Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3: Dalia


Nienawidzę świąt. Serio, jak ja ich nienawidzę.

– Wesołych świąt! – krzyknęłam do ostatniej klientki i sama poczułam się jak ostatnia idiotka. Cholera, nie wiedziałam, ile razy to sformułowanie opuściło moje usta w ciągu ostatnich tygodni. Jakieś pierdylion. Serio, no ile można?!

Zamknęłam drzwi za babką, która na ostatnią chwilę kupowała babkę. Miałam ochotę zadźgać ją nożem do krojenia ciasta. Jak zresztą każdego od samego rana. Dziewczyny omijały mnie szerokim łukiem, bo wiedziały, że w takim stanie nie podchodzi się do mnie bez pały, gazu łzawiącego i wściekłego psa w asyście.

A to wszystko dzięki świętom. Był to jedyny czas w roku, kiedy srałam ogniem i wysyłałam w bliżej nieokreśloną przestrzeń setki „kurew". Najbardziej denerwowało mnie właśnie to, że byłam zdenerwowana. Kiedyś kochałam Boże Narodzenie, ba, to był mój ulubiony czas, na który czekałam całymi miesiącami. Co więc się wydarzyło? No cóż... Powiedzmy, że zderzyłam się z dorosłością. Było to mniej więcej tak przyjemne, jak przejście ostrej grypy żołądkowej. Na kacu. Po rozstaniu z facetem. Na dzień przed powrotem z urlopu do pracy. Sami rozumiecie.

– Dalka! – Usłyszałam swoją mamę. Ilekroć mnie tak nazywała, miałam ochotę wyć do księżyca. Nie dość, że dostałam imię jednoznacznie kojarzące się z paskudnymi badylami, które nieliczni zwali kwiatami, to jeszcze moja mamusia zdrabniała je tak, że chciało się płakać. Ale kochałam ją całym sercem, więc nigdy jej tego nie powiedziałam.

– Tak, mamuś?

Zajrzałam do kuchni, w której kręciła się moja rodzicielka oraz Domi. Przez chwilę była tu też Mania, choć wyraźnie zabroniłam jej przychodzić do pracy. Twierdziła, że wpadła na chwilę zobaczyć, co u nas słychać, ale ostatecznie została na parę godzin. Aby jej nie przeciążać, usadziłam ją w biurze, gdzie miała dopilnować papierów. Coś czułam, że zapomniałam przynajmniej o połowie zleceń. Kiedy się z tym uwinęła, kazałam jej spadać. Karolinę też odprawiłam do domu. Dziewczę nie było przyzwyczajone do ciężkich robót w kopalni (taa, moja knajpka nazywała się „Kopalnią Smaków", słodko, prawda?). Karo miała dopiero siedemnaście lat. Pociąg z napisem „dorosłość" dopiero wypadał przed nią z zakrętu, więc chciałam jej choć odrobinę umilić ten przykry czas inicjacji.

– Będę się zbierać – powiedziała mama, łapiąc się za krzyże. Za ciężko pracowała, to pewne. Ale bez pracy też nie umiała żyć, więc miałyśmy problem. Ja nie chciałam jej odsuwać, ona nie chciała odejść. Totalnie beznadziejna sytuacja. – Przygotowałam ci ciasto drożdżowe – wskazała na miskę przykrytą tetrową pieluchą – pamiętaj, żeby je zagnieść i potem...

– Mamo! – Jęknęłam. – Robię drożdżówkę od szóstego roku życia, poradzę sobie – dodałam, podchodząc bliżej i wtulając się w jej ramiona.

Bezpieczeństwo. Troska. Miłość. Te słowa pojawiały się w mojej głowie, ilekroć mnie przytulała. Nie wyobrażałam sobie życia bez moich rodziców, a na myśl o tym, że kiedyś w końcu ich przecież zabraknie, miałam ochotę wyć. Dlatego postanowiłam sobie, że po Nowym Roku zatrudnię kogoś jeszcze do pomocy i poproszę mamę, by przeszła na emeryturę. Najwyższy czas, by o siebie zadbała.

– Uciekaj do domu – powiedziałam.

Mama kiwnęła głową, odsuwając się ode mnie. Zanim mnie puściła, musnęła moje czoło ustami. Robiła tak, odkąd byłam małym dzieckiem. Wtem usłyszeliśmy klakson za tylnym wyjściem.

– Tata już czeka – rzuciłam.

– Dzwoniłaś do niego – odparła z wyrzutem.

Oczywiście, że dzwoniłam. Tego jednak już nie powiedziałam, tylko uśmiechnęłam się niczym kot z „Alicji w Krainie Czarów" (a przynajmniej tak porównywała ten uśmiech moja zwariowana rodzinka). Mama pokręciła głową ze śmiechem, przeszła na zaplecze i po chwili wychodziła już na zewnątrz w swoim różowym płaszczu.

– Mamo! – zawołałam ją. Gdy się odwróciła z pytaniem wymalowanym na twarzy, dodałam: – A jutro nie chcę cię tu widzieć. Damy sobie radę.

Próbowała protestować, ale kolejny klakson zmusił ją do wyjścia z restauracji. Miałam nadzieję, że mnie posłucha. Zresztą jutro zamknęłyśmy knajpę dla gości. Chciałam się skupić jedynie na zamówieniach, by jak najszybciej je rozwieźć i wrócić do domu. Może jakimś cudem w tym roku zdążę na pierwszą gwiazdkę. Cholera, jak ja za tym tęskniłam.

Kiedy byłam małą dziewczynką, siedziałam przed oknem i czekałam, aż się pojawi. Gdy ją zauważyłam, alarmowałam cały dom, biegając jak wariatka i krzycząc do wszystkich. Wówczas siadaliśmy do kolacji. Ach, cudowne wspomnienia. Od kilku lat podczas Wigilii modlę się jedynie o to, by jak najszybciej móc się położyć, tak jestem wykończona. Dorosłość, w mordę jeża.

– Dala – zwróciła się do mnie Dominika. Ten skrót lubiłam bardziej. Tak zwracali się do mnie wszyscy znajomi. Zapewne miało to wiele wspólnego z moim zamiłowaniem do obrazów Salvatora, których reprodukcje wisiały na wszystkich ścianach Kopalni.

– Co jest? – rzuciłam, patrząc na nią nieprzytomnie.

– Mogę też się zbierać? – zapytała, czerwieniąc się jak mały buraczek.

Przekrzywiłam głowę, przyglądając się jej uważnie. Dominika była najsłodszą istotą na ziemi, serio. Niziutka blondyneczka z burzą loków i najbardziej niebieskimi oczami, jakie widziałam w życiu, przypominała mi Calineczkę. Nigdy jej tego nie powiedziałam, bo obraziłaby się na mnie śmiertelnie. W dodatku Domi była nieśmiała i spokojna, przez co stanowiła moje totalne przeciwieństwo. Pewnie dlatego tak dobrze się dogadywałyśmy. Dwa żywioły – woda i ogień, które uzupełniały się idealnie.

– Jasne, że możesz, ale... dlaczego? – mruknęłam, czując, że coś się święci.

– Eee... – cholera, miałam rację – bo mam taką jakby prawie randkę.

– Taką jakby prawie? – powtórzyłam, unosząc brew do góry.

Domi zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Wiedziałam, że stawiam ją w średnio komfortowej sytuacji, ale to naprawdę było zabawne. Mimo wszystko nawet ja miałam tyle serca, by nie dręczyć jej w nieskończoność.

– Dobra – dodałam, kiedy już otwierała buzię, by sprzedać mi jakąś wymówkę. – Idź, kochana, tylko jutro masz mi zdać relację z całego wieczora, okej?

Uśmiech rozświetlił jej twarz, zanim przyleciała do mnie i obcałowała całą moją buzię. Wariatka. Przecież dobrze wiedziała, że mogła stąd wyjść, kiedy tylko chciała. Nie byłam surową szefową, nawet nie musiałam. Każdy tutaj wywiązywał się ze swoich obowiązków najlepiej, jak potrafił.

– Domi! – krzyknęłam za nią, kiedy już wychodziła. Odwróciła się i spojrzała na mnie pytająco. – Pamiętaj o zabezpieczeniu! – powiedziałam poważnym tonem, łapiąc się pod boki.

– Dalia!!! – warknęła na mnie, czerwieniąc się po same uszy.

Mój śmiech odprowadził ją do samych drzwi. Kręcąc głową, ruszyłam za nią, by zamknąć się od środka. Tak czułam się bezpieczniej, a czekało mnie jeszcze trochę pracy. Spojrzałam na zegar wiszący nad wejściem. Dochodziła dziewiętnasta. Westchnęłam ciężko, obiecując sobie, że popracuję tylko do dwudziestej pierwszej i wtedy śmigam na górę. Tak, dobrze przypuszczacie, tuż nad kawiarenką miałam swoje małe, ale przytulne mieszkanie, które kochałam całym sercem.

– Do roboty, Dala – szepnęłam do samej siebie, podchodząc do przygotowanego przez mamę ciasta.

Jeśli chciałam skończyć szybciej, musiałam się streszczać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro