LXII. Sukcesy i tragedie
Londyn, 1814
Lisa była zdziwiona tym, jak dobrze zniosła pierwszą przechadzkę ulicami Londynu od dziesięciu lat. Myślała, że nie będzie mogła się odnaleźć w postępowym mieście, ale wcale nie czuła się obco. Wszystko wyglądało znajomo, jak gdyby była tam jeszcze wczoraj, a nie dekadę temu.
Droga do mieszkania wicehrabiego strasznie jej się dłużyła, ale o dziwo nie była męcząca, jak panna się obawiała. To doświadczenie utwierdzało ją w przekonaniu, że ojciec zabrania Lisie opuszczania domu, nie dla jej dobra, a dla poczucia władzy.
Lisa zapukała do drzwi, ale nikt jej nie otwierał. Miała nadzieję, że ten gamoń, jak nazywała Charlesa w myślach, nie wystawił jej do wiatru. Nacisnęła klamkę, a drzwi okazały się otwarte, co nawet nie powinno jej dziwić. Gdy tylko przekroczyła próg mieszkania i trafiła do bawialni, zauważyła Landona w najlepsze wylegującego się na sofie.
– Już myślałem, że nie przyjdziesz. – Charles uśmiechnął się na jej widok. – Nigdzie nie wychodziłem, by unikać pokus. Nawet wziąłem kąpiel, żeby nie być dla ciebie taki odrażający jak ostatnio.
– Mógłbyś tu czasem posprzątać – fuknęła, nie zważając na jego słowa.
Lisę niezwykle dziwiło, jak takie ładne mieszkanie może być tak zaniedbane. Kurz dosłownie się piętrzył, nie mówiąc już o wszędzie porozrzucanych przedmiotach.
Widząc, że Charles nie zamierza się tłumaczyć, panna dłużej nie czekała i podała mu balonik, a on zaczął wciągać gaz do płuc z taką determinacją, jakby od tego zależało jego życie.
– Tak mało? Prawie nie czuję różnicy!
– Chcemy, żeby twój organizm się odzwyczaił. Nie możesz się doprowadzić do halucynacji, zaników pamięci czy omdleń. Z własnymi problemami musisz poradzić sobie sam.
Charles w ostatnich dniach właściwie radził sobie całkiem nieźle. Nie myślał o zmartwieniach, a planował, jak odwdzięczyć się Lisie za jej pomoc.
– Ojciec już wrócił?
– Jeszcze nie.
Landon skinął głową, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. Był zadowolony z odpowiedzi dziewczyny.
– Zaczekaj tu chwilę, mam coś dla ciebie – rzucił, po czym zniknął za drzwiami.
Lisa korzystając z chwili samotności, postanowiła nieco pomyszkować. Od razu w oczy rzuciła jej się sztaluga przykryta poszarzałym płótnem. Na tyle szybko, na ile było to możliwe z jej krótszą nogą, podeszła do obrazu. Już miała w dłoniach materiał, by odkryć skrywane dzieło sztuki, ale głos Charlesa ją powstrzymał.
– Nie! Proszę, nie! – jęknął.
Panna odskoczyła od sztalugi. Poczuła się jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku.
– Dlaczego?
– Nie lubię na niego patrzeć. Sprawia, że czuję się źle.
– Dziwny jesteś! – zawyrokowała panna. – Po co trzymać obrazy w domu, jeśli nie można ich podziwiać.
– Dostałem go w spadku po matce, więc nie mogę się go ot tak pozbyć, ale dla mnie to symbol mojego upadku. Sprzedałem się dla tego obrazu i kilku świecidełek.
Lisa nieco rozczuliła się, słysząc rozgoryczony głos Charlesa, ale nie dała po sobie tego poznać. Za to spostrzegła, że Landon wrócił z ogromnym pudłem do bawialni i szczerzył się do siebie jak szaleniec.
– Co tam trzymasz?
– Sprawdź!
Dziewczyna przewróciła oczami. Jej duma nie pozwalała na wykazanie zainteresowania podarkiem, ale ciekawość zwyciężyła. Szybko odkryła wieczko i spostrzegła, że w środku znajduje się suknia, która od razu sprawiła wrażenie znacznie droższej, niż te, do których Lisa przywykła przez ostatnie lata.
– Załóż ją, proszę. Chciałbym cię gdzieś zabrać.
Panna natychmiast zaczęła protestować, ale Charles niemal wepchnął ją do swojej sypialni, by się przebrała, nie pozostawiając Lisie wyboru.
Minuty mijały, a dziewczyna wciąż nie wychodziła. Lanodn zaczynał się powoli martwić, ale też nie chciał poganiać Lisy. Od zawsze wiadome było, że kobiety trwonią mnóstwo czasu na strojenie się i nie lubią, kiedy się im przeszkadza.
Cierpliwość popłaciła. Nieco onieśmielona panna prezentowała się w pomarańczowej sukni wyśmienicie. Dzięki temu, że była odcinana w pasie, ładnie podkreślała biust Lisy. Do tego bufiaste rękawy i roślinny wzorek na dole spódnicy nadawały stroju szyku.
– Pięknie! – Landon aż cmoknął z wrażenia. – Nie marnujmy więcej czasu.
Wicehrabia chwycił pannę pod ramię i pociągnął do powozu, który już na nich czekał. Z daleka było widać, że mężczyzna jest w świetnym humorze. Od dawna tak nie tryskał energią.
Kareta zatrzymała się przed jedną z londyńskich kawiarni. Lisa od dłuższego czasu nie odzywała się ani słowem. W ciągu swojego całego życia nie była w bogatszych częściach stolicy. Z zapartym tchem podziwiała wszystko dookoła. Rezon odzyskała dopiero w kawiarni, kiedy czekoladowy torcik wylądował na stoliku.
– Czuję, że się na mnie gapią – syknęła.
– Nikt się nie gapi. – Charles próbował ją uspokoić, mimo że i on czuł na sobie ciekawskie spojrzenia. Nie mógł pojąć, czemu ludzie bywają tacy okropni. Biedna dziewczyna już wystarczająco została skrzywdzona przez los, rodząc się z krótszą nogą.
– Gapią się, mówię ci – uśmiechnęła się blado Lisa.
Panna zdążyła się już przyzwyczaić do bycia wytykaną. Dziś czuła się wyjątkowo, niemal jak księżniczka, ale te wszystkie spojrzenia sprowadziły ją na ziemię.
– To dlatego, że wyglądasz zjawiskowo!
Lisa zaczerwieniła się, nie przywykła do otrzymywania komplementów. By ukryć swoje zawstydzenie, wbiła łyżeczkę w torcik. Nabrała jego spory kawałek i w całości wpakowała do ust. Jadła tak łapczywie, że smakołyk zniknął w mgnieniu oka, a na koniec jeszcze dokładnie wylizała łyżeczkę.
Charles w tym czasie ledwo spróbował ciasta. Zamiast delektować się nim, wpatrywał się zdumiony w swoją towarzyszkę. Nigdy nie widział, by kobieta tak jadła.
– No co? – zapytała oburzona. – Skoro ci pomagam, muszę mieć z tego jakąś przyjemność.
Landon wybuchł serdecznym śmiechem, lecz po chwili dopadło go nagle wzruszenie. Dawno życie nie przynosiło mu tyle radości co dziś, a to wszystko dzięki Lisie. Mimo że ich znajomość nie była zażyła, Charles mógł ją już nazwać serdeczną przyjaciółką.
– Wiesz, że jesteś jedyną osobą, która sprawia, że czuję się dobrze? Dziękuję, że otworzyłaś mi oczy.
Eleonorę wyrwały ze snu straszne hałasy. Wyszła na korytarz, gdzie przed nosem przebiegł jej zaaferowany Christopher. Wypadł z budynku i pędząc, ile sił w nogach udał się w kierunku sierocińca.
Arystokratce serce podeszło do gardła. Nie miała wątpliwości, że stało się coś złego. Zarzuciła tylko jakiś szal na ramiona i ruszyła za duchownym. Z jej ogromnym brzuchem minęło sporo czasu, zanim doczłapała do przytułku.
Od razu po wyjściu z plebanii, do nozdrzy Eleonory doleciał zapach spalenizny. Niestety jej przypuszczenia się potwierdziły. Sierociniec ogarnął ogromny pożar. Palił się nie tylko parter, ale i piętro. Ściany szybko poczerniały, a nad budynkiem unosiły się kłęby duszącego dymu.
Księżna miała wrażenie, że cała wioska zleciała się do gaszenia. Kobiety i mężczyźni biegali z wiadrami pełnymi wody. Ona też chciała pomóc, ale na niewiele się mogła zdać, nosząc pod sercem dzieciątko. Stała z boku, z przerażeniem obserwując rozgrywające się sceny. Ktoś ciągle koło niej przebiegał. Pożar zdawał się wcale nie zmniejszać. Eleonora próbowała dostrzec Christophera w tym zamieszaniu, ale trudno jej było cokolwiek zobaczyć przez ogniste języki. Nagle przy niej pojawiła się Myrtle w niedbale zarzuconej sukni i potarganych włosach.
– Eleonoro! Nie możesz tak narażać siebie i dziecka! Wracaj na plebanię! – Próbowała przebić się przez wszechobecne krzyki.
Arystokratka jednak ani drgnęła. Była zbyt przerażona, żeby się ruszyć. W jednej chwili dorobek Christophera zamienił się w ruinę. Tak długo pracował na ten sierociniec, a gdy był on już niemal gotowy, wszystko poszło na marne. Myśl o złamanym sercu duchownego i tych biednych dzieciach sprawiała, że do oczu Eleonory napływały łzy.
Myrtle, widząc, że księżna nie ma zamiaru się ruszyć, objęła ją ramieniem i niemal siłą zaciągnęła ją na plebanię. Usadziła arystokratkę na wygodnym fotelu i podała jej herbatę. Sama po chwili zniknęła. Postanowiła wrócić do sierocińca i sprawdzić, czy może się do czegoś przydać.
Eleonora ani drgnęła przez te wszystkie godziny. Mogła tylko płakać ze zgryzoty. Zaczynało świtać, a Christopher dalej nie wrócił, mimo że pożar został już ugaszony, a tłum rozszedł się do domu. W głowie księżnej kłębiło się milion myśli. Co, jeśli Beamount umarł? Albo został ciężko ranny?
,,Z pewnością, ktoś przyszedłby mnie o tym powiadomić" – pomyślała.
Doszła do wniosku, że brak wieści, to dobre wieści. Jednak jak na zawołanie frontowe drzwi otworzyły się. Eleonora ciężko przełknęła ślinę i chwiejąc się, wstała z fotela. Jakąż odczuła ulgę, gdy zobaczyła Christophera!
Duchowny nie wyglądał jednak dobrze. Jego ubranie nosiło ślady spopielenia, a dłonie miał widocznie oparzone. Bez siły opadł na krzesło w jadalni i ukrył swoją twarz w dłoniach. Wydał z siebie tak przeraźliwy jęk, że Eleonora aż zamarła. Niepewnie zbliżyła się do Christophera i położyła dłoń na jego ramieniu. On jednak syknął. Wyglądało na to, że plecy też ma poparzone.
– Tak mi przykro, że musisz sam dźwigać swoje problemy – szepnęła księżna.
– Mam Boga, nie jestem sam. Lepiej pomyśl o sobie, Eleonoro.
– Myślę...
– Albert bywa głupi, ale będzie dobrym mężem i ojcem. Przed tobą trudna decyzja. Wybierz mądrze... – Duchowny podniósł wzrok na arystokratkę i złapał ją za rękę. Uśmiechnął się pocieszająco, ale widać, że był umęczony. – Przeszukaliśmy zgliszcza. Prawdopodobnie to było podpalenie. Mało co zostało z sierocińca, ale nie zamierzam się poddawać. Dam dom tym dzieciom.
Eleonora nie mogła wyjść z podziwu, skąd Christopher czerpie taką siłę. Gdyby ona straciła dzieło życia, z pewnością pogrążyłaby się w rozpaczy, tymczasem Beamount już myśli o odbudowie.
– Przepraszam, ale muszę zażyć odrobiny snu przed poranną mszą. Nie martw się, Eleonoro, tak jak ja się nie martwię – powiedział na odchodne. Christopher bladym uśmiechem próbował zamaskować smutek wyzierający z jego głosu, ale na nic się to zdało. Arystokratka poznała go zbyt dobrze, by nie odgadnąć prawdziwego stanu jego ducha.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro