Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

III (três)

    Ojciec podwiózł go służbowym samochodem-dostawczakiem, przy okazji narzekając na drogi. To drugi tydzień i drugi dzień września — sprawdził kalendarz przed wyjściem. Nie słuchał, skupił się na muzyce z radia samochodowego. Kiedy jechał z nim, zawsze to Miguel wybierał kasetę. Dlatego tak to lubił. Doceniał go, doskonale wiedział, że ma zupełnie inny gust.
Dziś nie spalił papierosa przed bramą, jak robił zwykle. Dostałby reprymendę, bo nie planował zniknąć, póki syn nie wejdzie do budynku.
Wielu z nich paliło na potęgę, właśnie tam się spotykali.
Lekcje były zwyczajnie, nauczycielka angielskiego miała tak samo dziwnego koka, jak wczoraj.

    Nie zwykł rozmawiać z innymi poza lekcjami wychowania fizycznego. Chyba że przed tą bramą — to tam znalazł większość swoich kolegów. Wymieniali się imionami, aby nigdy nie przywitać się ze sobą na korytarzu, bo byli z zupełnie innego towarzystwa. Tylko tam byli razem, kiedy pożyczali sobie zapalniczki. Krążyły w ich mimo wszystko niezbyt zamkniętym gronie, metalowe i czyste, lub z wykreślonymi głupimi tekstami.
Wierzyli, że są mądrzy i czuli się jak poeci, kiedy w trójkę przetrząsali słowniki w poszukiwaniu jak najbardziej inteligentnie brzmiących wyrazów. On, Fabio i Rosario, którego mało kto kiedykolwiek słyszał. Odzywał się za cicho, ale niegłupio. Było ich więcej, ale tylko ci uważali się, lub przynajmniej chcieli być uważani za artystycznych szaleńców. Performowali i chcieli się wyróżnić, ale nie nazwaliby się pozerami, chociaż krzyczano na nich różnie.
Bo o to chodziło, aby mówili. Aby być tematem i aby ktoś o nich pomyślał, kiedy już ich drogi się rozejdą.

    Nie miał wybitnych wyników w nauce, ale skrupulatnie powtarzał na każdy sprawdzian dzień przed, aby się nie zbłaźnić. Mógłby stąd odejść, skończył dziewiątą klasę, czyli wypełnił obowiązek szkolny. Obijałby się jak ci wskazywani palcami jako „nieudacznicy". 
Nie trawił przedmiotów ścisłych, a humanistyczne go nudziły, bo wolał rolę samouka. Dla zasady nie zasypiał na przedmiotach artystycznych i szukał tematów, na których może się zawiesić. Poziom lekcji nie był najwyższy, w końcu kto normalny chciałby wykładać filozofię w takiej dziurze? Był pan Branco, ale on przeszedł ze skrajności w skrajność, z samej Lizbony przeprowadzając się do wsi jeszcze dalej niż G., co było dla niego jak kraniec świata.
    Próbował być jednak realistą, a przynajmniej do tego przekonywało go otoczenie — musiał mieć papier, życie polega  na dokumentach. Nie wierzył w dorosłość, uważał ją za słaby dowcip i marzył o utrzymywaniu się z niepewnych, dorywczych prac. To wszystko było za poważne, zbyt oficjalne, a Miguel nigdy nie ubierał garniturów.
Miał jeden, a kołnierz uwierał go w szyję.

    Było tu wiele osób, za wiele, co w salach lekcyjnych potęgowało duchotę. Niektóre wietrzono za rzadko. W złotych godzinach dało się zobaczyć kurz unoszący się w promieniach słońca, które wpadało zza szyb. Rzadko zostawał w budynku na tyle długo, ale to nic nie zmieniało, to było wszechobecne. Po latach, gdy wyprowadziłby się do jakiegoś innego miejsca, do Bordeaux czy Brytanii, pewnie by za tym zatęsknił, ale teraz tylko marszczył brwi, gdy mijał regały bibliotek. Kurz jest wszędzie, znajdź tylko książkę, która nie jest bestsellerem. 
    Tak naprawdę większość porzucał w połowie, mało rzeczy go wciągało. Szedł jednak w ilość, nie jakość, w końcu każdy mówił, że im więcej książek, tym bardziej otwarte oczy. Brał to za mocno do siebie.

    — Scheiße, nie mam kluczy. — stwierdził, kiedy siedział na parapecie korytarza. Nauczyciele powinni ganić za to uczniów, ale sami na parę setek dzieciaków nie mieli szans. Zero przebicia, zamykali się w swoich klasach.
— Od dziś niemiecki? — westchnął jego kolega z ławki i niegdyś pracy. Fabio. Na tydzień, może dwa wspólnie zatrudnili się w jakiejś wypożyczalni, bo ktoś im powiedział, że oszczędności ratują życie.
Nie było jednak tak kolorowo, entuzjazm stracili już pierwszego dnia. Po tych wszystkich miesiącach wciąż tam nie wrócili, bo byłoby im głupio, a mijając szefa na ulicy, odwracali wzrok.
— Nie, to tylko dzisiaj.
Bo po co ograniczać się do jednego języka? Miał za dużo marzeń i za mało chęci, i tak nie spamięta ich wszystkich.
— Masz akcent, jakbyś chciał się rozpłakać.
Uderzył go w ramię. Starał się, prawie się starał mówić poprawnie, a starania powinno się doceniać. Każdy tak mówi, nie słyszałeś?
Jego plecak — swoją drogą, wyglądający jak zmarnowana torba podróżna — z łoskotem opadł na ziemię, chociaż znowu przekląłby w głupi sposób, jeżeli ktoś przypadkiem na niego nadepnie. Chociaż nikt tego nie zrobi, a tak przynajmniej wmawiała mu każda katechetka — powinien tylko uwierzyć w głęboką chęć czynienia dobra każdego człowieka.
I chciał w to wierzyć, w to, co one — tak beztrosko idealizowały świat, może to przez to, że nie czytają tylu gazet. W końcu zapracowani ludzie mają lepsze zajęcia, nie to, co młodzież, co ma tyle czasu na głupstwa.

— Chce ci się tutaj siedzieć? — usłyszał. Przyjaciel już chciał zrzucać na siebie plecak, ale mu przerwał.
— Opuściłem dwie godziny w tym tygodniu. Zainteresują się — odparł Miguel, patrząc na spokojniejszy świat za oknem jakby tęsknie.
— Tracimy najlepsze pory dnia.
Fabio rozłożył ręce zrezygnowany. Nie pójdzie sam, to nie miało sensu.
Zadzwonił dzwonek na lekcje, zaraz później, i tak by nie zdążyli. Był głośny i nieprzyjemny, wciąż podskakiwał przerażony, kiedy nagle się rozlegał. Był gorszy niż alarm, za każdą przerwą miał ochotę rozglądać się za schronem.
Musiał tylko pożyczać więcej długopisów i mieć więcej wytrzymałości w dłoniach, kiedy próbował nadążyć z notatkami. Tych nienawidził pożyczać. Nikt nie umiał notować tak, jak on uważał za słuszne. Zapisywali tylko suche fakty, ból i niemiłosierne znużenie dało się odczuć przez słowa nakreślone na dodatek wręcz podręcznikowym językiem, chociaż nikt ich nie sprawdza.
Tylko litery jakieś takie koślawe, z pośpiechu.

    Gdy skończyły się wakacje, lista rzeczy, za które doceniał to miasteczko, coraz bardziej się zawężała. Z ulic znikały nieznane twarze, zachowując tylko stałe towarzystwo. To nie było najbardziej odludne miejsce, jakie zobaczysz, ale patrząc na to, że mieszkał tu od urodzenia, nie zdziwiłby się, jeżeli minął już każdego mieszkańca.
Słońce zawsze mniej raziło w oczy. Szczególnie pod koniec roku, gdzie zawsze ubierał skórzaną kurtkę wyciągniętą z garażu — niegdyś była dla niego za duża, ale spodziewał się, że w tym roku rozmiar będzie zbliżony do idealnego. Nie niecierpliwił się.

    Zostały jednak kolorowe kamienie otaczające kwiaty na rynku. Żwir, dużo żwiru na polnych drogach pomiędzy miasteczkiem a okoliczną wsią, do której starsi jeździli wędkować. Czerwone cegły dumnego budynku ich liceum i głośne śmiechy, których nikt nie powstrzymywał.
Ślepe uliczki, całe w bruku, gdzie zatrzymywali się, wskakiwali na obszerne kosze na śmieci, ignorując odór i komentowali przechodniów, jakby oglądali jakieś kiczowate reality show.
No i warczenie, krzywe spojrzenia dorosłych, kiedy przemykali przez tereny ich posesji. Kiedy obijali się o ściany opuszczonej kamienicy i kradli stamtąd zwęglone bibeloty ocalałe po pożarze jeszcze przed ich narodzinami. Na pamiątkę lub dla żartu. Gdy brali ze sobą gitarę i wygrywali niespokojne melodie tuż nad ranem w wolne dni, kiedy jeszcze cisza nocna wisiała jak tabu nad osiedlem.

Oni nucili hity tego lata i grali, grali, grali.

    Lubili, gdy jest kolorowo. Osładzali głupie, szkolne koszule przez wymyślne krawaty i wstążki. Kradli zeschłe kwiaty z tyłów kwiaciarni przy Fonte da Moura i rozrzucali na brukowych chodnikach tam, gdzie przez spaliny i fajki gzymsy już dawno poszarzały.
Straciły werwę, już tak nie przekonują. Nie wołają do podróżnych, nie kuszą, by zostać dłużej — żeby jedynym, czego teraz będziesz pragnął to starość i śmierć wśród lasów wokół G.
Kiedyś im się to udało. Uliczni grajkowie, niczym prawdziwi zaklinacze, wołali do kolejnych turystów, którzy z czasem, obojętnie jakby się przed tym nie zapierali, zamieniali się w mieszkańców. Budowali domy czerwoną cegłą i mało oszczędzali. Wierzyli, że w G. szczęście dopisze im nawet w całkowitej biedzie.
W czasach powojennych szukali tylko wytchnienia. W końcu zbyt trudno było uwierzyć, żeby w tak poczciwych ulicach mogła lać się krew. Aby ktokolwiek żałował, że jest żywy; pragnął uciekać.

    U młodzieży wciąż jednak było zbyt ciemno, zbyt szaro. Wychowani w kolorach, nigdy nie mieli porównania do życia w brzydocie. Oni nie chcieli spokojnej starości. Chcieli podbić świat, zbuntować się przeciw wszystkiemu, co nawet nie stawia oporu. Szokować starców, którzy oczekiwali, że prześpią największą burzę, w końcu nikt nie chciał się denerwować.

    Noce były ciche, przedmieścia spały. Nikt nie odważył się tego przerwać, mimowolnie wraz z zachodzącym słońcem mieszkańcy przygaszali swoje głosy.
Zawsze usypiał go dźwięk wody miarowo kapiącej z kranu łazienkowej wanny, czasem nawet lecącej ciurkiem. Nawet nie myślał, ile jej zostało zmarnowane w ten sposób. To trwało dobre parę lat, ale nikt nie pomyślał, aby to naprawić. Tak brzmiał ten dom i bez tego nie byłby tym samym. Byłby jak projekty architektów, które odnajdywał złożone na wieczne zapomnienie w bibliotece miejskiej, cieszące oko, ale niezwykle puste mimo przepychu.

××

    Kreślił gdzieś na ścianie sztampowe teksty wyjęte z piosenek i czuł się jak intelektualista. Widział w tym więcej sensu, niż rzeczywiście go było. Obiecał sobie kiedyś pomalować tę ścianę, która teraz miała brzydki, maślany odcień w odpowiednim świetle podchodzący pod zieleń. Nie podobała mu się okropnie, ale nie na tyle, aby wziąć się za remont — poza tym, ojciec by mu nie pozwolił, a nie chciał go denerwować.
Plakat Soku z żuka odgiął się w miejscu, na którym oparł dłoń. Przeklął, bo wyjątkowo mu się podobał.
Dorwał go parę miesięcy temu, na premierze i szedł z nim pod pachą całą drogę do domu z samego centrum dobre trzy, jeżeli nie cztery kilometry — uwielbiał okrężne, mniej uczęszczane trasy. Ulice, których może chodzić samym środkiem, bo po drodze minie może tylko trzy samochody.
Zdenerwowani kierowcy trąbili na nich wszystkich, kiedy wyskakiwali im na drogi, a straż miejska udawała, że ich nie ma, bo nie lubili dokładać sobie problemów. Byli tylko dzieciakami, wyrosną z tego lub doigrają się i spowodują wypadek, dostaną nauczkę na całe życie.

    — Będziesz w domu na kolację? — dopytywał go ojciec zza ściany. Zagłuszało go radio, lokalny spiker rozwodził się na temat mijającego dnia.
Krzycząc, słyszeli się doskonale, więc nikt nie widział powodu, aby widzieć się bezpośrednio, twarzą w twarz.
Nie dziwiła go już jego częsta nieobecność, nawet się przyzwyczaił.
— Dziś zostaję!
Nie miał ochoty na wyjścia, tego dnia wolał tylko i wyłącznie o nich marzyć i wspominać. Bo zdawało się, że z każdym rokiem stają się jakby mniej beztroscy, bardziej ostrożni. Przygnębieni przez całe te decyzje o własnej przyszłości. Tylko w wakacje byli tacy sami, wtedy nikt nie próbował myśleć o rzeczywistości.
Zepsuli się, nie?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro