Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

LXV. Uroki wyspy

Formentera, 1814

Podwieczorki były najbardziej męczącym posiłkiem w ciągu dnia. Jedzenia było zbyt mało, by móc się skupić tylko na nim, toteż każdy wodził wzorkiem po pozostałych osobach, siedzących przy stole w milczeniu.

Albert z dużą determinacją próbował nie skrzyżować spojrzenia z wujem. Szare tęczówki wystarczające wyryły się mu w pamięci i nie czuł potrzeby przypominania sobie ich wyglądu.

Ostatni raz spojrzał wujowi prosto w oczy, kiedy tak jak dziś, podczas zwykłego posiłku, bezpardonowo oznajmił rodzeństwu Beamountów, że ich matka długo chorowała, o czym dzieci nie miały pojęcia, a w konsekwencji zmarła. Niestety nie był to koniec złych wiadomości. Po chwili dodał, że ich ojciec popełnił samobójstwo. Nie dało się nie wyczuć pogardy w głosie wuja dla swojego szwagra.

Wszystkie trzy serduszka w jednym momencie pękły. Tylko Rose miała odwagę rzec głośno, co każdemu chodziło po głowie.

– Wuju, jak mogłeś nas okłamywać? Bałeś się, że będziemy chcieli odwiedzić matkę? – Dziewczynka wstała, miała oczy pełne łez, ale jeszcze panowała nad swoim głosem. Dopiero milczenie Fredricka zmusiło ją do krzyku. – Jesteś potworem! Każdego dnia modlę się, żebyś umarł! Ty... tyranie!

– Rose, nie wolno tak mówić – szepnął Christopher, ciągnąc ją za rękaw, by ponownie usiadła.

Chłopcy i ciotka z przerażeniem spojrzeli na Houghtona. Wuj poczerwieniał, ale wciąż kontrolował gniew i bez słowa siedział przy stole. Gdyby Rose ponownie się nie uniosła, może wuj darowałby jej karę. Dziewczynka jednak ani myślała przestawać.

– Byliśmy tacy szczęśliwi, ale wszystko zniszczyłeś! Zabrałeś nas od nich, dlatego nie żyją! Nawet nie potrafisz okazać im wystarczająco szacunku! Dlaczego? Bo sam nie możesz mieć dzieci? Dlatego się mścisz?

Fredrick dalej milczał, nawet nie spoglądał na dziewczynkę, ale widać było, że z każdą chwilą coraz ciężej mu powstrzymywać gniew. Lydia dobiegła do niego i położyła dłoń na ramieniu męża, jakby miało go to powstrzymać.

Rose nie mogła znieść braku odpowiedzi. Chwyciła porcelanową filiżankę i roztrzaskała ją o podłogę. Właśnie to przelało czarę goryczy. Wuj poderwał się, chwycił za nadgarstek dziewczynki i krzyknął do służącego:

– Podaj mi pas!

Lokaj, choć z bólem serca, spełnił polecenie swego pana. Pas wkrótce znalazł się w jego dłoni i zaczął nim raz po raz uderzać o delikatną skórę Rose, która strasznie płakała. Jęki pełne bólu aż rozrywały serca jej braci. Bali się oni postawić wujowi, szczególnie kiedy był w szale. Albert jednak nie mógł pozwolić, by ktoś tak krzywdził jego ukochaną siostrę. Dobiegł do wuja i chwycił go za ramię. Ten tylko odwrócił się i spojrzał na niego złowrogo.

To ten widok kapitan miał w głowie do dzisiaj. Szare tęczówki otoczone przez wściekle zaciśnięte powieki. Chłopcu nie było dane na nie patrzeć zbyt długo, ponieważ wuj uderzył go pięścią w twarz, a noszony przez Fredricka sygnet, rozciął mu policzek.

– Wuju – tym razem Christopher postanowił położyć kres przemocy. – Już wystarczy. Rose została właściwie ukarana i z pewnością zapamięta tę naukę. Wybacz jej i Albertowi. Wszyscy jesteśmy w żałobie.

Spokojny ton Christophera kojąco podziałał na Fredricka. Odrzucił pas i wyszedł z pokoju. Dokładnie w momencie, kiedy zamknęły się za nim drzwi, ciotka zaniosła się konwulsyjnym płaczem i podbiegła do Rose, chcąc ją przytulić. Dziewczynka jednak nie dała zamknąć się w uścisku i zrozpaczona wybiegła z jadalni. Christopher zaś zabrał brata do innego pomieszczenia i pomógł mu zmyć strużki krwi cieknące po jego policzku. Albert do tej pory pamiętał to okropne pieczenie, ale jeszcze gorszy był ból w sercu, że nie uratował swojej ukochanej siostrzyczki.

– Penelope, nie garb się – rzucił Fredrick między kolejnymi łykami herbaty, tym samym sprowadzając Alberta na ziemię.

Hiszpanka posłała Houghtonowi mordercze spojrzenie, ale nieco wyprostowała plecy.

– Trzymaj łokcie bliżej tułowia. Musisz mieć świetne maniery, jeśli chcesz wyjść za mąż.

Penny przełknęła i tę uwagę, ale widać, że nie było jej łatwo.

Beamount zdążył polubić dziewczynę, od kiedy przybył na wyspę. Bardzo mu przypominała Rose. Penelope była nieco zadziorna, ale zdawała się lepiej radzić z ciężkim charakterem wuja. Miał nadzieję, że skończy lepiej niż jego siostra.

Panna podniosła wzrok znad ciasteczka i ze słodziutkim, ale nieco złośliwym uśmiechem zwróciła się do Fredricka.

– Mogę zabrać Alberta na wycieczkę po wyspie?

Beamount rozszerzył oczy ze zdziwienia. Penelope nie konsultowała wcześniej z nim tego pomysłu, ale lepiej, aby opuściła jadalnię, niżby miało dojść do kolejnej tragedii. Postanowił nie protestować, ale zamierzał wyjaśnić pannie, by nie stawiała go w takich sytuacjach.

– Idźcie, bylebyście nie kręcili mi się pod nogami.

Hiszpanka, słysząc zgodę, natychmiast poderwała się z miejsca. W mgnieniu oka dotarła do drzwi.

– Albert, słyszałeś? Idziemy! – rzuciła nieco pretensjonalnie, widząc, że mężczyzna nawet nie drgnął.

Kapitan uśmiechnął się do ciotki porozumiewawczo i dołączył do panny, która od samego początku wyprzedzała go o kilka kroków.

– Myślałem, że idziemy razem na wycieczkę.

– Możesz wracać do domu. Chciałam się tylko wyrwać – fuknęła. – Nie lubię twojej rodziny, ale nie wolno mi narzekać. Jestem na ich łasce.

– Czasami sam ich nie lubię – przyznał Albert. Spojrzenie Penelope złagodniało, kiedy zrozumiała, że ma sojusznika w kapitanie. – Teraz rozumiem, że chcieli dla nas dobrze. Niczego bym nie miał, gdyby nie wuj. Miałem do niego żal. Obarczyłem go winą za śmierć rodziców, ale dużo mu zawdzięczam.

– Może ja też kiedyś będę potrafiła, tak na to spojrzeć – westchnęła, ale po chwili jej twarz się rozpromieniła. – Już wiem, gdzie cię zabiorę!

Para przemierzyła kilka mil. Podróż jednak ani trochę im się nie dłużyła. Wesoło ze sobą rozmawiali na błahe tematy.

Pierwszym przystankiem na ich trasie okazał się młyn. Murowany budynek, kryty strzechą wyglądał naprawdę urokliwie wśród morza żółtych kwiatów. Skrzydła kręciły się niespiesznie, co tworzyło uczucie niczym niezmąconego spokoju.

Albert i Penelope przysiedli na trawie, wpatrując się w wiatrak. Oboje w tej chwili czuli się szczęśliwi. Słońce przyjemnie grzało ich skórę, a zmartwienia zdawały się nie istnieć.

– Ostatni raz czułem się tak dobrze, gdy z Eleonorą oglądaliśmy Więżę Saksońską. Piękne miejsce, powinnaś je odwiedzić, gdy będziesz w Anglii. – Beamount pozwolił sobie na chwilę nostalgii, wracając we wspomnieniach do tamtego dnia.

– Kim jest Eleonora? To ta kobieta, o której nie możesz zapomnieć?

Albert poczerwieniał ze wstydu. Nie powinien wspominać przy Penelope o damie, z którą miał romans i która wkrótce wyda na świat jego dziecko.

– Przepraszam, nie powinien był o niej mówić.

– Tobie naprawdę nie przeszło. – Panna spojrzała na niego współczująco. – Czy jest szansa, że do niej wrócisz?

– Marna... raczej nie porzuci dla mnie swojego wystawnego życia.

Kapitan sam nie wiedział, dlaczego o tym wspomina. Dobrze rozmawiało mu się z Penny i czuł, że go nie osądzi. Po tym wszystkim, co przeszedł z Eleonorą, potrzebował z kimś porozmawiać, a George był zbyt daleko.

– Arystokratka? – Beamount skinął w odpowiedzi. – Wysoko mierzysz... Gdybym ja kogoś pokochała, nie wahałabym się ani chwili. Nic by nie miało dla mnie znaczenia. Pieniądze, pozycja, długa rozłąka... Nic! Widocznie ta cała Eleonora nie była ciebie warta.

Albert uśmiechnął się blado. Penelope nawet nieco przypominała mu księżną Richmond, jednak panna wzięła od kochanki Alberta tylko najlepsze cechy. Nie była zmanierowana, a szczera i jak widać oddana.

– Chodźmy dalej. Skoro tak chętnie rysujesz budynki, to pewnie równie chętnie na nie patrzysz.

Gdy Penny się uniosła, Albert dostrzegł kilka zielonych plam na jej zagniecionej sukni. Z tego, co mówił wuj, panna pochodziła z dobrej rodziny, dlatego tym bardziej urzekała go jej naturalność. Wyglądała prześlicznie w rozpuszczonych włosach, za które tak karcił ją Fredrick, a wysiłek dodawał jej spojrzeniu cudownego blasku.

Po niespełna półgodzinnej wędrówce dotarli do miasteczka. Penelope przyspieszyła kroku i podekscytowana ciągnęła Alberta za sobą. Za każdym razem, gdy przelotnie muskała jego dłoń, czy popychała ramię, kapitana przechodził dreszcz. Beamountowi nigdy się to wcześniej nie zdarzało, ale tłumaczył to sobie brakiem kobiety u boku. Nawet nie chodziło mu o czynności, które powinny wypełniać jedynie małżeństwa, a o zwyczajną bliskość. Nie chciał być do końca życia sam, dlatego tak ucieszył się na wieść o dziecku, choć będzie musiał wychować je bez matki.

Penny nagle przystanęła i dumnie wskazała budynek. Oczom Alberta ukazał się kościół o dość niespotykanym kształcie. Biały kwadrat wyraźnie odznaczał się na tle niebieskiego nieba. Miał malutkie, okrągłe okno umieszczone tak wysoko, że nawet nieprzeciętnie wysoki człowiek by go nie dosięgnął. Nad budynkiem górował niewielki dzwon i jeszcze mniejszy krzyż. Były to jedyne elementy sugerujące, że ten budynek to świątynia. W innym wypadku Beamount powiedziałby, że widzi jakąś budowlę obronną.

– Lepiej szybko wszystko zapamiętaj, bo musimy już iść!

Penelope posłała mu rozbawione spojrzenie, widząc zachwyt mężczyzny. Albert musiał przyznać, że wycieczka sprawiła mu dużo radości i czuł niewyobrażalną wdzięczność do dziewczyny. Tylko dzięki niej będzie dobrze wspominał pobyt na wyspie.

Kapitan ostatni raz rzucił okiem na kościółek, mając pewność, co będzie rysował dzisiejszego wieczora przed snem, i dołączył do panny.

Słońce powoli chowało się już za horyzontem, gdy dotarli na miejscowy targ, który od razu zachwycił Alberta skalą barw jeszcze większą niż nieboskłon o tej porze. Na straganach porozkładane były kolorowe tkaniny o przedziwnych wzorach, gotowe suknie i koszule oraz wiklinowe kosze, które kobiety dzielnie wyplatały na oczach potencjalnych klientów.

– Co myślisz? – zapytała Penelope, z trudem powstrzymując śmiech, gdy podeszła do najbardziej pstrokatego materiału. – Może uszyjemy ci z niego koszulę albo kamizelkę?

– Tobie pasuje znacznie bardziej – odgryzł się Albert, który oczami wodził już po kolejnym straganie.

Jego uwagę przyciągnęła biżuteria. Może nie była tak wysokiej klasy, jak u londyńskiego jubilera, ale miała swój urok. Ktoś wkładał w nią mnóstwo serca.

– Piękny pierścień!

Beamounta ujęła jego prostota. Przywykł do grubych obrączek z wielkimi kamieniami, podczas gdy ten był cieniutki, a mieniąca się pośrodku perełka z daleka była niemal niewidoczna. Kapitan nigdy nie myślał o dniu, w którym wybierałby pierścionek dla swojej przyszłej żony, ale gdyby miał ku temu okazję, kupiłby właśnie ten.

Penelope niebawem pojawiła się przy boku Alberta i również zaczęła oglądać wystawę.

– Pańska żona? – zapytała sprzedawczyni, której uśmiech nie schodził z ust od czasu, gdy usłyszała pochwałę. Twierdzącą odpowiedź wzięła za taką oczywistość, że nawet nie czekała, aż padnie ona z ust Penny bądź Beamounta. – Proszę przymierzyć!

Panna zaczerwieniła się, ale wyciągnęła rękę po pierścionek, który gładko wsunęła na palec.

– Naprawdę śliczny! – westchnęła rozmarzonym głosem, licząc, że pewnego dnia znajdzie się mężczyzna, który będzie obsypywał ją takimi podarkami.

– Pasuje ci – przyznał całkiem szczerze Albert.

Penelope łapiąc się na myślach, które uznawała za przejaw desperacji spowodowanej przez niezamężność, postanowiła czym prędzej zsunąć pierścionek z palca. Pociągnęła go mocno, ale zatrzymał się na kostce. Spróbowała raz jeszcze, ale obrączka ani trochę się nie przesunęła.

– Przecież założyłam go tak łatwo! – zaczęła się tłumaczyć, patrząc ze wstydem na sprzedawczynię. Jednak kobieta wcale nie wyglądała na złą, tylko rozbawioną.

– Cóż... chyba jest ci pisany!

Kapitan położył na straganie całkiem sporą kwotę, której pierścień z pewnością nie był wart. Nic go to jednak nie obchodziło. Wręcz cieszył się, że mógł sprawić Penelope taki prezent. Dziewczyna była miła i bezinteresowna. Albert musiał przyznać, że naprawdę lubił pannę i świetnie bawił się w jej towarzystwie.

– Oddam ci pieniądze! – Penny dopadła do Beamounta, – Jest mi tak wstyd.

– Nie chcę, żebyś mi coś oddawała. Potraktuj to jako inwestycję.

Albert obdarzył Penelope uroczym uśmiechem, ukazując swoje dawno niewidziane dołeczki w policzkach. Wzrok panny natychmiast złagodniał, a i kąciki jej ust się uniosły.

– Co to znaczy? Mam zostać twoją służką? Mi to niby nie przeszkadza, w końcu całkiem dobry z ciebie człowiek, ale wuj nie będzie zadowolony, że tak skończyłam.

Beamount musiał przyznać, że całkiem przyjemnie byłoby patrzeć, jak piękna Hiszpanka gotuje dla niego, sprząta dom, a wieczorem...

Albert potrząsnął głową, jakby chciał od siebie odpędzić te myśli.

– Tak, wuj nigdy się na to nie zgodzi. Zatem muszę się zadowolić czymś innym. Wystarczy, jak zapewnisz mi dobrą rozrywkę do końca mojego pobytu tutaj.

– Z przyjemnością!

Nagle rozległy się dźwięki tamburynu w towarzystwie kastanietów. Gdy Albert spojrzał w stronę, z której dochodziły dźwięki, dostrzegł coś na kształt lokalnej orkiestry, która właśnie ustawiła się na środku placu.

– Na to czekałam! – Penelope klasnęła z zadowoleniem w dłonie i pociągnęła towarzysza w tamtym kierunku. Beamounta aż ponownie przeszedł dreszcz, gdy poczuł jej dotyk na swojej ręce.

Para dołączyła do kółeczka, jakie utworzyło się wokół muzyków. Skoczna, hiszpańska melodia wyciągnęła kilka osób na środek. Albert mógłby przysiąc, że nie widział jeszcze tak zmysłowego tańca. Kobiety wyginały się tak ponętnie wokół swoich partnerów, że w niektórych kręgach mogłoby to zostać uznane za nieprzyzwoite.

– Codziennie wieczorem są tu urządzane tańce.

– A więc to był twój plan od początku. Cwana z ciebie bestia. Gdybyś mi powiedziała, z pewnością bym tu nie przyszedł.

– Domyśliłam się, że tak będzie!

– Co to właściwie za taniec?

– Bolero. Chodź, spróbujesz! – Penelope pociągnęła Alberta, ale ten ani drgnął.

– Nigdy nie byłem dobrym tancerzem – zaczął się wymawiać.

– Spokojnie, to łatwe. Najważniejsze, żebyś nie był sztywny w biodrach.

– Sztywny w biodrach – powtórzył Beamount z przerażeniem i ruszył w kierunku Penelope, która stała już pośród tłumu i klaskała do rytmu.

Początek był dosyć łatwy. Kilka kroków w przód, potem w bok i w tył. Zadziwiająca była bliskość między partnerami. Jedną dłoń złączył z dłonią Penny, zaś drugą ułożył na jej plecach. Panna jednak była tak blisko, że nieustannie czuł przelotne muśnięcia, co doprowadzało go do szaleństwa. Był tak sparaliżowany, że poruszał się niczym drewniana bela w przeciwieństwie do giętkich Hiszpan. To Penelope wykonywała większość pracy i wiła się wokół niego niczym jemioła oplatająca gałąź. Kapitan był zdumiony tym, jak ponętna jest panna.

Wszystkie bodźce odczuwał mocniej niż zwykle. Każdy dotyk, kuszące spojrzenie. Mężczyzna miał wrażenie, że zaraz braknie mu tchu, a serce wyskoczy z piersi. Melodia znacznie przyspieszyła, a nogi Beamounta zaczęły się nieporadnie plątać. Penny uśmiechnęła się i nieco przejęła inicjatywę, by naprowadzić partnera na właściwy tor. Zarzuciła dłoń na kark Alberta. Kapitan w tym momencie stracił rozum, był w stanie myśleć tylko o miękkich ustach panny, które aż prosiły się, by ich dotknąć.

Muzyka ucichła, a w jej miejsce powstała wrzawa rozbawionego towarzystwa. Wszyscy krzyczeli, prosząc o więcej, jednocześnie klaszcząc. Albert i Penelope zastygli w bezruchu, stojąc niebezpiecznie blisko siebie. Beamount czuł na swojej piersi szybkie bicie serca panny, która przeniosła dłoń z karku na włosy mężczyzny, dołączając do słodkiej pieszczoty drugą. Spojrzała na niego wyczekująco, niemal błagając o pocałunek. Albert powoli zaczął przysuwać swoją twarz do panny. Gdy już niemal czuł jej słodkie usteczka, oprzytomniał i w ostatniej chwili postąpił o krok w tył. Ujął jej dłoń i uniósł do ust, muskając ją czule wargami.

Tylko na tyle mógł sobie pozwolić. Nic więcej. Karygodne byłoby powtórzenie błędu, który popełnił z Eleonorą, a wiedział, że później nie będzie w stanie się zahamować. Zresztą nie miał nic do zaoferowania Penny. Z pewnością nie zgodziłaby się na życie u jego boku, gdyby dowiedziała się o dziecku.

Albert westchnął ciężko, niezadowolony, że tak to się skończyło. Penelope uśmiechnęła się pocieszająco i wsunęła swoją dłoń pod jego ramię. Do rezydencji Fredricka wracali w ciszy, ale nie była ona niezręczna, a pełna zrozumienia. 

Uff, jakoś poszło... Niby nie wydarzyło się nic przełomowego, ale ciężko pisało mi się ten rozdział. 

Dedykacja dla AnOld-FashionedGal, bo to chyba jej ulubiony <3

Pozdrawiam!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro