki żołnierzy unosiły drobinki ziemi, które drażniły nozdrza żołnierzy. Wkrótce dołączył do nich dym powstały w wyniku wystrzałów.

Albert niemal przywykł do wojennej pożogi, a kolejne starcia robiły na nim coraz mniejsze wrażenie. Już nie zastanawiał się, czy przeżyje ani nie troskał się o to, że zada śmierć innym. Zwyczajnie rzucał się wraz z innymi żołnierzami w ferwor walki. Muszkiet nie ciążył mu jak dawniej, a każde cięcie szablą nie wywoływało w nim tylu emocji.

Beamount czuł się wyzuty z zasad moralnych. Jednak tylko dzięki temu mógł się odnaleźć w świecie ich pozbawionym. Ponadto łatwiej mu było uporać się ze złamanym sercem, kiedy w ogóle nie przejawiał uczuć. Czasem przed snem wspominał brytyjskie salony i z przerażeniem myślał o powrocie do ojczyzny. Nie wiedział, jakby mógł się odnaleźć w cywilizowanej rzeczywistości.

Miał wrażenie, że nigdzie nie ma dla niego miejsca. Czuł się brudny i niemal odczłowieczony przez zanikające wartości etyczne. Śmierć wydawała się Albertowi doskonałym rozwiązaniem jego problemów, dlatego bez strachu szedł do bitwy.

Markiz Wellington podzielił swoje wojsko na cztery kolumny. Oddział Hilla skierował do wyparcia Francuzów na południe od Zadorry. Wroga armia od razu na nich ruszyła, co wykorzystał Wellesley. Ruszył wzdłuż północnego brzegu rzeki i przeciął ją za prawą flanką Francji.

Lewa kolumna Grahama udała się na północną stronę Monte Arrato, odcinając większość wrogiej armii. Inne oddziały uderzyły na wschód, łącząc Wellingtona z Grahamem.

Francuzi od początku borykali się z problemami. Ich dowódca, Jean Baptiste Jourdan rozchorował się poprzedniego dnia i przez to wydał niewiele rozkazów. Żołnierze nie zdążyli zniszczyć mostów na rzece, dlatego kilka dywizji zostało odesłanych do ich pilnowania.

Guillermo wraz z dywizją Pablo Morillo został wysłany na wspinaczkę na wzgórza La Puebla. Hiszpan podobnie jak reszta jego kompanów był wycieńczony wcześniejszym marszem, przez co zbocza gór wydawały się mu nie do zdobycia. Jednak dzielnie parł do przodu wśród zagrzewających do walki okrzyków. Otuchy dodawała mu myśl, że robi to dla wolnej ojczyzny i jest to jedyna droga do uwolnienia się spod jarzma el rey intruso oraz jego brata.

Gazan wysłał żołnierzy do zepchnięcia armii Wellingtona ze wzgórz. Majaczące czerwone i granatowe pióropusze nie przestraszyły Guillermo. Kule świszczały mu koło uszu, ale on za wszelką cenę starał się utrzymać pozycję. Nawet śmierć Cadogana, którego brygada została przeniesiona do pomocy Morillo, nie złamała walecznego ducha.

W końcu Gazan zauważył zbliżające się oddziały Wellingtona na jego prawą flankę. Zażądał pomocy od Jourdana, ale ten odmówił.

Albert czuł się niemal wyróżniony, że przed sobą w kłębach dymu może dostrzec jadącego na koniu markiza. Gdy oczom brytyjskich żołnierzy ukazały się francuskie mundury, natychmiast rozpoczęli oni szarżę. Beamount biegł po skrwawionej ziemi z okrzykiem na ustach i uniesioną w górę ręką z szablą. Jego krew niemal buzowała, kiedy zadawał śmierć kolejnym napastnikom. Sam ledwo odczuwał doznane obrażenia.

Kiedy żołnierze Grahama w południe dotarli na drogę do Bilbao, Jourdan nakazał Gazanowi odwrót w stronę Vitorii. Sprzymierzonej armii po zaciętych walkach udało się przedrzeć na drugi brzeg Zadorry. Hiszpańskie oddziały w armii Wellingtona pokonały Hiszpańską Gwardię Królewską i przedarły się na drogę do Bayonne.

Na południe od rzeki walczył Francis pod komendą Kemptona. Trzecia dywizja Pictona przybyła im na pomoc, kiedy rozpoczął się ostrzał armatni.

Wystrzały ogłuszyły Redforda. Czuł się zdezorientowany. Do jego uszu docierały jedynie przytłumione dźwięki. Z przerażeniem patrzył na kotłujących się żołnierzy, wśród których nie potrafił się odnaleźć. Nerwowo rozglądał się wokół siebie, aż spostrzegł gestykulującego mężczyznę w czerwonej kurtce. Francis nie rozumiał, co kompan próbuje mu przekazać. Chciał odwrócić się w stronę wrogiej armii, ale poczuł, jak jakaś siła odpycha go w przeciwnym kierunku.

Ciężko upadł na ziemię. Zdążył tylko zauważyć swoje ciało poszarpane przez kulę armatnią, a jego mundur spłynął krwią. Redford próbował znaleźć źródło krwawienia, ale nim tego dokonał, obraz przed oczami zaczął mu się rozmazywać, aż w końcu zemdlał.

Ostateczny atak wojsk Wellingtona przypieczętował wspaniałe zwycięstwo. Francuzi, którzy zostali przy życiu, uciekli z pola walki. Zostawili broń i wozy pełne drogocennych przedmiotów, co tylko zachęciło brytyjskich żołnierzy do rabunku, ku niezadowoleniu markiza Wellesleya.

Po wszystkim Albert z łatwością odnalazł Guillermo. Początkowa nieobecność Francisa nie martwiła Beamounta i del Toro. Zgodnie uznali, że z pewnością plądruje łupy zostawione przez Francuzów. Jednak gdy nie było go coraz dłużej, strach przejął Alberta. Wraz z Hiszpanem zaczęli przechadzać się po niedawnym polu bitwy i obozie, ale poszukiwania nie przyniosły skutku.

‒ Sprawdźmy w lazarecie ‒ zaproponował Guillermo.

Panowie natychmiast tam ruszyli. Szpital polowy był przepełniony. Wciąż słychać tam było głośne jęki i wołanie o pomoc. Lekarze cali we krwi szybko przemieszczali się od jednego rannego do drugiego.

Albert odruchowo zatkał palcami nos, kiedy doleciał do niego panujący fetor. Marzył, by jak najszybciej znaleźć się na świeżym powietrzu, ale najpierw musiał odnaleźć Francisa. Ostrożnie przeskakiwał pomiędzy żołnierzami leżącymi na ziemi.

‒ Albercie! ‒ zawołał Guillermo. ‒ Mam go!

Beamount czym prędzej dołączył do Hiszpana. Jego oczom ukazał się Redford na noszach. Twarz mężczyzny rozpromieniła się na widok kompanów. Wręcz zaśmiewał się do rozpuku.

Albert na pierwszy rzut oka ocenił, że przyjaciel musiał doznać jedynie jakiś drobnych obrażeń.

‒ Co się stało? ‒ zapytał go.

‒ Wystrzał mnie ogłuszył, ale już was niestety słyszę. Wracam do domu, panowie! ‒ odpowiedział.

‒ Niemożliwe, że za takie coś odsyłają cię do Anglii ‒ roześmiał się Beamonut.

Albert przysiadł przy Redfordzie i chciał oprzeć rękę na jego nodze, jednak nie poczuł jej pod płachtą, którą był przykryty Francis. Zdezorientowany popatrzył na twarz druha, który w tym momencie wydał mu się przybity.

‒ Nie marnujcie czasu ze mną. Zaraz mnie stąd przeniosą. Idźcie i bawcie się. Albercie, obiecaj mi, że zatańczysz dziś za mnie. A ciebie, Guillermo przepraszam za wszystkie przykrości.

Zarówno Beamountowi, jak i del Toro język ugrzązł w gardle. Oboje nie mogli uwierzyć, że Francis stracił nogę. Albert i Guillermo posiedzieli jeszcze chwilę przy Redfordzie, patrząc na niego żałośnie. Odchodząc, oboje poklepali go po dłoni.

‒ Do zobaczenia ‒ wyszeptał Albert, ale Francis prawdopodobnie go nie usłyszał w panującym zamieszaniu.

Panowie wrócili do obozu, gdzie jak się spodziewali, trwało świętowanie. Jeden z żołnierzy nieudolnie grał na skrzypcach, a pozostali tańczyli z uroczymi Hiszpankami, które przyszły tutaj z sąsiednich wiosek.

Beamount wraz z del Toro przysiedli na żółtej trawie i powoli zaczęli sączyć piwo, przyglądając się zabawie.

Los, jaki spotkał Francisa, dał Albertowi do myślenia. Jedni wesoło podskakiwali w rytm muzyki po bitwie, a inni już nigdy samodzielnie nie będą mogli chodzić lub leżeli gdzieś bez życia.

‒ Gdyby coś mi się stało ‒ zagadnął Beamount Hiszpana. ‒ To ty będziesz musiał spełnić ostatnią wolę twojego brata i oddać medalion Blance.

‒ Przeżyjemy. Nie możesz w to wątpić ‒ odpowiedział mu.

Albert uśmiechnął się słabo, jakby nie dowierzał w słowa przyjaciela. Odstawił swój trunek na bok i ruszył w stronę tańczących par. Nie miał ochoty do nich dołączać, ale czuł, że musi spełnić prośbę Francisa i wykorzystać być może ostatnią okazję w swoim życiu, kiedy porusza się o własnych nogach.

Z łatwością znalazł partnerkę, którą okazała się młodziutka dziewczyna o kasztanowych, kręconych włosach. Obrzuciła go wesołym spojrzeniem, a następnie oboje zatracili się w tańcu, który wyglądał bardzo niezgrabnie. Poruszali się zupełnie nie do rytmu, ale nikomu to nie przeszkadzało. Każdy borykał się z poczuciem schyłku życia i chciał spędzić choć jedną szczęśliwą chwilę. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro