two
— Powrót nie zajął ci długo.
— Oh, zamknij się do cholery.
Natasha otarła nadgarstkiem krew spod nosa, na miejsce której na powrót wystąpiły kolejne czerwone krople. Nie rozglądając się wokół, zamknęła drzwi na klucz i stanęła przed umywalką.
— Zrobisz coś z tym złamanym...
— Nie jest złamany — przerwała szybko, przewracając oczami. — A ciebie nie powinno tutaj być.
— Ale jestem i musisz się z tym pogodzić — mruknął, pewnie teraz zaplatając ręce na klatce piersiowej.
— Jakim cudem — zaczęła, próbując sięgnąć po papier — stałeś się taki rozmowny? Od kiedy?
— Od zawsze? — W jego głosie rozbrzmiało zaskoczenie.
— Kłamiesz — oznajmiła Natasha, sięgając wreszcie po lekki materiał, którego kilka listków oderwała, by móc podetknąć je pod nosem. — Zawsze byłeś cicho.
— Ale to nie znaczy, że nie mogę teraz zacząć mówić głośniej — stwierdził siedzący na oparciu wanny brunet. Zawsze siedział właśnie tam.
— Nie chodzi mi o głośność. — Natasha przewróciła oczami, gotowa odwrócić się i posłać mu jedno z tych zirytowanych, a jednoczesnie zmęczonych spojrzeć. — Chodzi mi o sposób, w jaki mówisz. A mówisz bardzo dużo.
— Przecież tak chciałaś — zauważył, co zmusiło Natashę do podniesienia wzroku na jego odbicie w lustrze.
Niemal natychmiast usta zakryte chusteczką wykrzywiły się w grymasie, na widok zaczerwienionej twarzy. Nie była na misji, na szczęście, ale trening w jej przypadku był chyba jeszcze gorszy, niż wyjazd w teren. Nigdy nie potrafiła przestać, powiedzieć „wystarczy”, walcząc z Clintem czy Wilsonem. Gdyby oni byli uparci tak samo, jak ona, zwieńczeniem treningu byłaby śmierć jednego z nich lub omdlenie z wycieńczenia. Natasha westchnęła cicho, przenosząc spojrzenie na lustrzany wizerunek bruneta. Przyglądał jej się z dużą uwagą, właściwie nie mogła stwierdzić, czy w ogóle patrzył na cokolwiek innego, kiedy była w środku razem z nim.
— Dziwne, że z wszystkich rzeczy, które kiedykolwiek chciałam mieć, dostałam akurat to — mruknęła, przewracając oczami. Miała nadzieję, że nie skomentuje jej chwilowego zawieszenia.
— Trzeba się cieszyć z tego, co się ma.
— Jaki mądry się znalazł. — Natasha zaśmiała się pusto, odsuwając zakrwawiony papier i wrzucając go do klozetu.
— Co się stało? — zapytał, ignorując jej przytyk. — Z nosem — dodał, widząc jej zmarszczone brwi w odbiciu.
— Clint mnie uderzył — odpowiedziała wprost, wzruszając jakby nigdy nic ramionami. — Nic mi nie jest.
— Jesteś pewna, że nos nie jest złamany? — Martwił się, a ona... nie wiedziała, co o tym myśleć.
— Yhym — mruknęła, obmywając okolice nosa z krwi, a następnie przykładając pod niego kilka kolejnych listków papieru toaletowego.
— Mam nadzieję, że mu za to ładnie rogi pokazałaś.
— Oh, oczywiście. Za kogo ty mnie uważasz? — zapytała retorycznie, nie mogąc z jakiegoś powodu unieść kącików ust ku górze.
— Czyli dobrze ciebie wytrenowałem — powiedział z nutą dumy, a kiedy podniosła na niego kolejny raz wzrok, zobaczyła uśmiech wykwitający na jego ustach.
— Przecież nawet tego nie pamiętasz — zauważyła, wykonując zielonymi tęczówkami pełne koło.
— Pamiętam! — oznajmił bez wahania. — Wszystko pamiętam.
Natasha zacisnęła wolną rękę na krawędzi umywalki. Chciała, by tym razem nie kłamał.
— Natasha! Nat, jesteś w środku? — Zaniepokojony głos Clinta przedarł się przez ciszę, jaką obydwoje postawili między sobą.
— Tak! — odpowiedziała, odsuwając się od lustra i podchodząc do drzwi, by jednym ruchem przekręcić ich zamek i pociągnąć za klamkę. — Wszystko jest w porządku, jak widzisz na załączonym obrazku — rzuciła, pokazując na swoją sylwetkę.
— Myślałem, że...
— Nie myśl, źle ci to wychodzi — przerwała blondynowi, gasząc światło w łazience i wychodząc z pomieszczenia. Pod nosem wciąż miała zakrwawiony papier.
Tylko raz zerknęła przez ramię na uchylone drzwi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro