Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I (um)

    «Miguel, pochodzenie hebrajskie. Wyszło od słowa mikha'el, dosłownie pytając „Któż jest jak Bóg?". Jeden z biblijnych siedmiu archaniołów, najbliższy stwórcy i ogłoszony patronem żołnierzy. Nosił je XIX-wieczny król portugalski, Miguel I, znany także jako Miguel I, Miguel Maria do Patrocínio João Carlos Francisco de Assis Xavier de Paula Pedro de Alcântara António Rafael Gabriel Joaquim José Gonzaga Evaristo de Bragança e Bourbon. »

   Podniósł wzrok znad zeszytu, kończąc swój wywód, gdy poproszono go do odpowiedzi. Mimowolnie przygryzał długopis, zostawiając na nim brzydkie wgniecenia, a paru uczniów odwróciło się w jego stronę za mniej więcej szóstym wymienionym przez niego imieniem króla.
Zadaniem było rozpisać pochodzenie swojego imienia jak najbardziej szczegółowo — co najmniej połowa strony. Miejsce zapełnił jak największymi literami, jak najmniejszą ilością tekstu. Ta kobieta uczyła ich pierwszy rok, chciała wyjść na przyjazną próbując spamiętać, kim są, ale nikt nie zdawał się tego docenić. Nauczyciele z nimi pogrywali, uznawali, że po wakacjach stracili umiejętność myślenia i muszą ich rozruszać, przy okazji zmuszając do integracji.
W tej klasie było tyle nowych osób, ale nikt nie słuchał siebie nawzajem. Cieszyli się, że jeszcze nie przeszli do lektur.
   Tu nie chodziło o poprawność, tu chodziło o zwrócenie uwagi. Nie zapamiętają trzeciej z rzędu Marii opowiadającej historie o swojej matce, która nazwała ją z życzeniem „bycia piękną lub wspaniałą". Osobiście uznawał, że u nie każdej to wyszło, chociaż siedział cicho, bo nie chciał być niekulturalny.

   Miguel Ângelo Ramirez był nazwany na cześć Michała Anioła, chociaż świat nie był łaskawy dla artystów. To zawsze powtarzał mu ojciec, kiedy przyniósł kolejną słabą ocenę z przedmiotów ścisłych.
Musiał mu wierzyć, skoro kobieta, która go urodziła, pełna marzeń o karierze malarki, niedługo po porodzie rzuciła się na tory. Wiedział, że była szurnięta i tylko to mu o niej mówiono.
Mąż jej nie wybaczył, chciał zabronić mu nazywać ją mamą, chociaż i tak to robił. A od kiedy znalazł stare, zeschnięte farby w garażu nie było już odwrotu, stawał się swoją matką. Włosy też miał jak ona, przypominające siano — on odcieniem, matka jakością po licznych farbowaniach. Nawet podobnie się czesał.
Dziadkowie, zanim również zmarli, zawsze straszyli go, że siłą ogolą go na łyso, gdy były zdecydowanie za długie i doprowadzające każdego, oprócz niego samego i dziewczyn w pobliżu, do szału.

   Dyskoteki, kwiaty i niezobowiązujące pocałunki.
Przez wakacje nie próżnował z zabawą. Nie pochwalali tego w liceum katolickim, gdzie posłano go z nadzieją, że w końcu się poprawi i przestanie szlajać po ulicach. Wychował się w duchu chrześcijańskim, ale tak naprawdę nie lubił ograniczać się do tylko jednego rozwiązania. Pomysł nie był najgorszy, w końcu niektórzy, gdyby mogli, pomodliliby się do kawałka szynki. To trochę pomogło, przestał przynosić do domu nagany. 
Słuchał nauk, które mu podawano, niezależnie czy uważał je za słuszne. 
    Wariował i wypożyczał za dużo książek, aby zapchać wolny czas.
Niektórzy uczyli się do późna, niektórzy uprawiali sporty grupowe na osiedlowych boiskach, a on nie potrafił się tu odnaleźć, więc siedział w bibliotece. Weszło mu to w nawyk, zawsze targał ze sobą jakiś obszerny tom. Wyciągał go przed siebie zawsze, kiedy nie miał ochoty na rozmowę. Tu nikt nie gada z kujonami, przynajmniej w teorii.

   — Francês! — zawołała go Lola, bo tak wołała go zawsze. Wiedziała, że inaczej go zignoruje. Wyszedł już ze szkoły, ona prawie zawsze kończyła wcześniej od niego i czekała, nawet jeżeli tylko po to, aby się pożegnać.
On udawał, że się śpieszył, dlatego wyminął ją nawet nie patrząc za siebie; wiedział, że i tak za nim pójdzie.
Szedł zbyt szybkim krokiem dla dziewczyny, więc zatrzymał się przy kamiennym murku otaczającym niską fontannę.
    Lata temu, gdy nie znał i poznawać nie chciał nikogo, zaprosiła go na spotkanie koła teatralnego. Jedno z niewielu koedukacyjnych miejsc dla licealistów w okolicy, nie licząc pubów i bibliotek.
Odeszli z tego po miesiącu, a on obiecał sobie, że w życiu nie weźmie udział w podobnej tragedii, ale nie przestali ze sobą rozmawiać.
— Wracasz do domu? — stanęła przed nim, gdy ten odpalił swoją zapalniczkę. Oddychała trochę nierówno, nie miała najlepszej kondycji, a on naraził ją na bieg.
Podstawił jej ogień pod twarz a ta odskoczyła zasłaniając swoje brwi, chociaż doskonale wiedziała, że nic jej nie zrobi. Droczył się.
Szturchnęła go w ramię, a on podał jej papierosa. Nie lubiła palić, ale uważała, że po tym jej głos brzmi lepiej. Doroślej.
—  Nie wiem. Pożyczyłem Giorgio rower, muszę iść pieszo.
— Ten czerwony? — zapytała, w tym samym czasie machając na pożegnanie dziewczynom prawdopodobnie ze swojej klasy. Żeńskie liceum było parę przecznic dalej. Przytaknął.
— Myślisz, że ci odda?
— Przecież musi — zaśmiał się i odeszli w stronę rynku.
    Tam też była fontanna, ale bardziej zadbana i nawet dało znaleźć się wolną ławkę. Uliczni sprzedawcy rozdawali kawę i lemoniadę za grosze, czasem dopadł jakiś stragan z odzieżą i kupował koszule z bufiastymi rękawami.
Gdyby się postarał, zaoszczędziłby na firmowe jeansy. Trwonił jednak pieniądze, których nie miał na kompletne głupoty.

    Zawsze wmawiał innym, że umie płynnie mówić po francusku. Stąd to przezwisko.
Ten język wydawał mu się o wiele bardziej wdzięczny, a od kiedy odkrył, że z Bordeaux pochodzą któryś z jego przodków, całkowicie mu odbiło i zaczął określać się Francuzem. Z twarzy bliżej było mu do takiego niż do synów robotników ulic Portugalii. To dodawało mu wiarygodności. Chciał zblednąć, zainspirowany opisami dziewczyn z porcelanową cerą, dlatego przez pewien czas w ogóle nie ściągał kapelusza. Uznał jednak, że to go zniewala, dlatego wyrzucił go gdzieś przy drodze w środku sierpnia, w największy upał.
Rodzina z kolei karciła go za odrzucanie siebie i swojego pochodzenia, ale był zdania, że inaczej byłby niezwykle nudny i tylko przewracał oczami. Jaka jest różnica, czy tworzy obrazy, czy nową osobowość?

    Objął Lolę w talii i zawołał o dwa espresso.
Wielu było przekonanych, że są parą, chłopak już przestał zaprzeczać. Kiedyś spróbowali związku, ale z pierwszego spotkania oboje wrócili do domów z kimś innym. Ona była z tym chłopakiem jeszcze parę miesięcy, a on niedługo później dał sobie spokój z dziewczynami, kobietami i kimkolwiek w znaczeniu romantycznym. Był zbyt zapominalski i niezaangażowany, a nie chciał robić z siebie drania.

    Usiedli przy stoliku, mieli widok na przechodniów. Pod ścianą kuliło się paru biedaków w hipisowskich strojach, byli może w wieku jego ojca.
Uważał ich chyba za ludzi sukcesu. W końcu nie mieli nic, ale wciąż uśmiechali się pod nosem podczas kłótni przechodzących małżeństw i machali biegającym dzieciakom. Nie było w tym nic niebezpiecznego, każdy się tu kojarzył.
Byli biernymi obserwatorami tego świata, tylko wylegiwali się na słońcu i cieszyli chwilą tak, jak on by chciał.
 — Jak szkoła? — zapytał z grzeczności, gdy zapadła dłuższa cisza.
 — Obchodzi cię to? 
Podniosła wzrok zbyt głośno mieszając kawę.
 — W ogóle.
    Uśmiechnął się najpierw niepewnie, a ona odpowiedziała tym samym. Wiadomo, że to nie jest potrzebne mu do życia,  ale w pewnym sensie chciał wiedzieć, co się u niej dzieje.
Odchrząknęła udając, że chce opowiedzieć coś niezwykle długiego.
 — Teraz religii uczy nas zakonnica. Chyba nie widzi na jedno oko — podniosła kącik ust, nie miała ochoty mówić nic więcej. W końcu nic się nie działo, tutaj nigdy nic się nie dzieje.  
 — Co z księdzem Rodrigo?
Przyłożył szklany kubek do ust, tak, jakby rzeczywiście się zainteresował. Słyszał, że gość miał tupet.
— Wyrzucili go z parafii. 
 
××

    Przy drzwiach wejściowych stał  kosz śliwek. Obrócił jedną w dłoni i wycelował we wschodnie okno sąsiadów, w szybę, zza której już dłuższy czas obserwował go bury kot — Chico, strażnik osiedla. Należał do dwójki dzieciaków, chyba chłopców, o ile dobrze zapamiętał.
Żył w ciasnym, ogrodzonym z zaledwie jednej strony domku jednorodzinnym na lekkim wzniesieniu. Nie była to najbogatsza dzielnica, ale nikt nie przymierał głodem.
Tylko dwie ściany były miejscami pomalowane na błękit. Ktoś, kiedyś zabrał się za remont, ale nigdy go nie skończył. Prawdopodobnie to przez pogodę, rozpętała się wtedy niezła burza. Teraz stara, biała farba, którą pokryto cegły lata temu, przez dym wszechobecnych fajek stała się szara.

    Drugą śliwkę ugryzł, pestkę wyrzucając na podjazd. Samochód często stał zaparkowany gdzie indziej, byle nie na posesji. W domu to ludzie umierają, tak samo jak maszyny, stoją w kącie i starzeją. Mieli niezłej wielkości garaż, gdzie składowali wszystko, co niepotrzebne lub zwyczajnie chcą o tym zapomnieć.
Zdarzało mu się chować tam długimi godzinami, ale ojciec nie rozumiał metafory i wołał go na obiad. Niedoceniony artysta, ot co.

    Co tydzień prosił w domu o pieniądze na kino z parumonetową nadwyżką. Resztę oszczędzał lub wydawał na tańsze papierosy, wszystko w zależności od nastroju. Chciałby pójść do teatru, ale było za daleko i za drogo. Poza tym to nie było miejsce dla takich jak on. Chodzą tam ludzie kulturalni, z pieniędzmi i własną, poprawną opinią na każdy temat.
Nikogo na wyjścia nie zabierał ze sobą, wyraźnie czuł się lepszy od każdego osobna, zadając się ze starszymi i upijając się bez konsekwencji. Miejsce, w którym był teraz, uważał za nieprzyjemny okres przejściowy, który musi odpokutować, obojętnie w jaki sposób.
    Za każdym razem w domu wmawiał, że tramwaj znowu się spóźnił i to dlatego kolejny raz z rzędu wrócił do domu po północy. Nieprzyjemny zapach spirytusu i taniego piwa unosił się przecież w większości biednych dzielnic, nic dziwnego, że nim przesiąknął.
Sam by tego nie kupił, a jednak.
Możliwe, że tata się domyślił, ale sam nie był wzorowym dzieciakiem, więc mógł dać mu spokój i przeświadczenie, że jest chytrzejszy, niż w rzeczywistości. Dzieci powinny się bawić.

  Ojciec Miguela prowadził kameralną winiarnię w bardziej malowniczej części miasteczka, w okolicach rzeki. To tam zjeżdżali się turyści, którzy chcieli odpocząć — w sezonie letnim i przez wszelkiego rodzaju święta był z tego niezły biznes.
Przez to dostęp do alkoholu nie był dla niego przesadnie trudny, co rusz podkradał coś z ojcowskich zapasów — i tak nie powinien zauważyć różnicy, było tego tak tyle.
    Od dziecka był przy wyrobie wina, starano się tym go zainteresować licząc, że w dorosłości przejmie interes. W końcu to o wiele bardziej stabilna perspektywa na życie. Gdy nie był jeszcze samodzielny, zamiast przy opiekunkach, na które nikogo nie było stać, zostawiano go u współpracowników ojca. To bezdzietne małżeństwo, które traktowali jak członków rodziny.

    Ufał mu może za bardzo, tak samo, jak Ezequielowi, który był jedynym przyjacielem, którego mu przedstawił. Niestety w tym roku przeniósł się do zawodówki, kontakt się urwał. O tym też go nie poinformował, każdy nocny wypad jest wytłumaczony przesiadywaniem w jego domu.
To on niegdyś robił za tego towarzyskiego, ciągnąc go chętnego bardziej, czy mniej, na różne wypady do miasta i za miasto. Zawsze poznali kogoś po drodze.

    Miguel jednak marzył tylko o Hiszpanii. O pociągu do Barcelony, o śniadaniu w Madrycie.
To tak, jakby w tym prawdopodobnie tak samo nudnym mieście widział jakiś cień nadziei na normalne jutro.
Zwykle dla niego nie było pojęcia przyszłości i przeszłości, było tylko jedno, dobijające teraz.    Ściany jego pokoju pokryte były jego głupimi marzeniami, wyobrażeniami o tym lepszym świecie. Malował budynki, imprezy, plany ulic i dzielnic, które nigdy nie istniały. Kolorowe światła wyrysowane na kartkach przyklejonych do sufitu lub namalowane bezpośrednio na ścianie zbyt twardym pędzlem wyśmiewały każdego, kto tylko przekroczy te drzwi.
W łazience wisiał plan Madrytu. Tym razem z prawdziwego zdarzenia, własnoręcznie namalowany posługując się mapą z roku 1964, lata przed jego narodzinami. To był pomysł jego matki, ale nigdy go nie dokończyła. Dystrykt Fuencarral-El Pardo było niezdarnie urwany w połowie.
    Uwielbiał oglądać figlarnie podkreślone pomarańczową farbą najważniejsze budynki, zabytki i restauracje, w których sama jadła. Pewnie już nie istniały, w końcu minęło już ponad dwadzieścia lat.
Zdjęcia w gazetach mieniły się kolorami i uśmiechniętymi mieszkańcami. Tutaj tylko tynk spadał ze ścian budynków, w które trafi piłką, gdy inny kolega jej nie złapie.
Tam musiało być lepiej, tak pocieszał się każdego wieczora.

..
wow, w końcu to gdzieś wstawiam! miłego dnia, nocy, wieczoru<3
w mediach zawsze będzie muzyka, co jest ładna, stosunkowo pasująca i pewnie słuchałam jej gdzieś po drodze. wysyłam wam swoją muzykę, więc to oznacza miłość (poważnie)

update: zostawiam tutaj pierwsze części, tak jako wstęp, chociaż i tak leżą tu od lat.
szczerze jestem zadowolona z tekstu i sama czekam, aż uda mi się pokazać wam resztę:---)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro