Rozdział 15 cz. 2 - Kifo
Agares spisał się znakomicie. Usiadł naprzeciw wejścia do świątyni i wypuścił z paszczy jednostajny strumień ognia prosto we wrota. Ustąpił dopiero, kiedy nie zostało z nich nic oprócz popiołu. W ten sposób jednocześnie zwrócił uwagę będących wewnątrz ludzi i uniemożliwił im zamknięcie się od środka. Onyksowy kamień, z którego wykonano budynek, nie zajął się płomieniami, dlatego jaszczur obrał inną strategię. Uniósł się znów w powietrze i zarył szponami w najbliższą wieżę, odrywając z niej spory kawałek dachu. Mogłem się założyć, że sporo gruzu posypało się do środka, wprowadzając dodatkowe zamieszanie. Kamienny ołtarz, skrywający białe jajo, powinien tyle wytrzymać. Ze środka zaczęli wysypywać się ludzie w czarnych płaszczach. Rozproszyli się we wszystkich okolicznych uliczkach.
Potem smok odleciał w poszukiwaniu Lu'bonga i Akasy.
Musieliśmy wykorzystać to zamieszanie, aby wkraść się do środka i to raczej prędzej niż później. Nie wiedzieliśmy, co w takiej sytuacji zrobi Freja. Ucieknie i zabierze ze sobą jajo? Przeniesie je w inne miejsce? Wyjdzie jakimś innym, sobie tylko znanym korytarzem? Pociągnąłem Lily za sobą w kierunku spalonych drzwi, co niestety zwróciło uwagę kilku wyznawców Kifo.
Nie mieliśmy czasu na zastanawianie się nad czymkolwiek, a co dopiero na walkę z tak dobrze wyszkolonymi przeciwnikami, dlatego wykorzystaliśmy moment ich zawahania na widok naszych strojów. W biegu wyciągnęliśmy z pochew nasze bronie. Lily cięła nisko w okolicy biodra jednego z nich, a nożem rzuciła w kolejnego. Ja byłem odrobinę wolniejszy, dlatego musiałem najpierw odbić miecz, który mój przeciwnik naprędce zdążył wyciągnąć, a potem rapierem przejechałem mu przez brzuch. Nie miałem pojęcia, ile zostało na nim trucizny po mojej poprzedniej walce, ale musiałem wierzyć, że wystarczająco. Żadna z tych ran nie była na tyle głęboka, aby wyrządzić trwałe szkody.
Nie oglądając się za siebie, biegliśmy dalej. Kiedy dotarliśmy do dziury po wrotach, rzuciłem okiem na to, co działo się za nami, akurat wtedy, gdy wylądował tam Lu'bong. Smok natychmiast zabrał się do roboty. Ciął pazurami, machał ogonem oraz skrzydłami i kłapał paszczą na wszystkie strony, odganiając się od przeciwników. Zielony smok nie robił tak piorunującego wrażenia, jak czarny. Złodzieje Czasu widocznie otrząsnęli się z pierwszego szoku i ruszyli do natarcia. Spiżowy już nie będzie musiał ich gonić po całym mieście. Zauważyłem też, że pokrywała go nie tylko krew wrogów. W kilku miejscach czerwona posoka mieszała się z ciemno zieloną. Miałem nadzieję, że Agares szybko wróci.
Nie mogłem się jednak dłużej tym zajmować, bo Lily wciągnęła mnie do środka. Pochyleni biegliśmy blisko ściany. Spojrzałem w górę i zobaczyłem niebo przez dziurę, jaką stworzył czarny smok. Słońce jeszcze zupełnie nie zaszło, dzięki czemu wewnątrz było zdecydowanie jaśniej niż zazwyczaj. Przed nami widziałem jeszcze kilku zakapturzonych członków tego morderczego zgromadzenia, kręcących się w okolicy ołtarza. Zrozumiałem, co robili, dopiero kiedy znaleźliśmy się bliżej.
Kamienny podest zawalony był czarnym gruzem.
Za stołem ofiarnym zobaczyłem znajomą sylwetkę, komenderującą tym zbiegowiskiem. Ewidentnie zależało im na czasie. Ric zachowywał się, jakby cała świątynia należała do niego. Wrzeszczał po wszystkich, jednego z nich nawet kopnął. To musieli być jacyś członkowie z najniższą rangą wśród wyznawców boga śmierci. Inni nie pozwoliliby mu się w ten sposób traktować. Tylko Freja miała do tego prawo. Zastanawiałem się tylko, czy ona też gdzieś się tu jeszcze czaiła. Na samą myśl o tej kobiecie po moim grzbiecie przebiegał nieprzyjemny dreszcz.
‒ Jak to rozegramy? ‒ spytałem cicho moją partnerkę.
‒ Właśnie się zastanawiam. Działania Agaresa uniemożliwiły im szybką ucieczkę, bo musieliby zostawić ukryte w tym cholernym ołtarzu jajo. Czarny smok kupił nam dodatkowy czas.
‒ W sumie jest ich pięciu. Nie wiem, czy damy im radę w otwartej walce, nawet z truciznami.
Noga dokuczała mi coraz bardziej, a mrowienie w palcach strasznie mnie dekoncentrowało, ale przynajmniej coś w nich czułem.
‒ Nie damy rady, ale na szczęście jestem przygotowana na wiele ewentualności. ‒ Uśmiechnęła się upiornie.
‒ Co ty znowu wykombinowałaś?
‒ Zobaczysz. Musimy tylko podejść maksymalnie blisko.
Poklepała swoje udo, do którego przypięta była krótka rurka. Członkowie Taringa Nagi używali czegoś takiego podczas polowania. Widziałem, jak złodziejka uczyła się z tego korzystać jeszcze w Dolinie Smoków, ale sądziłem, że robiła to tylko z ciekawości. Nie zadawałem dalszych pytań, bo wiedziałem, że kiedy ona ma jakiś plan, to zrobi wszystko, aby go zrealizować. Korzystając z zamieszania wywołanego kolejnym kopniakiem Ric'a wymierzonym w jednego ze Złodziei Czasu, przemknęliśmy do mniejszej nawy i schowaliśmy się za ławkami. W ten sposób dotarliśmy niemal pod sam ołtarz.
Lily odpięła niepozorną broń. Do jednego końca włożyła malutką igłę zakończoną szarym futerkiem, a drugi koniec przyłożyła do ust. Nabrała powietrza, wycelowała i posłała strzałkę w mężczyznę, który akurat zbliżył się do naszej kryjówki, niosąc kawałek gruzu. Czekałem na jakąś reakcję, ale nic się nie zdarzyło. Mężczyzna wzdrygnął się lekko, ale to było wszystko. Złodziejka z wprawą załadowała kolejną strzałkę. Wycelowała w następnego i w jeszcze jednego.
Dopiero wtedy twarz pierwszego wygięła się w dziwnym grymasie, a potem ugięły się pod nim kolana.
Zanim zorientowali się, że coś się dzieje, dziewczyna posłała jeszcze jeden pocisk. Tym razem prosto w Ric'a, który jednak zaalarmowany zaistniałą sytuacją zdążył uskoczyć za ołtarz. Nie wiedziałem, czy uniknął strzałki, ale spodziewałem się, że nawet jeśli dotarła do celu, to raczej nie miała szans na wbicie się w skórę tego skurwysyna. Trzech mężczyzn leżało już na ziemi z otwartymi szeroko oczami, próbując wykonać jakikolwiek ruch, jednak trucizna skutecznie im to uniemożliwiała. Jeszcze chwila i zaczną się dusić.
Zostało dwóch.
Nie zamierzałem czekać na dalszy rozwój wypadków, dlatego utykając pognałem prosto w stronę ukrywającego się Ric'a. Chciałem go zaskoczyć. Tym razem zamierzałem doprowadzić sprawę do końca. Całym sercem pragnąłem, aby zapłacił za wszystko, co zrobił Lily. Chciałem zmazać mu z gęby ten jego arogancki uśmiech już na zawsze. Kątem oka zauważyłem, że moja partnerka podążyła w kierunku drugiego mężczyzny. Ostrożnie stawiając ranną nogę, wspiąłem się po gruzach na ołtarz. Przemknęło mi nawet przez myśl, że to świętokradztwo. Miałem wielką nadzieję, że Kifo nie każe mi za tę zniewagę zapłacić. Oszacowałem swoje szanse w tak bliskim starciu. Były lider Nocnych Cieni mógłby z powodzeniem wykorzystać odniesione przez mnie wcześniej rany, dlatego wyciągnąłem niewielki nóż z pochwy na udzie.
W świątyni rozległ się metaliczny dźwięk. Lily dopadła do swojego celu, co natychmiast odwróciło uwagę Ric'a. Mężczyzna ruszył w ich stronę, ale nim zdążył się się jakkolwiek oddalić, skoczyłem mu na plecy i wbiłem krótkie ostrze w jego ramię. Przeturlaliśmy się po marmurowej posadzce. Jakieś kamienie wbiły mi się boleśnie w plecy, a ręka zapiekła w rozciętym miejscu. Wyprowadzonym szybko ciosem uderzyłem przeciwnika w szczękę i oderwałem się od niego, by uskoczyć w bok. Wyprostowałem się i tym razem uniosłem rapier.
‒ Cóż za miłe spotkanie ‒ powiedział, ocierając rozciętą wargę. Z sykiem wyciągnął nóż ze swojego ciała i odrzucił ją za siebie. Dobył miecza, a światło pochodni odbijało się złowrogo od jego klingi.
‒ Liczę na to, że skończy się tak samo miło, jak się zaczęło ‒ odparłem ze złością.
Od samego początku budził we mnie niezbyt dobre emocje, ale kiedy dowiedziałem się o ogromie jego zdrady, moja nienawiść do niego zapłonęła jaśniej niż słońce. Gdyby nie to, że już byłem osłabiony, wolałbym z nim walczyć na gołe pięści, żeby poczuć pod knykciami pękającą skórę i kości tego ścierwa. Niestety teraz musiałem grać na czas.
‒ Zabawmy się ‒ rzucił i skoczył w moją stronę z uniesionym wysoko mieczem.
Sparowałem jego atak i odepchnąłem go od siebie. Musiałem tylko odciągać go od Lily i bronić się wystarczająco długo, aby sok z trójżeńca, którym pokryty był sztylet, zaczął działać. Wymieniliśmy jeszcze kilka ciosów, ale starałem się trzymać go możliwie jak najdalej od siebie. Ric widocznie postanowił zmienić taktykę, bo wyprowadził szybkie uderzenie z boku. Czułem się coraz gorzej, więc dość nieporadnie ustawiłem rapier. Miecz byłego lidera ze zgrzytem ześlizgnął się po mojej klindze i gdyby nie liczne osłony rękojeści, prawdopodobnie pozbyłbym się kilku palców. Mój przeciwnik wykorzystał to zbliżenie, aby uderzyć mnie głową w nos. Pociemniało mi na chwilę przed oczami i zatoczyłem się do tyłu. Dźwięk stali, dobiegający z okolicy korytarza prowadzącego do komnat Freji, utwierdzał mnie w przekonaniu, że złodziejka tym razem mi nie pomoże.
Z pewnością to byłyby moje ostatnie chwile, gdyby nie to, że trucizna zaczęła w końcu działać. Coś dziwnego zaczęło się dziać z twarzą złodzieja. Wcześniej nie miałem czasu, aby przyjrzeć się jej działaniu, ale teraz z dziką satysfakcją obserwowałem ten spektakl. Rysy jego twarzy wykrzywiły się w jakiejś groteskowej parodii uśmiechu. Widziałem panikę w jego oczach. Upuścił miecz i zaczął chaotycznie dotykać głowy, szyi, brzucha. Po chwili zgiął się w pół, a potem upadł na ziemię. Poczułem słony smak w ustach i otarłem rękawem cieknącą z nosa krew. Ric zaczął płytko oddychać, ale nie zamierzałem już czekać, aż ostatecznie się udusi, dlatego podszedłem do niego.
‒ Trzeba było nie mieszać się w handel smoczymi jajami ‒ powiedziałem, patrząc z góry na niegdyś silnego, chełpiącego się posiadaną władzą, lidera Nocnych Cieni.
Jak to wszystko ulotne ‒ pomyślałem.
Kątem oka zauważyłem jakiś złoty błysk. Kiedy odwróciłem się w tę stronę, zobaczyłem widok mrożący mi krew w żyłach. Lily poradziła sobie z tamtym mężczyzną, ale odniosła przy tym kilka ran. Tu i ówdzie dostrzegłem krwiste plamy na jej ubraniu, ale to nie to tak na mnie wpłynęło. Moja złodziejka walczyła teraz z Belindą. Nie wahając się już dłużej wbiłem koniec rapiera prosto w tchawicę leżącego mężczyzny. Utykając coraz mocniej ruszyłem w stronę kobiet, nie zwracając uwagi na charczenie za plecami, które po chwili ucichło.
Nie uszedłem jednak nawet trzech kroków, kiedy zobaczyłem swój sztylet w rękach mistrzyni trucizn, co było jawną ironią. Wykonała pchnięcie, ale tylko po to, by zmylić Lily, dzięki czemu udało jej się trafić ją w bok.
‒ Nie... ‒ jęknąłem i usilnie starałem się przyspieszyć, pomimo przeszywającego moją nogę bólu. ‒ Belinda! ‒ krzyknąłem, aby odwrócić jej uwagę.
Kobieta zerknęła w moją stronę, ale nie dała się rozproszyć. Jej oczy zwęziły się w małe szparki, a na ustach wykwitł paskudny uśmiech.
‒ Wyglądasz żałośnie, Hornan. Tak samo jak twoja wywłoka ‒ prychnęła.
‒ To nadal lepiej od ciebie ‒ rzuciłem ze złością.
‒ Ciekawe, czy kiedy z nią skończę, nadal będziesz tak uważał.
Przyskoczyła do Lily i usiłowała zmniejszyć dzielący je dystans. Z tego, co słyszałem, niedoszła liderka zabójców była najgroźniejsza w bliskim starciu. Póki co mojej złodziejce udawało się odskakiwać i nie dawała się zapędzić pod ścianę, ale głęboka rana i wbity sztylet wcale jej tego nie ułatwiały. Nie miałem pojęcia, ile trucizny na nim zostało po moim ataku na Rica, ale każda ilość mogła być śmiertelnie niebezpieczna w takiej sytuacji.
Wytrzymaj ‒ modliłem się w duchu, kuśtykając do nich.
Mój własny rapier zaczynał mi już ciążyć w ręce. Byłem potwornie zmęczony, opatrunki już dawno przesiąkły krwią, a prawdopodobnie gdzieś tu jeszcze czaiła się Freja. Musieliśmy się pospieszyć. W tej chwili wolałem nawet nie myśleć o tym, jak w tym stanie wydobędziemy jajo spod kamiennej płyty.
Jakimś cudem dotarłem do nich, nadal stojąc o własnych siłach. Tym razem Belinda nie mogła już mnie zignorować. Ustawiła się tak, aby mieć oko na nas oboje. W tym momencie za jej plecami otworzyły się drzwi, a zza nich wyłoniła się Freja. Szybko oceniła sytuację, po czym zrobiła coś, czego bym się nie spodziewał, choć może powinienem. Zamiast przyjść z pomocą Belindzie, pobiegła w stronę ołtarza i zaczęła gołymi rękami go odgruzowywać.
Zabójczynię chyba także to zaskoczyło, bo rozdziawiła usta i otworzyła szerzej oczy. Lily wykorzystała ten moment, aby ciąć płasko. Trzymając się jedną ręką za krwawiący bok, myśliwskim nożem trzymanym w lewej ręce przejechała po jej brzuchu. Nie chciałem zostawiać nic przypadkowi, więc dołączyłem swoje trzy korony i dźgnąłem ją w pierś. Belinda z wściekłym wyrazem twarzy upadła przed nami na kolana.
W tym momencie poczuliśmy delikatne drżenie ziemi.
Zdezorientowani rozejrzeliśmy się w około. Freja spojrzała w górę w tej same chwili, w której smocze pazury wbiły się w dach nad ołtarzem. Posypały się na nas kamienie i ostre drzazgi. Osłoniłem twarz ręką, ale podążyłem za wzrokiem żmijowatej królowej i zobaczyłem wielki czarny łeb, wypełniający nowo powstałą dziurę. Mistrzyni Złodziei Czasu nie mogła już jednak tego zobaczyć, bo przyspieszyła swoją pracę, by po chwili wydać z siebie okrzyk triumfu.
‒ Agares? ‒ spytałem Lily, która robiła się coraz bledsza. Ze strachu lub z upływu krwi. Miałem tylko nadzieję, że to nie wina trucizny.
‒ Nie! Nie znam tego smoka. Cholera jasna! Wiej!
‒ A jajo?
Zobaczyłem, jak niebo nad nami nagle zaczęło się rozjaśniać.
Nie, to nie może być niebo ‒ pomyślałem i zacząłem biec w stronę wyjścia.
Byliśmy już blisko ściany, więc przylgnęliśmy do niej jeszcze bardziej i rzuciliśmy się w kierunku wyjścia. Nie zamierzaliśmy stracić życia kosztem próby odzyskania jaja, ale Freja miała chyba inne zdanie na ten temat, bo nadal siłowała się z kamienną płytą, kiedy rzuciłem okiem w jej stronę. Odwróciłem wzrok od jaśniejących pod sufitem płomieni w smoczej paszczy. Po chwili poczuliśmy za plecami ogromny przypływ gorąca.
‒ Czy on chce nas tu usmażyć? ‒ zawołałem.
‒ Chyba wszystko mu jedno! Uważaj!
Lily skoczyła w bok i pchnęła mnie na ziemię. Kolejne drzazgi posypały się z sufitu, a ja mogłem zobaczyć rozgwieżdżone niebo przez nowy otwór w sklepieniu. Nie dane jednak mi było zbyt długie podziwianie widoku, bo przysłoniła go smocza głowa, nie odbiegająca specjalnie barwą od świątynnych murów.
‒ Wstawaj! ‒ krzyknęła złodziejka.
Przetoczyłem się na bok i zerwałem się znów do biegu. Lily zarzuciła sobie moją ręką na plecy i oplotła mnie w pasie. Zraniona noga dawała mi coraz bardziej o sobie znać. W każdej chwili mogłem się potknąć, a to mogłoby się zakończyć wybitnie źle. Może nie bałem się śmierci, ale nie chciałbym skończyć jak pieczeń na rożnie. Jednak to nie mnie zaplątały się nogi. Poczułem, że moja partnerka już nie stanowi dla mnie oparcia i poleciałem na ziemię razem z nią.
‒ Co się dzieje? ‒ spytałem spanikowany.
‒ Nie czuję nogi i połowy twarzy ‒ powiedziała nieco niewyraźnie.
Trucizna. Musiała zacząć działać, ale tylko po zranionej stronie ciała. Modliłem się, aby to było wszystko, ale Lily nie powinna się teraz ruszać, bo to mogłoby tylko pogorszyć jej stan. Wiedziałem, że nie dam rady jej nieść, więc ściągnąłem z pleców płaszcz i przeturlałem ją na niego, uważając na wbity nadal nóż. Jęknęła cicho, ale doskonale wiedziała, że nie mieliśmy czasu na delikatność. Złapałem za ten nieszczęsny kaptur z wyszytą białą klepsydrą i z całej siły, jaka mi jeszcze pozostała, zacząłem ciągnąć. Bogom niech będą dzięki za marmur. Gładka podłoga choć trochę ułatwiała mi to zadanie, ale i tak poruszaliśmy się koszmarnie wolno. Kolejny podmuch ognia przewalił się przez świątynię. Tym razem zapaliły się drewniane ławki, a w powietrzu rozszedł się zapach ogniska, co w innych okolicznościach dobrze by mi się skojarzyło.
W połowie drogi noga odmówiła mi posłuszeństwa i upadłem, a sprawna ręka piekła niemal tak samo, jakbym wsadził ją do rozżarzonych węgli. Mimo to pełznąłem dalej do przodu. Lily starała się odpychać, choć jej tego zakazywałem. Jakimś cudem dotarliśmy do końca głównej nawy, kiedy ziemia znów się zatrzęsła, a z sufitu ponownie posypały się kamienie i drzazgi, ale zauważyłem, że wszystkie ataki skupiały się w okolicy ołtarza. Powoli oddalaliśmy się od największego zagrożenia. Musieliśmy już tylko pokonać ostatni korytarz, aby wydostać się na zewnątrz.
Tylko tyle i aż tyle.
Czułem, że dalej już nie dam rady. Obcy dla nas smok nie przejmował się naszym losem. Prawdopodobnie nawet nie wiedział o naszej obecności, ale przypuszczałem, że nawet gdyby było inaczej, to nijak nie wpłynęłoby to na jego zachowanie. Zakładałem, że interesowało go tylko jajo i kompletna destrukcja świątyni. W tej chwili nawet cieszyłem się, że biały skarb został w tym przeklętym ołtarzu. Kamienna płyta powinna je ochronić przed tymi atakami. Ciekawe, czy mieli na uwadze fakt, że ktoś mógł akurat je wyciągnąć, przenosić. Niewiele brakowało, aby Freja się do niego dostała. Nie miałem pewności, czy skorupa była aż tak odporna.
Oparłem się plecami o ścianę, dysząc ciężko z wysiłku. Oceniłem stan Lily, kiedy położyłem sobie jej głowę na kolanach. Jedno oko było przymknięte, a kącik ust opadnięty. Lewa ręka i noga leżały bezwładnie, ale nie zauważyłem, aby paraliż postępował dalej. Widocznie większość trucizny zostało w ciele Ric'a. To mnie nieco podniosło na duchu. Martwiła mnie jednak jej rana. Ostrze nadal tkwiło wbite w jej ciało. Bałem się, że jeśli je teraz usunę, to złodziejka wykrwawi mi się na rękach, ale nie mogłem tego tak zostawić. Sięgnąłem do torby i wyjąłem z niej krwawnik i płótno. Obłożyłem ostrze zielem i obwiązałem jej brzuch, aby jak najbardziej unieruchomić sztylet.
Lily jęknęła cicho, a jej twarz wykrzywiła się z bólu, co nadało jej upiornego wyrazu.
‒ Przepraszam ‒ szepnąłem. ‒ Chwilę odpocznę, a potem nas stąd wyciągnę. Obiecuję. Smok atakuje gdzie indziej, więc tu powinniśmy być względnie bezpieczni. Ogień też nas tu raczej nie dosięgnie.
‒ Sprowadź... pomoc ‒ wysapała z trudem.
‒ Nie ma mowy. Nie zostawię cię tu samej. Muszę tylko chwile odpocząć. ‒ Zdawałem sobie sprawę z tego, że to nie do końca prawda. Każda kończyna ciążyła mi niemiłosiernie i nie byłem pewny, czy w najbliższym czasie ruszę choćby palcem.
‒ Idiota...
‒ Być może. ‒ Uśmiechnąłem się słabo, odchyliłem głowę do tyłu i zamknąłem oczy.
Odpłynąłem myślami do chwili, kiedy pierwszy raz zszedłem na ląd w Ashen. Byłem wtedy nieopierzonym młokosem żądnym przygód. Myślałem, że dorobię się góry koron, a świat, łącznie z kobietami, legnie u moich stóp. To głupota, ale w takim wieku człowiekowi wydaje się, że jest już taki dorosły. A czymże było szesnaście wiosen? Niczym. Naiwnie wydawało mi się, że pozjadałem wszystkie rozumy. Pierwsze luki w tym rozumowaniu pojawiły się, kiedy wylądowałem w celi dzięki uprzejmości Lily. Chyba dlatego tak się na nią uwziąłem. Sprawiła, że wyciągnąłem głowę z obłoków i zacząłem dostrzegać rzeczy takimi, jakimi są naprawdę. Nadal bezbłędnie sprowadzała mnie na ziemię.
Uśmiechnąłem się do własnych myśli. Złodziejka czasem przypominała mi moją siostrę. Nasira także potrafiła mnie zdzielić przez łeb, kiedy zachowywałem się jak baran. Czyli dosyć często. Miałem nadzieję, że nic jej się nie stało. Wbrew temu, co mówiłem, doceniałem jej umiejętności, ale i tak się martwiłem. Musiałem chyba zemdleć, bo wydawało mi się, że usłyszałem nawet, jak mnie wołała.
‒ Renny!
Zmarszczyłem brwi. To brzmiało jednak zbyt realnie.
‒ Renny! ‒ Usłyszałem ponownie i leniwie otworzyłem oczy.
Jak przez mgłę zobaczyłem ciemne sylwetki, biegnące w naszą stronę.
‒ Renny! Na wszystkich bogów. Musimy stąd uciekać! Lefasi przyleciała wcześniej! ‒ Nasira dopadła do mnie i potrząsnęła za ramiona.
Głowa opadła mi bezwładnie na pierś. A tak usilnie starałem się ją trzymać prosto.
‒ Cathal! Rusz tu swój tyłek! Bogowie, jakiś ty wolny. Pomóż mi, trzeba ich stąd zabrać! ‒ krzyczała Nasi.
To, co działo się potem, pamiętam jak przez mgłę. Silne ręce postawiły mnie do pionu i zawisłem na czyimś barku. Widziałem, jak na moim płaszczu Lily sunie po podłodze. Nie... sama nie. Ktoś ją ciągnął. Potem oślepiło mnie jasne światło, a jeszcze później otuliła mnie czerń... i ciepło... i ostre łuski.
‒ Trzymajcie się! Razem damy radę! ‒ Usłyszałem czyjś szloch, a potem nie widziałem już nic.
***
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro