V (cinco)
Przemywał stoliki i sprzątał, ale i tak to o wiele lepsza robota, niż te jego kolegów. Nie zawsze dostawał wypłaty — łączone z kieszonkowym ucinały się z każdym szlabanem. A był tu trzy razy w tygodniu.
Tu jednak nie chodziło o płacę, a o zaufanie ojca. Poza tym głównie tutaj rozmawiali — wymieniali uwagi o szkole i świecie, aby przy obiedzie nie zasypywać się durnymi, tak bezsensownymi pytaniami.
Meble były mahoniowe. Tak mu się przynajmniej wydawało, nie wyglądały na nic innego. Nie, żeby szczególnie znał się na drewnie. Na dole winnica, na górze co rusz inny kucharz, ten, któremu jeszcze się nie znudziło, próbował zainteresować sobą innych. Ciągle schodzili się tu aktualni mieszkańcy pobliskiego pensjonatu. Nie wychodzili daleko, ale to nie było na tyle blisko, aby uznać, że marnują urlop.
Kiedy nie było co zmywać, Miguel przesiadywał na tyłach. Książka, praca domowa, ma to jakieś znaczenie? Ważne, że wychodził na tyle wcześnie, aby nie udało mu się spóźnić na spotkania z przyjaciółmi.
Było cicho i niebrzydko, więc lubił tu być. Ludzie byli serdeczni, on czasem też — rzucał przemiłe uśmiechy i prawił komplementy każdemu, kto zdawał się o to prosić. Innym opowiadał o zabytkach, od starszych słyszał, że ma do tego talent.
W końcu Miguel był taki czarujący, szkoda, że nieposłuszny.
Bycie serdecznym na dłuższą metę zdawało się mu pomagać. U starszych od siebie starał się rekompensować tym swój wizerunek. Próbował witać się w ojczystym języku obcokrajowców i miło uśmiechał się z żartów, których nie rozumiał.
Przewijali się też ci młodsi, niektórych zdawał się kojarzyć z ulic. Nieszczęśliwie ciągnięci przez swoich rodziców i dziadków, nigdy samotnie. To nie było miejsce dla takich jak oni, chyba że byli zagranicznymi turystami. Niestety, nigdy nie byli. Sama młodzież nigdy nie wybierze takiego miejsca na wakacje.
Odszedł na zaplecze, teraz nikt go nie pilnował. Wiedział, gdzie pan Hugo chował papierosy. W ramach buntu spali tylko połowę, a smród zwali na niego. W końcu należała mu się przerwa.
Promienie słoneczne podkreślały kurz tańczący po pomieszczeniu.
Okno było małe, w końcu nikt nie chciał oglądać tej części budynku. Uwaga powinna skupić się na świeczkach na środku każdego stolika, nie tym, co dzieje się za tymi drzwiami, po prawo od łazienki dla gości.
Kiedyś zostawił tam książkę, którą z biblioteki pożyczył już lata temu. Nie odda jej, bo już nikt o niej nie pamięta, a kiedy tam wróci, to zniknie w tłumie. Tu była wyjątkowa, a dziś chciał ją otworzyć. Nie mógł. Pogoda była zbyt żywa i kategorycznie mu tego zabraniała, chciał wyjść na ulicę.
Była jeszcze ta szafa, która wydawała się bardziej ludzka, niż on sam. Pamiętał ją dłużej, niż pamiętał wszystko, pewnie poznał ją wcześniej niż własnego ojca. Zawsze stała w tym kącie i uprzykrzała życie tym swoim brzydkim, drewnianym kolorem, kontrastującym z eleganckim mahoniem. Nikt jej nie zmieni, każdy się przyzwyczaił.
Ładował pranie tylko na najwyższe półki. Chociaż nie było to zbyt praktyczne, lepiej poczuł się, gdy dolne były całkowicie puste. Nie czuł się ograniczony, przeciwnie, był zupełnie wolny, a wolne miejsce tylko zapewniało, że to nie jest jeszcze koniec.
Jeszcze położy tam kolejny biednie złożony obrus, postawi dziwny wazon i włoży tam kubek herbaty, aby nigdy więcej sobie o nim nie przypomnieć. Jeszcze jest miejsce, życie jeszcze się toczy.
Później wykrzyczał do Manoeli, która byłaby jego matką chrzestną, gdyby tylko była religijna, że skrzynki znowu są niedomknięte. Zawsze nosiła roboczy, granatowy fartuch na jednej ze swoich przymałych koszul. Jej mąż, który też tu pracował, teraz zniknął gdzieś w ogrodzie.
Mało to go obchodziło, ale ją zawsze to oburzało. Zauważył, że wspólna nienawiść dobrze zbliża, nawet jeżeli chodziło tu o bałagan na zapleczu. Zależało mu na tym, aby widziała w nim przyjaciela.
Wtedy chętniej przymknie oko na rzeczy, na które ojciec nie musi. Zawsze to robi, ale nigdy nie wiadomo, gdzie jest granica tego stoickiego spokoju.
Śmiali się, że stary Eurico nadaje się na mnicha.
W końcu z takim synem przyjmą go od razu, i to na ten najwyższy stopień, bo Miguel potrafił doprowadzić do szału nawet kostkę brukową. Bardzo się dziwił, bo czuł się niezwykle neutralnie.
Dowiedział się już, że uczucia nie zawsze odpowiadają temu, co się dzieje. Napisał to raz na tym murze, a Lola skaleczyła się o gałąź. Rechotała głośno, chociaż ta niewielka plama krwi na długo pozostała na jej prawym rękawie.
Źle o Miguelu mogli mówić dopiero, gdy miną go już po obiedzie. Przecież uwielbiał być lubiany. Przed południem kasjerzy wzdychali, że zapomnieli o istnieniu tak idealnie ułożonej młodzieży, póki się nie spotkali.
Brał to po prostu za dobrą zabawę. Chciał odegrać każdą rolę, być każdą osobą i nosić każde imię. W końcu miał czas.
Lato dłuży się niemiłosiernie, czekamy, aż spadnie deszcz.
Zgoniono go do mycia stolików. Znajomi młodego chłopaka przychodzili tu okazjonalnie w zimę, gdy już nie chcieli się włóczyć, aby zaśmiać się głośno z tego, że oni mają mniej obowiązków.
Krótka pogawędka, później wychodzili — to miejsce nie było blisko niczego, gdzie mogli chcieć jechać, więc uciekali jak najszybciej. To świadczy albo o przyjaźni, albo złośliwości. To mogło się łączyć, szczególnie wśród tych dzieciaków. Chłopaki nie mieli oporów, aby dać sobie czasem w twarz — tak dla zabawy, bo wchodzenie w prawdziwe konflikty wymaga wyrzeczeń, zaangażowania i negatywnych emocji.
To wszystko była tylko zabawa, karykaturalne przedstawienie.
— To Miguel! — wyrwano go na chwilę z — jak często — zamyślenia. Ojciec jak zwykle ucinał pogawędki z klientami, a najprawdopodobniej syna uznawał za najwyższych lotów rozrywkę.
To sąsiedzi, siedzieli przy stoliku obok. To chłopak-tyczka z rodzicami, nawinęło mu się na myśl określenie ich jako wyrośnięte gnomy ogrodowe. Uśmiechnął się półgębkiem i odrzucił myśl. U kobiety było już widać zarys brzucha ciążowego. Oh, współczuję. Jej bliźniaki eksplorowały taras, a tu szykował się kolejny potomek do kolekcji. Popijała sok morelowy.
— Bom Dia, proszę państwa — uśmiechnął się przesadnie czarująco Miguel, ściskając ścierkę w ręku. Oparł się tyłem o stół, który właśnie próbował wyczyścić ze smug.
Ciemnowłosy chłopak wydawał się wzorowy; Miguel był prawie pewien, że jego ojciec w tym momencie pluje sobie w brodę, że takiego nie wychował. Z kulturalnym uśmiechem odpowiadał na wszystkie zadane mu pytania dotyczące szkoły, planów na przyszłość i wszystkiego innego, co zdecydowanie nikogo nie obchodzi.
Miguel zawsze po prostu warczał, że plany są dla tych, co są zbyt głupi, by poradzić sobie z teraźniejszością.
— Państwo da Silva wpadli na lunch— przedstawił ich stary Eurico, ukazując małżeństwo z najstarszym synem jakby paru klientów jego największym osiągnięciem.
Tata był niezwykle dumny z tego lokalu. Przechwalał się każdemu tym, co udało mu się wybudować razem ze zmarłymi rodzicami. Na jednej ze ścian, za ladą, wciąż wisiały ich zdjęcia w sepii.
Z synem sąsiadów już się niby-zapoznał, dlatego pozwolił sobie na krótkie, osobne powitanie. Na tyle krótkie i na tyle ciche, jakich używają nieodzywający się do siebie sąsiedzi w podobnym wieku, kiedy mijają się, doskonale wiedząc, że nawzajem się kojarzą. To jeszcze nie jest ten wiek na dzień dobry, szczęść boże, pięknego dnia.
— Jesteśmy w drodze do Bragi, na wystawę — uśmiechnęła się pulchna kobieta — Mąż dostał zaproszenie. Prosto z pracy.
Spojrzała na mężczyznę po jej prawej ze szczerą miłością, a Miguel nie określił, co kocha bardziej — męża, czy opcję wyrwania się z G. na jedno popołudnie.
Jego rodzina mogła tylko pomarzyć o takich wycieczkach. Ojciec, sam sobie szefem, nie mógł pozwolić sobie na urlop.
Gdy słońce świeciło intensywniej, w samym środku lipca, Claude — prawdziwy francuz zaproponował, że chociaż na moment uciekną do prawdziwego miasta. Razem wybrali się na dworzec — pieszo, bo nie chcieli zwracać na siebie uwagi. W końcu nie mieli pieniędzy na bilety,
Chociaż nie lubił kolei, a wielu podróż przyprawiała o chorobę morską, to dostarczyło mu tego niezbędnego poczucia wolności. W G. był na dłuższą metę zamknięty, a nikt nie był taki, jak Claude, gotowy podjąć to jedno ryzyko. Był wręcz idolem Miguela, a może też bratnią duszą?
Wtedy zatrzymali się w Porto. Udawali tubylców, gdy skradli z wieszaka jednej z restauracji na poboczu czyjeś dostojne marynarki. Turyści z prawdziwego zdarzenia wypytywali chłopców o kierunki, a Miguel oczarowywał ich mówiąc, że plaża jest już za paroma przecznicami — muszą spróbować piwa z tej zielonej knajpki zaraz pod wiaduktem, bo przyjechali tu na marne. Muszą koniecznie przejść się Praça da Ribeira i odwiedzić Palácio da Bolsa, bo skoro tego nie planują, to co tu w ogóle robią?
Miguel mówił, Claude robił. To Claude podkradł z dworca przewodnik turystyczny, by teraz zachwycać nim przechodniów.
To był tragiczny dzień. Może i był jednym z piękniejszych wspomnień minionego lata, ale gdy powrócili do G, ich rodziny były o krok od nadania im największej kary, na jaką mogli się zdobyć — szlabanu. Nic tak nie mogło zaboleć ich młodzieńczej duszy, niż zamknięcie w czterech ścianach, gdy słońce takie piękne.
Zapadła wtedy noc i próbowali nie upaść, trzymając się wzajemnie za ramiona. Cały wieczór bawili się na ulicy, dostając drinki i poczęstunek za samą charyzmę. W domu próżno było szukać podobnie hojnych mieszczan, w domu wszyscy wyrzucali drobne z kieszeni na środek i rozmyślali, jak się upić, gdy jest ich tak wielu, a pieniędzy tak mało.
Później w końcu upadli — wspólnie, na piasek, gdzie pijani zwyczajnie zasnęli. Nie myśleli o pociągach powrotnych.
I jaki był raban w południe w ich rodzinnych domach, gdy okazało się, że nikt nie widział młodzieńców w całym mieście już od zeszłego poranka.
..
dzień dobry, obiecane sto lat temu nowe rozdziały jednak istnieją :--)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro