eighteen
przepraszam
Ja i Michael spojrzeliśmy na siebie ze zdezorientowaniem wymalowanym na naszych pobielałych twarzach.
Nie wiedziałem jednak, czy zdezorientowanie Michaela było prawdziwe.
- Michael, pokładałem w tobie tak wielkie nadzieje. - Ksavier podszedł do nas kilka kroków bliżej, a ja odruchowo odsunąłem się od niego. - Masz taki potencjał, a wygasa on przy tym niestabilnym dzieciaku.
- Wiesz o tym, że księga się nie myli – odpowiedział mu. - To ona wybrała Luke'a jako mojego podopiecznego.
- Nawet na nim nie trenowałeś, do cholery! Omotał cię wokół palca, młodzieńcze. Nie wiesz chyba, jak wielką hańbą okrasiłeś mnie, swoją matkę i Roberta.
- Roberta? - wciąłem się.
- No proszę, niby obarczyłeś swojego śmiertelnego partnera zaufaniem, a nie wyjawiłeś mu nawet najbardziej istotnych prawd o sobie.
- Luke, ja... - Michael spróbował złapać mnie za rękę, ale ja szybko wyrwałem ją z obrzydzeniem.
- No dalej, powiedz mu. Powiedz mu, kim jest Robert.
- Przestań! - Klorowowłosy krzyknął w stronę mężczyzny. - Przestań w tej chwili.
- Boisz się, Michael? Boisz się, że skończysz tak samo, jak twój ojciec?
Zdębiałem. Jego ojciec?
Do tej pory byłem święcie przekonany, że to Ksavier ma swój wkład w tym konkretnym fachu.
- Nie. Mów. O. nim – wycedził.
- Może odwiedzimy go i pokażemy Luke'owi, jak skończył?
- Nie, proszę – Michael szeptał już przez łzy. - Daj mi spokój.
- Skończysz tak samo, jeżeli nie zaczniesz być podwładny mi i Robertowi.
- Dobrze – odpowiedział. - Przyrzekam.
- Staw się u mnie punkt szesnasta. Pora skończyć to raz na zawsze.
Zanim Clifford zdążył zareagować na słowa Ksaviera, ten zniknął pod osłoną swojej peleryny, zostawiając za sobą tylko kłęby dymu i specyficzny zapach spalenizny.
- Co do cholery właśnie miało miejsce? - zapytałem, kiedy tylko zostaliśmy sami.
- To chyba odpowiedni moment, żeby powiedzieć ci jeszcze coś...
- Czekam. - Założyłem ręce na klatkę piersiową.
- Więc... - Zaczął, wzdychając ciężko. - Kiedy byłem małym chłopcem, mój ojciec zrobił coś, czego nie powinien robić. Ksavier i on byli blisko, oboje wysoko postawieni w hierarchii ważności całej magicznej utopii. Mieli między swoimi dłońmi cały nasz świat, to oni rozkładali karty. W pewnym momencie... Coś zaczęło się psuć. Mój ojciec sfiksował, chciał zagarnąć wszystko dla siebie, moc, którą władał, była dla niego zbyt silna. Ogarnęła jego podświadomość i zawładnęła nim, a on sam stracił kontakt z rzeczywistością, chciał podbić wszystkie wymiary, które zawierały jakiekolwiek życie. Ksavier również stał się dziwny, ale jego wola była na tyle silna, że nie zapuścił się tak, jak mój tata. On natomiast zmienił swój charakter i stał się bardziej władczy i zaborczy, z czasem nawet sprawiał, że bałem się przebywać blisko niego. Kiedy mój tata kompletnie odstąpił od zmysłów, Ksavier zadecydował, że jedynym wyjściem będzie zesłanie go do odległego wymiaru świadomości.
- Mów jaśniej, proszę. - Wszedłem mu w słowo. - Gubię się.
- Odległy wymiar to zupełnie inny świat, a jak już wiesz, jest ich kilka. Ten, na którego płaszczyźnie przebywa mój tata, jest chłodny i bez życia, jego energia wyniszcza każdego, kto tam przebywa. Nie widziałem mojego ojca od lat, ponieważ jest tam zamknięty i uziemiony jak roślina. Nie mówi i praktycznie nie rusza swoim ciałem, jest tak zmordowany. Oczywiście, nie jest tam sam. Do tej płaszczyzny docierają inni magiczni przestępcy, wszyscy kończą tak samo. Jako wraki. Wraki ludzi.
- Michael, tak bardzo mi przykro – szepnąłem, a moja ręka powędrowała na jego ramię.
- To jeszcze nie koniec. - Parsknął. - Właściwie, to dopiero początek. Kiedy mój tata odszedł, a raczej został wyniesiony i skuty w łańcuchy jak najgorsze nieludzkie ogniwo, Ksavier i jego syn przejęli nade mną władzę. Podstawową zasadą magicznego świata jest opieka pokoleń. To ojciec sprawuje opiekę nad potomkiem i nadzoruje jego magiczny rozwój. Kiedy mój ojciec zniknął, nie mogłem zostać pozostawiony sam sobie, więc moja matka zmuszona była powierzyć opiekę nade mną owdowiałemu Ksavierowi. Nienawidzę go. Nienawidzę tego, jak znęca się nade mną i cały czas wypomina mi winy mojego ojca. Nienawidzę tego, jak faworyzuje Roberta i pozwala mu bawić się mną. Myślisz, że czemu tak adorował cię, a potem znikąd chciał zamienić w jakieś obrzydliwe zwierzę?
- Nie wiem – odpowiedziałem szczerze.
- Chciał zrobić mi na złość. Chciał widzieć, jak płaczę za tobą i nie umiem ci pomóc. Ten dupek zawsze szczycił się tym, że jest już pełnoprawnym magiem, wówczas gdy ja wciąż się uczę i nawet nie umiałbym cię przemienić z powrotem w człowieka.
- Więc co z Pamelą?
- Nie martw się. Poprosiłem Ksaviera, żeby zrobił z tym porządek. Oczywiście nawet nie próbował podnieść głosu na swojego kochanego synka, ale Pamela znów jest sobą. Nic nie pamięta, myśli, że uderzyła się w głowę. To tyle.
Skinąłem. Natłok informacji spowodował ból tyłu mojej głowy, potrzebowałem przerwy na zrozumienie każdego pojedynczego słowa, które Michael skierował w moją stronę.
- Co ma się stać o szesnastej? - bąknąłem niepewnie. - Czemu Ksavier cię wzywa?
- Muszę skończyć coś, co zaczął mój ojciec.
~*~
Przeskakiwałem z nogi na nogę obserwując różowowłosego, który energicznie wrzucał do plecaka wszystko, co zawinęło mu się pod ręce.
- To nie jest dobry pomysł – powiedziałem.
- A masz lepszy? Chcę się od niego uwolnić, a na chwilę obecną nie mogę zrobić tego w inny sposób.
- Walka to nie jest dobry sposób – zauważyłem.
- Oczywiście, że nie. - Chłopak założył plecak na plecy i podszedł do mnie. - Słuchaj, Luke. Niedługo będzie po wszystkim. Będę wolnym, pełnoprawnym czarodziejem, a Ksavier i Robert będą mogli pocałować mnie w tyłek.
- Musi być jakiś haczyk, nie może być tak kolorowo – szepnąłem.
- I jest. - Westchnął. - Kiedy już na dobre z nim skończę, będę musiał znów wrócić do Odryae.
- Odryae?
- Moje rodzinne miasto, w odległym świecie. Jestem prawie pewien, że nie masz pojęcia, o czym mówię. - Zachichotał.
- Racja. - Odwzajemniłem uśmiech. - Dlaczego chcesz, żebym poszedł tam z tobą?
- Widownia jest zawsze, magowie za mocno inspirują się rzymską mitologią. A ja poczuję się pewniej, jeżeli będziesz tam ze mną.
- Boję się – przyznałem, a chłopak tylko pocałował szybko mój policzek.
- Nie masz czego, maluchu. Gotowy? - Wystawił rękę w moją stronę, a ja po chwili namysłu uścisnąłem ją mocno.
- Gotowy.
To wszystko przerosło moje oczekiwania.
Rozległy teren otoczony dość sponiewieranymi przez lata murami. Niebo w najpiękniejszym kolorze błękitu, jaki przyszło mi oglądać. To wszystko byłoby idealnym krajobrazem.
No właśnie – byłoby.
Cały efet zaburzała szybko ogromna arena, otoczona przez tłumy krzyczących gapiów próbujących dostać się na widowisko.
Wszyscy skakali i przekrzykiwali się wzajemnie, a ja obserwowałem całe zajście z górnych trybun. Matka Michaela zajęła miejsce tuż obok mnie i ze współczuciem uścisnęła moją dłoń.
- Jesteś naprawdę cudownym chłopakiem, Luke – powiedziała, zanim walka rozpoczęła się oficjalnie. - Nie zasłużyłeś na to, aby zostać wplątanym w to wszystko.
- Czuję się dziwnie – przyznałem, parskając śmiechem.
- Rozumiem. Niedługo jednak wszystko skończy się raz na dobre, a ty wrócisz do normalności.
- Będę za nim tęsknił, wie pani? - szepnąłem. - Będę strasznie tęsknił.
- Wyobrażam sobie, chłopcze. Przepraszam, że cię to spotkało. Jestem jednak wdzięczna, że pokazałeś Michaelowi fragment normalnego życia.
- Ja jestem wdzięczny, że mogłem go poznać. - Przygryzłem wargę. Nie chciałem rozpłakać się na oczach tysięcy magicznych stworzeń.
Matka Clifforda poklepała mnie po ramieniu i zwróciła wzrok w stronę areny.
Michael i Ksavier zjawili się w równoległych do siebie kątach wybiegu, a wokół nich szybko rozległa się tryumfalna muzyka.
Wyglądali inaczej niż zwykle, nie mogłem zaprzeczyć.
Ich codzienne ubrania zastąpione zostały charakterystycznymi szatami zapewniającymi swobodę ruchów, a stopy były nieosłonięte. Obaj trzymali w rękach długie gałązki, które w rzeczywistości były ich jedynym narzędziem obrony.
W dzieciństwie nienawidziłem magicznych opowieści. Nienawidziłem kolorowych wróżek, przyozdobionych błyskotkami różdżek – teraz, kiedy to wszystko zwieńczyło się w rzeczywistości, nie wiedziałem, co czuję. Strach? Obawę? Impresję?
To wszystko działo się tak szybko. Miliony kolorów na niebie, z których powstawały coraz to nowe barwy. Płomienie i pioruny, wstrząs podłoża.
Ksavier rzucił na Michaela obłok złożony z tysięcy małych szerszeni, a ten szybko odbił go od siebie, finalnie lądując na ziemi z nadmiaru nagromadzonej energii. Starszy mężczyzna jeszcze raz wycelował w niego swoją różdżkę i szepnął coś pod nosem. Nastolatek krzyknął płaczliwie i zaczął wić się po piasku w akcie bólu, niosąc za sobą kłęby kurzu.
Brunet parsknął pod nosem i pokiwał głową, a ja miałem ochotę wbiec na wybieg i osobiście z nim skończyć. Moja pięść zacisnęła się, a ja myślałem tylko o wstawieniu się za chłopakiem.
Wtedy jednak stało się coś, co sprawiło, że moje serce urosło. Michael podniósł się z ziemi i w mgnieniu oka skierował różdżkę w stronę przeciwnika, wykrzykując formułkę, której nie umiałem zrozumieć. Jego włosy zmieniły barwę, a żyły na rękach stały się bardziej widoczne. Urósł w oczach.
Nastolatek szybko zbliżył się do Ksaviera i popchnął go na piasek, a mężczyzna opadł jak sparaliżowany. Czerwonowłosy wówczas chłopak wgniótł go w ziemię swoją stopą, która zwycięsko spoczęła na jego klatce piersiowej.
- To twój koniec – krzyknął, zanim skierował swoją różdżkę ponownie w jego stronę.
Głośne huki uderzyły moje uszy z każdej strony, a Michael kurczowo kierował gałązkę w stronę przeciwnika, który nie miał już nawet siły, aby próbować się bronić.
Wtedy stało się coś, czego nie potrafiłem przewidzieć. Cały kurz opadł, a widownia ucichła, wszyscy z szokiem wymalowanym na twarzy wpatrywali się w arenę. Michael stał na niej sam, z rękami założonymi na biodra.
- Skończyłeś tam, gdzie mój ojciec! – krzyknął ponownie, tym razem zadzierając głowę w stronę ponownie czystego, klarownego nieba.
Ludzie energicznie wstali na równe nogi i zaczęli wiwatować głośno, a ja i matka Michaela rzuciliśmy się sobie w ramiona. Cieszyłem się jego zwycięstwem, byłem dumny. Wiedziałem jednak, że każdy medal ma też drugą stronę.
~*~
- Co tam się stało? - zapytałem, kiedy Michael wreszcie opuścił mnie na ziemię z długiego uścisku. - To było coś niesamowitego.
- Wysłałem go tam, gdzie jego miejsce. - Wzruszył ramionami. - Boże, wszystko mnie boli.
- Odpocznij. - Zdjąłem z siebie jego ramiona. - Zasłużyłeś na to. Jestem z ciebie dumny.
- Dzięki, maluchu.
- Jakie to uczucie być oficjalnym, pełnoprawnym czarodziejem? - Zapytałem z uśmiechem, a mój chłopak zawtórował mi równie entuzjastycznie. Nawet mimo bólu, który zawładnął całym jego ciałem.
- Cudownie. - Zachichotał.
Michael pocałował mój policzek i rzucił się na swoje łóżko z bolesnym jękiem. Zmarszczyłem brwi. Nie wiedziałem, że pozornie niewinna walka na zaklęcia będzie niosła za sobą jakiekolwiek fizyczne obrażenia.
Różowowłosy zasnął tak szybko, jak się spodziewałem. Uśmiechnąłem się pod nosem i przykryłem go kołdrą, zanim wróciłem z powrotem na fotel. Jedna z książek nastolatka szybko znalazła się w moich dłoniach, a ja znudzony zacząłem kartkować ją i szukać ciekawych fragmentów.
- Luke? - Matka chłopaka stanęła w progu drzwi jego pokoju, a ja zwróciłem na nią swój wzrok. - Michael powinien zacząć się pakować. Jutro wyjeżdżamy.
- Jutro? - powtórzyłem płaczliwie.
- Skarbie, tak mi przykro. - Kobieta przytuliła mnie do siebie. - Nie mamy wyboru.
- Wiem. - Uśmiechnąłem się wyrozumiale. - Będę tęsknił.
- My za tobą też, chłopcze. My za tobą też.
Nie chciałem jutra. Nie chciałem zasypiać i budzić się w promieniach słońca nowego poranka. Nowy dzień przyszedł jednak szybciej, niż się spodziewałem.
Kiwałem się na boki obserwując Michaela i jego matkę pakujących ostatnie torby do ciężarówki. Zamieniłem ostatnie słowa z panią Clifford, zanim przytuliłem ją ostatni raz. Kiedy pożegnaliśmy się, z zaszklonymi oczami ruszyłem w stronę nastolatka.
- To chyba ten czas – zaczął, zanim powiedziałem cokolwiek. - Czas, który wiedzieliśmy, że nadejdzie.
- Tak bardzo nie chcę, żebyś wracał do domu – powiedziałem przez łzy.
- Cichutko, maluchu. - Przytulił mnie. - Wszystko będzie dobrze.
- To niesprawiedliwe – załkałem. - Nie chcę, żebyś mnie zostawiał.
- Też nie chcę cię zostawiać, Luke. - Nastolatek pogładził mój policzek. - Cholera, nie wierzę, że zakochałem się w tak krótkim czasie.
Uśmiechnąłem się przez łzy. - Zakochałeś się?
- Och, nie oceniaj mnie. - Przewrócił oczami teatralnie, zanim parsknął pod nosem. - Kocham cię.
- Ja ciebie też – odpowiedziałem, jeszcze mocniej przylegając do jego klatki piersiowej.
- Michael, musimy jechać. - Głos jego matki rozległ się z wnętrza ciężarówki, a chłopak skinął głową.
Złapałem jego twarz w moje trzęsące się ręce i szybko złączyłem nasze usta, wkładając w to całą pasję i uczucie, jakie kłębiły się w moim wnętrzu.
- Pa, Michael – szepnąłem, kiedy odsunęliśmy się od siebie.
- Trzymaj się, maluchu.
Michael wsiadł do ciężarówki.
~*~
Promienie światła przedarły się przez żaluzje zawieszone w moim oknie, a ja leniwie przetarłem oczy. Powolnie stanąłem na nogi i wtedy dotarło to do mnie ze zdwojoną siłą.
Michael wyjechał.
Szybko zbiegłem na dół i z impetem rzuciłem się w ramiona swojej matki.
- Boże, tak bardzo za nim tęsknię – wymruczałem w jej koszulkę, a ona delikatnie odepchnęła mnie od siebie i spojrzała na mnie ze zdezorientowaną miną.
- O czym ty mówisz, skarbie?
- O Michaelu! - uniosłem się. - Wczoraj się wyprowadzili, mamo.
- Michaelu? - Mimika jej twarzy wciąż nie uległa zmianie.
Zdębiałem.
- Michael Clifford – zacząłem. - On i jego rodzina wprowadzili się tu jakiś czas temu. Sama mi o nich powiedziałaś.
- Gadasz bzdury. - Zachichotała. - Musiałeś naprawdę mocno zasnąć, kochanie. W końcu wczoraj miałeś te swoje stresujące egzaminy. Nie dziwię się, że teraz śnią ci się takie głupoty.
- Słucham? - Wybałuszyłem oczy.
Nie.
Nie, nie, nie.
To nie mogło być snem.
To wszystko było tak realne.
- Poczekam na ciebie przed domem. - Kobieta zignorowała moje zdziwienie i ruszyła w stronę drzwi.
- Idziemy gdzieś?
- Naprawdę utraciłeś kontakt z rzeczywistością. - Mały, prześmiewczy uśmiech kłębił się na jej ustach. - Idziemy odwiedzić nowych sąsiadów, zapomniałeś? Może faktycznie miałeś jakiś proroczy sen.
Moja matka zniknęła na zewnątrz, a ja podbiegłem do okna. Niepewnie wyjrzałem zza firany i rzuciłem okiem w stronę starego domu Michaela. Nie wierzę, że mój mózg potrafił stworzyć taką kreaturę.
Rozglądałem się po okolicy, aż finalnie znalazłem to, czego szukałem.
Mały, czerwony samochód zajechał pod podjazd domu na sprzedaż. Nie widziałem kierowcy, ale moja matka bardzo entuzjastycznie witała się z nim i z uśmiechem wręczyła nowemu sąsiadowi blachę świeżo upieczonego ciasta.
Westchnąłem pod nosem. Wtedy drzwi od strony pasażera otworzyły się, a chłopak, który z uśmiechem przeskoczył próg siedzenia, stanął na betonowym chodniku. Przetarłem oczy. Różowowłosy nastolatek spojrzał w moją stronę swoimi zielonymi, dużymi oczami i uśmiechnął się głupkowato, a ja czułem, jak moje kolana odmawiają posłuszeństwa.
Cholera.
THE END
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro