Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

IV (quatro)

    Czasem uciekali z sal kinowych. Film był zbyt nudny albo po prostu ich paroosobowa grupa była zbyt pijana czy znudzona. Czasem oba, czasem nawet więcej powodów.
Robili sobie wstyd. Nie znali umiaru, dziewczynom trzymali włosy, gdy wymiotowały na środku drogi — do śmietnika, czy gdzieś obok.
Nauczyli się nosić ze sobą miętowe gumy — przecież jeszcze tej nocy chcieli się całować. Jeżeli nie, to mogli maskować odór mieszanin alkoholu i mentolowych fajek ze strachu przed domownikami, gdy już przemkną się przez drzwi.
Ale raczej chcieli. Nie było powodów, aby odmawiać, chyba że zostawiłeś dziewczynę w domu.

    Z daleka, w bogatszych dzielnicach i prywatnych szkołach byli po prostu określani jako szeroko rozumiana patologia. Wyrzutki społeczne, uważaj, i tak nic nie osiągną.
Każda strona miała spaczony obraz siebie nawzajem, pełen stereotypów, wyzwisk i głupich żartów. Dlatego nikt już nie starał się wchodzić sobie nawzajem w drogę, czasem tylko wytykając się palcami.

    Nie byli z reguły tymi, co wstydzą się własnego domu. A może to wszystko, te wszystkie prowokacje były tylko marnym sposobem na pozbycie się wyrzutów do świata. Chcieli chociaż pod jednym względem czuć się lepszymi. Albo żadnymi. Chcieli przestać wierzyć w system, w społeczeństwo i każde panujące zasady.
Nawet jeżeli w imię tych wymysłów jeszcze przed ukończeniem szkoły popadali w alkoholizm. I nie ważne, czy przesadzą. Czy zaczną zataczać się na lekcjach wychowania fizycznego, bo nie wytrzymali nudy, a teraz kręci im się w głowie tak mocno, że już nic nie widzą. A każdy wokół tylko się śmieje.

    Nie oceniali siebie nawzajem i nie oceniali siebie. Inaczej na śmierć zamartwiliby się samym sobą, poczuciem własnej wartości.

    Dużo się działo podczas tamtych nocy. Lubili tyły budynku kina. Było pusto i z tyłu dało się usłyszeć przytłumione dźwięki właśnie lecącego filmu. W okolicy zaczynał się rząd barów i klubokawiarni, centrum nikłego nocnego życia w okolicy. Poza sezonem byli tam tylko tacy jak oni, młodzież poszukująca dorosłości i dorośli próbujący zostać młodymi jeszcze raz.
— Masz fryzurę na Marylin Monroe — stwierdziła koleżanka idąca parę kroków w tyle, pewnie nieźle nietrzeźwa, ale wciąż tak samo rezolutna. Popiła colą chęć wymiotów.
—Bo nią jestem — uśmiechał się tak, jakby w to wierzył. — Nie zauważyłaś?
Bełkot.

    Szli środkiem chodnika, nie wymijali przechodniów, ci sami przed nimi umykali. Z dala grała muzyka disco, mieszanina piosenek z każdego z osobna lokalu. Każdy zostawiał otwarte drzwi. Odróżnił anglojęzyczny pop, Madonnę.
— Tak? Niepodobny jesteś. — wtrąciła się Lola, która prawie zawsze szła po jego lewej. Niedługo zaczną się nudzić i zbierać do domów, chyba że ktoś włączy w końcu dobrą piosenkę.
— Zdecydujcie się — Miguel chciał którąś z nich objąć, ale chyba się potknął. Za nim dwójka kolegów próbowali odpalić papierosy, ale wysiadły im zapalniczki. Uznano to za swego rodzaju tragedię, pewnie ukradną komuś z kieszeni albo zaczną prosić nieznajomych przechodniów. Jeżeli nie będą zbyt dumni, powinni pożyczyć je bez problemu.

   Lola zaczęła grzebać w torebce, opierając ją o swoje kolano. Była wysadzana czarnymi cekinami, trochę tandetna, ale nie w jej rękach. Dodawała jej uroku — albo torebka jej, albo ona torebce.
— O! — odkrzyknęła wtedy i parsknęła od nosem, wyciągając czarną kredkę, którą zwykła podkreślać sobie oczy. Pokazała ją Miguelowi jak trofeum, a Joana, bo tak nazywała się druga dziewczyna, głupio wywróciła oczami.
Lewą dłonią przytrzymała jego głowę, a kredkę przyłożyła do jego lewego policzka, w charakterystycznym miejscu nad ustami. Była ostra. Wykreśliła kółko, jakby pieprzyk i oddaliła się, aby obejrzeć to, co wymalowała.
— Od razu lepiej, no nie?
Nie zabrała dłoni z jego głowy, zamiast tego przechylając ją w stronę Joany jakby manekina.
Obie się zaśmiały. Lola szybko, zanim mógł zaprotestować dała mu całusa w usta. To nic romantycznego, bardziej przypominała stereotypową ciotkę z rodzinnych spotkań. Czuć było od niej alkohol i nachosy. Albo to od niego.
— Tylko szminki brakowało — uśmiechnęła się promiennie i pociągnęła za resztą, co pognała do baru. Odpowiednią odległość przed nim, aby jej nie udusił.
Miała czerwone usta, a Miguel — prawie również. Wszystko migiem wytarło się w butelkę cydru.   
××

— Jesteś brudny — skomentował rano jego ojciec, kiedy go zobaczył.
— Nie, to pieprzyk — przekonywał, jakby było to oczywiste. Jak ktokolwiek mógł tego nie rozpoznać?
Nie było ważne, że w trakcie snu rozmazał się o poduszkę w taki sposób, że przypominał teraz rozmazany węgiel.
— Pieprzyk ma zniknąć — zawyrokował. — Nie wygłupiaj się.
Zaraz później zamknął się we własnym pokoju, który to bardziej traktował jak biuro. Drzwi zatrzeszczały i huknęły, bo był przeciąg.
Miguel nie do końca wiedział, czym się zajmuje. Tak samo nie sprawdzał, bo wchodzenia do niego miał kategoryczny zakaz — i z wzajemnością. To jedyny sposób, aby nie czepiał się jego ścian.
Kiedyś usłyszał, że się uczy — planował studiować, tak o, dla własnej satysfakcji. Nie rozumiał go, bo i tak nie dostanie pracy, tylko zmarnuje czas. Miał ją już teraz, z tego, co wiedział, to wystarczającą na utrzymanie.
Każdy jednak marnuje czas na swój ulubiony sposób. Miguel nie chciał studiować, chociaż i tak pewnie to zrobi, aby nikomu nie robić przykrości.
Sprzedawcę pomidorów z tytułem magistra można by uznać za ekscentryka, a gościa po podstawówce zwykłym nieudacznikiem. To też niekoniecznie by mu przeszkadzało, ale był zbyt towarzyski jak na wyrzutka. Widział w tym logikę, a to było ważne.

    Wakacji nie było. Były komiksy na jego półce, bo namiętnie zbierał je lata temu, kiedy jeszcze widział w nich sens, a na dwór wychodził tylko po to, aby grać w piłkę z dzieciakami sąsiadów. Już z nimi nie rozmawia, każdy na przestrzeni lat znalazł inne towarzystwo. Teraz tylko rzucają sobie suche powitania, kiedy akurat się miną. Co u ciebie? W porządku, jak zawsze, nieprzerwanie przez pięć lat. Pozdrów brata, matkę, ojca.

    Miguel był wysokim dzieckiem, każdy brał go do koszykówkowej drużyny na lekcjach wychowania fizycznego. Wtedy mógł się wykazać; tak naprawdę, to głównie wtedy.
Później przyszedł inny nauczyciel, który niezależnie od pory roku i pogody krzyczał tylko, aby biegali w kółko. Czasem rzucił im piłkę, aby zrobili z nią coś pożytecznego i zagrali w nogę tą do koszykówki. Przynajmniej nauczył się biegać, chociaż jedyna prawdopodobna sytuacja, gdzie to wykorzystał, to ucieczka przed strażą miejską.
Tak naprawdę to nie urósł zbyt dużo od tego czasu, zostając powoli może-prawie-przeciętnym dorosłym. A szkoda, niemalże miał potencjał.

    W kuchni znalazł niedojedzoną tartę z wczoraj, więc wziął ze sobą cały talerz. Nie odgrzewał, uznał to za marnowanie czasu. W tle brzmiała jakaś abstrakcyjna, krajowa telenowela. Zarzekał się, że w życiu nie obejrzy takiego chłamu, ale rzeczywistość była taka, że względnie kojarzył każdy wątek, czasem nawet zatrzymał się i wsłuchał w fabułę.
Rzadko oglądał telewizję, uważał ją za zbyteczną i momentami żenującą. Jedynym wyjątkiem była Eurowizja, wtedy, nie zważając na nic, do ogłoszenia wyników wpatrywał się w ekran, chociaż te i tak go zawodziły i tylko psuł sobie nerwy.

    Rzępolił widelcem po talerzu, ale mu było wolno, bo był sam. Zawsze był, głównie mijał się z ojcem. Nie przeszkadzała mu jednak samotność, szczególnie jeżeli chodzi o własny dom, gdzie wbrew pozorom było do niego aż za wiele uwag. Był za głośno i miał włosy na twarzy, bo od fryzjera nie uciekł tylko raz, dwa lata temu — nie zdejmował czapki parę miesięcy, czuł się łysy. Technicznie rzecz biorąc, to taki był, przynajmniej w jego mniemaniu, kiedy pierwszy raz spojrzał w lustro. Ukarano go wtedy za słabe oceny, a na znak buntu przynosił ich jeszcze więcej, aż nie dostał spokoju.
    Mówił „dzień dobry" i „dobranoc", ale nie nazwałby się wzorowym synem. Zawsze czegoś brakowało, chociażby samego respektu do starszych od siebie — pewnie ktoś, kiedyś popełnił błąd.

    Drzwi wejściowe zaskrzypiały. Jakby zawyły w akcie protestu i głośno zapłakały nad losem i własnym, i każdego domownika.
Były starsze niż on sam. Nie starsze, niż jego tata, chociaż prawie byliby rówieśnikami.
Cała ta dzielnica powstała tuż po II Wojnie Światowej. Starszej części miasteczka wciąż coś w niej nie pasowało.
Żył w raju dla tych, co nie radzili sobie z postępem — technologicznym, naukowym, czymkolwiek. Miguel powtarzał, że staroświeckie tradycje i poglądy istnieją jeszcze tylko po to, aby przyciągnąć turystów. Tylko oni się tu dobrze bawili i nie chcieli wracać. Madryt z pewnością będzie lepszy.

    W takich zasadach został jednak wychowany. Z mniejszym, czy większym udziałem rodziny, kiedy to był w idealnym wieku, aby wpajać mu wartości uważane za stosowne.
Tak uczono go w szkole, takie zachowania obserwował na codzień, przez co były dla niego czymś wręcz oczywistym — tak działają ludzie. Wiara i rodzina, szczególnie ta, którą założysz — im więcej dzieci, tym większy sukces.

    Może to po prostu chwilowy okres buntu. Może rzeczywiście dorośnie i cokolwiek, co odbiega od normy, będzie dla niego złem wcielonym.
Teraz jednak to on ustalał sobie zasady. Normalny był głośny śpiew i dziurawe ubrania, to oni tego nie rozumieją. Niech się dzieje co chce, Boga nigdy nie było, osądu nie ma, a raj sam znajdzie — na hiszpańskich ulicach czy w kinie w samym środku Bordeaux, gdzie włączą mu same klasyki na czele z gwiazdami — Jamesem Deanem, Brigitte Bardot, czy nawet samą Marylin Monroe.
Jego tradycją był brak tradycji, jakichkolwiek nieistotnych zobowiązań.
Marzył, aby w dorosłości ignorować Wielkanoc. Bo to nie było potrzebne, bo z Wielkanocy nie korzystali ciekawi ludzie.

Przechodzi od skrajności w skrajność?
Skądże, tylko dobrze się bawi. Też powinieneś odpuścić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro