five
Robiłem wszystko, żeby uniknąć Michaela. Wychodziłem do szkoły dziesięć minut wcześniej, zakładałem bluzy z kapturem i okulary przeciwsłoneczne, nie wychodziłem z domu popołudniami. Technika ta sprawdzała się, a ja żyłem w błogim spokoju i bez strachu.
Zapytacie mnie – czemu to robiłem? Odpowiedź jest prosta. Byłem przerażony. Michael pozostawiał za sobą coraz więcej znaków zapytania, na które nie było odpowiedzi. A jeżeli były, nie miały nic wspólnego z logiką i funkcjonowaniem świata. To było dla mnie za dużo.
Starałem się ominąć dom nowych sąsiadów jak najszybciej, żeby nie natknąć się nigdzie na młodego Clifforda. Przyspieszyłem kroku i naciągnąłem kaptur po samo czoło, zanim rozejrzałem się wokół. Był tam. Opierał się plecami o ścianę swojego domu i wiercił dziurę w moim brzuchu swoim przenikliwym spojrzeniem.
- Czemu mnie unikasz? - zapytał obojętnie.
- Nie unikam cię.
- Oboje wiemy, że nie da się mnie okłamać. - Parsknął, a ja spróbowałem znów ruszyć przed siebie i ignorować jego obecność. - Poczekaj, stój.
- Przecież sam możesz mnie zatrzymać – skomentowałem sarkastycznie, a chłopak uśmiechnął się pod nosem. Irytacja mnie sprawiała mu radość.
- Nie każ mi tego robić.
- Nie każę – pisnąłem, kiedy zbliżał się do mnie spokojnym krokiem. - Nie rób mi krzywdy.
- Czemu mnie unikasz? - ponowił pierwsze pytanie, ignorując moje skomlenie.
- Tak jakoś... - szepnąłem speszony. - Wyszło samo z siebie.
Michael posłał mi dezaprobowane spojrzenie, jak matka swojemu niesfornemu dziecku. Byłem na przegranej pozycji, oczywistym było, że prędzej czy później będziemy musieli porozmawiać.
- Przerażasz mnie, okej? - wydusiłem wreszcie. - Nie wiem, jak to robisz, ale te wszystkie sztuczki wcale mnie do ciebie nie przekonują. Chcę wiedzieć, co się tutaj, do cholery, dzieje. Nie powiem nikomu, możesz mi zaufać.
- Zaufanie jest do dupy, maluchu.
- Ale... - wybąkałem, a chłopak szybko uciął mnie.
- Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz. - Nastolatek zmierzwił jeszcze moje włosy i wyminął bez słowa pożegnania, zostawiając samego.
~*~
- Mam nadzieję, że nie masz planów na wieczór. - Moja mama złapała mnie w progu, gdy wróciłem ze szkoły.
Wzruszyłem ramionami.
- Zależy, do czego dążysz – zagadnąłem.
- Karen Clifford zaprosiła nas dziś na kolację, mówiła, że zależy jej na dobrych relacjach z sąsiadami.
- O nie. - Uniosłem ręce do góry. - Nie, nie nie. Nie pójdę tam.
- Ale obiecałam jej, że przyjdziemy.
- Nie interesuje mnie to.
- Luke. - Liz upomniała mnie.
Nie chciałem iść na tą beznadziejną kolację. Nie chciałem siedzieć przy jednym stole z Michaelem, nie chciałem patrzeć na jego głupi uśmiech.
Ale stało się.
- Dobry wieczór. - Pani Clifford otworzyła nam drzwi sekundę przed tym, kiedy mieliśmy dzwonić dzwonkiem.
Spojrzałem wymownie na moją mamę, a ta wzruszyła ramionami. Być może ona nie zauważyła w tym nic dziwnego, ja – tak. Z każdą chwilą zaczynałem obawiać się tego wieczoru coraz bardziej.
- Hej, Karen. Proszę. - Podała jej do rąk sałatkę, nad którą siedziała całe popołudnie, a ja byłem zobowiązany pomóc jej w robieniu tego obrzydliwego półmiska pełnego rozgotowanych warzyw.
Ja nie odezwałem się ani słowem. Skinąłem tylko w stronę kobiety i bezszelestnie przecisnąłem się do holu.
Mieszkanie nie było podejrzane. Kilka zdjęć na ścianach, świeczki porozrzucane na meblach i wielkie, welurowe fotele w kątach salonu. Specyfika mieszkania w stylu lat pięćdziesiątych, ale dalej nic, co mogłoby mnie zszokować.
Moja mama rozmawiała z matką Clifforda od dobrych piętnastu minut, a ja dalej nie natknąłem się na Michaela. To nie tak, że chciałem, dziękowałem za to w duchu. W otoczeniu ciszy kontemplowałem dokładnie skrupulatny plan działania, jakim mogę znokautować Michaela. W końcu trafiłem na to, czego mogę użyć.
- Pani mąż ma bardzo ładny samochód – zagadnąłem, a Karen gwałtownie odwróciła się w moją stronę. Na jej twarzy panoszył się szok, szybko zastąpiony szerokim uśmiechem. Wiedziałem, że poruszenie tematu „znikającego ojca Michaela" rozgrzeje atmosferę.
- Kochanie, musiałeś się pomylić. Mój mąż nie jest już między nami, skarbie.
- Przysięgam, widziałem... - drążyłem dalej, obserwując pulsującą żyłę na czole kobiety. Moja mama postanowiła wdać się w rozmowę.
- Luke, daj spokój – zganiła mnie. - Przepraszam za niego, jest dziś strasznie upierdliwy.
- Mamo! - Naburmuszyłem się.
- Spokojnie, nic się nie stało. - Karen uśmiechnęła się do mnie i skinęła ręką w stronę schodów. - Lukey, idź proszę na górę, Michael jest w swoim pokoju.
- Nie chcę...
- Idź. Proszę. - Kobieta zaakcentowała ostatnie słowo, a ja speszony jej przenikliwym, wciągającym spojrzeniem, przytaknąłem i ruszyłem w stronę schodów.
Gdyby nie fakt, że drzwi do pokoju różowowłosego były obklejone odrzucającymi cytatami i zdjęciami, nie wiedziałbym, gdzie zapukać. Do jego sypialni jednak nawet nie próbowałem pukać, nie chciałem być dla niego kulturalny.
- Już miałem otwierać ci drzwi. - Michael odłożył książkę, którą czytał i podniósł się do pozycji siedzącej na swoim łóżku.
- Nie mów takich rzeczy, przerażają mnie.
- Spokojnie. - Zachichotał. - Usiądź gdzieś, na pewno będziemy się super bawić.
- Tego też nie mów – upomniałem go.
- Ponieważ boisz się dwuznacznych tekstów?
- Nie! - Uderzyłem w niego poduszką ze zdegustowaniem. - Boję się tego, co rozumiesz przez „super zabawę".
- Wiesz, to jeszcze bardziej brzmiało jak...
- Wiem, do cholery, jak to brzmiało! Przestań łapać mnie za słówka.
- Przepraszam. - Chłopak uniósł ręce w akcie kapitulacji. Wiedziałem, że dalej ze mnie żartuje. - Pójdę się przebrać, a ty staraj się nie oblać mojego pokoju wodą święconą, okej?
Mruknąłem w odpowiedzi, a kolorowowłosy uśmiechnął się do mnie głupkowato i ruszył w stronę wyjścia, chwytając w międzyczasie jedną z koszulek, która leżała na jego fotelu.
Kiedy drzwi skrzypnęły, a on na dobre zniknął z pomieszczenia, postanowiłem trochę powęszyć. Jego rzeczy płynnie dostawały się w moje ręce, a z otwieraniem szuflad nie było większego kłopotu. Wszystko wydawało się być pozornie normalne.
Przejechałem ręką po grzbietach książek, które stały na biblioteczce chłopaka. Było ich dość sporo, ale wszystkie były w fatalnym stanie. Zakurzone, obdarte z okładek i ubrudzone bliżej nieokreślonymi substancjami. Tylko jedna z nich była w stanie idealnym.
Książka była znacznie większa od innych. Miała szersze brzegi i skórzaną okładkę z tłoczonymi wzorami pomalowanymi foliową farbą, kojarzyła mi się z wiekowymi filmami, w których zawsze używano tragicznej jakośi rekwizyty. Po chwili namysłu wyciągnąłem ją z półki i zacząłem kartkować. Strony pachniały starym papierem i żywicą, zupełnie jakbym wyciągnął ją z naprawdę zabytkowego muzeum. Moje oczy lustrowały coraz to dziwniejsze rysunki i ciągi znaków, a ja ze stronicy na stronicę coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że nie powinienem ruszać tej książki. Coś jednak nie pozwalało mi odłożyć jej na miejsce. Dopiero głos, który dźwięcznie odbił się od moich uszu, sprowadził mnie na ziemię.
- Nieładnie tak grzebać w nie swoich rzeczach, Luke.
- - - - - - - - -
śmieję się
*cries in emo* chciałam dzisiaj usunąć to ff po raz czwarty
aaa, i zmieniłam user na tt z @oopsmytyler na @niezaleznosc! :-)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro