Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2 - Nowy początek

− Onyks, co to ma znaczyć? − zwróciłem się gniewnie do mistrza gildii.

− Nie rozumiem co masz na myśli. − Na jego ustach wykwitł kpiący uśmieszek. Jak cholera o niczym nie wiedział.

Co za skurwysyn!

Coś paliło mnie od środka. Miałem wrażenie, że Macha wpuścił tam swoje czarne smoki, które urządzały sobie jakiś festiwal ognia w moim żołądku. Nie potrafiłem się zmusić, żeby spojrzeć znów w jej stronę, ale jednocześnie byłem boleśnie świadom obecności złodziejki w pokoju.

Wiedziałem co bym zobaczył, gdybym zerknął: parę szmaragdowo−zielonych oczu, które prześladowały mnie od bez mała sześciu lat. Za boga nie chciałem dowiedzieć się, co bym w nich dzisiaj ujrzał.

− Nie rób ze mnie idioty − warknąłem.

− Jakże bym śmiał. Jesteś jednym z moich najlepszych ludzi, a przynajmniej tak donoszą moi zwiadowcy. Tak się składa, że ona również. − Nonszalancko wzruszył ramionami i wskazał dziewczynę.

− I co w związku z tym?

− Chcę, żebyście pracowali razem. − Wzruszył ramionami, jakby to była oczywistość.

Omal się nie zakrztusiłem.

Nie mogłem znieść tego zadowolonego z siebie uśmiechu na jego twarzy i odwróciłem się znów do okna, wściekły do granic. W co on pogrywał? To, że jest mistrzem gildii, nie uprawniało go do uprzykrzania ludziom życia... a w zasadzie niestety upoważniało.

Kogo ja chciałem oszukać?

Przeciągnąłem nerwowo ręką po włosach. Teraz były krótsze niż kiedy mnie widziała po raz ostatni. Ciekawe co sobie o mnie pomyślała.

− Ekhm... − odchrząknęła, a ciarki przebiegły przez moje plecy na dźwięk jej głosu.

− Tak, Lily? − Uprzejmie zapytał Onyks.

− Dlaczego? − zapytała sztywno, głosem nieco niższym niż zapamiętałem. Ciemniejszym. Mimo to, każda wymówiona głoska sprawiała, że przeszywały mnie wspomnienia. Do tej pory jednak nie spojrzała w moją stronę, ani nie odezwała się do mnie. Jej pytanie było nad wyraz zasadne. Jak zwykle, z nas dwoje myślała bardziej logicznie i trzeźwo.

− Powiedziałem już. Chcę, żebyście razem pracowali. Widzę, że męczysz się z tymi głąbami, uznałem więc, że potrzeba ci kogoś bardziej odpowiedniego. Bardziej pobudzającego do działania, rzekłbym... bardziej intensywnego. − Jego głos zdradzał w tym wszystkim cynizm i rozbawienie.

Nie wierzyłem, że naprawdę troszczył się o Lily. Po prostu zżerała go ciekawość. Chciał wiedzieć jak to się skończy. W sumie sam byłem ciekaw.

− Nie - wypowiedziała tylko jedno słowo, ale wystarczyło, bym poczuł wbity w plecy sztylet... lub nóż myśliwski.

− Słucham? − Oren wydawał się równie zaskoczony jej reakcją.

− Nie − powtórzyła twardo.

Odwróciłem się i spojrzałem zaciekawiony na Orena. To mogło być interesujące.

− Chyba zapomniałaś z kim rozmawiasz − powiedział cicho.

Wyszedł zza biurka i zrobił krok w jej stronę, a w jego głosie czaiła się groźba. Mimowolnie napiąłem mięśnie i sięgnąłem w stronę rapiera wiszącego u mego boku.

− Doskonale pamiętam. Z mistrzem, który mnie przyjął, dał dom i pozorne poczucie bezpieczeństwa. Jednocześnie grożąc mi śmiercią. Z mistrzem, który naznaczył mnie jak jakieś bydło ze swojego stada − wyrzuciła z siebie głosem pełnym jadu.

Teraz już nie mogłem się powstrzymać i musiałem zerknąć.

Złodziejka obróciła głowę i dotknęła szyi za lewym uchem. Znajdował się tam nieduży tatuaż − sierp księżyca z wbitym w niego od góry sztyletem. Sięgnąłem w stronę bliźniaczego tatuażu na swoim przedramieniu.

Na Macha, los dziwnie potrafił się potoczyć.

− Owszem i zobacz jak na tym wyszłaś. Dzięki mnie wspinasz się na wyżyny swoich umiejętności. − Znów postąpił o krok, ale ona ani drgnęła.

− Jestem ci wdzięczna za szkolenie, nie znaczy to jednak, że będziesz robił ze mną cokolwiek tylko ci się podoba. − Zmrużyła oczy.

Jak ja dobrze pamiętałem to spojrzenie.

Nie zmieniła się za bardzo odkąd ją widziałem po raz ostatni. Włosy były dłuższe, ale nadal zaplecione nad uchem, buty nowe, ale nadal wysokie za kolano, obie klingi kołysały się u jej pasa i ocierały o biodra. Przyciągnęło to moją uwagę w te rejony i mimowolnie zauważyłem, że te trzy lata podziałały na jej korzyść.

Stop! Nie powinienem tak myśleć − zganiłem się w duchu.

− Wszystko to, co mi wytknęłaś, świadczy o mojej władzy. Mogę robić co zechcę. − Oren przerwał moje rozważania.

− Nie − powiedziała znowu i spojrzała na niego buńczucznie.

W tym momencie dzieliły go od niej raptem może trzy kroki i pokonał je jednym susem. Bez słowa przyszpilił złodziejkę do ściany i chwycił za gardło. Nie sięgnął do przypasanej szabli, więc chyba nie chciał jej zabić, jednak wbrew zdrowemu rozsądkowi sam skoczyłem na niego i uderzyłem rękojeścią rapiera w jego odsłonięty bok. Puścił ją na chwilę dzięki czemu zobaczyłem, że Lily spazmatycznie łapała oddech. W tym samym momencie drzwi rozwarły się z hukiem i do środka wpadł jakiś mężczyzna.

− Co tu się dzieje, na wszystkich bogów?! − zawołał, rozglądając się po izbie. − Słychać was nawet na dole.

− Wszystko w porządku, Ric. − Lily zwróciła się do niego, rozcierając gardło.

− O czym ty mówisz, do jasnej cholery? Widzę przecież, że nie. − Podszedł do niej i objął ją delikatnie ramieniem. Poczułem, że smoki w moim żołądku znów rozpalają swoje ogniska.

− Porozmawiamy później. Do tego czasu radzę wam ochłonąć i wyciągnąć wnioski z tej lekcji. − Onyks przebiegł wzrokiem po wszystkich zebranych. − Ric, zrób z nią porządek.

Mężczyzna tylko skinął głową i zabrał Lily w kierunku schodów. Miałem nadzieję, że przestała się opierać tylko dlatego, że właśnie została podduszona przez naszego wspaniałego herszta.

− Co do ciebie − zwrócił się do mnie − nie wiem dokładnie, co jej zrobiłeś, ale podoba mi się to. Nie byłem do końca pewny, czy sprowadzenie cię do Mariportu to dobra decyzja, ale rozwiałeś moje wszelkie wątpliwości.

− Co?! Postradałeś rozum? Widziałeś w ogóle jak zareagowała?! − wydarłem się.

− Widziałem także, jak ty zareagowałeś. Powtórzę: podoba mi się to. Nie interesuje mnie jak to zrobisz, ale następną misję wykonujecie razem. − Poprawił swój kaftan i przewieszony przez jedno ramię płaszcz, spięty srebrną broszą w kształcie emblematu gildii. Był to taki sam symbol, który "zdobił" skórę na moim przedramieniu i na szyi złodziejki.

− Chyba nie mówisz poważnie − odrzekłem zrezygnowany.

− Jak najbardziej poważnie. Potrzebuję żebyście współpracowali. Wyobraź sobie, że miałem lepszy powód, żeby cię tu ściągnąć niż ten cały teatrzyk.

− To dlaczego nie zacząłeś od tego? − Zwątpiłem już we wszystko, co właśnie się stało.

− Uznałem, że tak będzie bardziej interesująco i nie myliłem się. Widzimy się za dwa dni, Renny. − Usiadł z powrotem za biurkiem i zajął się pisaniem jakiegoś listu. Ewidentnie dał mi do zrozumienia, że to spotkanie zostało zakończone, a ja miałem spore obawy, czy dożyję następnego.

*

Krążyłam po izbie niczym dziki kot zamknięty w klatce. Ric tylko obserwował mnie ukradkiem ze swojej bezpiecznej pozycji. Jego pokój był podobny do gabinetu Onyksa, z tym, że zamiast biurka, na środku znajdowało się spore łóżko z granatową kotarą, w którym spędziliśmy razem sporo czasu, a które obecnie zajmował lider złodziei.

− Nic nie rozumiem, kim on jest? − spytał skonfundowany.

− Pamiętasz jak mówiłam o moich byłych stających w drzwiach? − Skrzywiłam się. Dlaczego Oren mi to robił? Renny to zamknięty rozdział mojego życia, a teraz znów pcha się w nie z buciorami.

− To twój były?! − Prawie wykrzyknął i podniósł się na łokciach.

− Oczywiście, że nie! Przynajmniej nie w takim kontekście, o którym myślisz. Można powiedzieć, że to jest mój trup wyciągnięty z szafy. Tak, dokładnie. Nie wiem jak opisać naszą relację, ale najprościej chyba będzie jak powiem: rywal. Nie mam pojęcia skąd Oren go wytrzasnął, nie widzieliśmy się kilka lat. Dlaczego właśnie teraz? Jaki ma w tym cel?

Byłam tak zaabsorbowana sobą, że nawet nie zauważyłam dziwnej mieszanki uczuć, malującej się na twarzy Rica.

− Nie wiem co może nim kierować. Wnioskuję, że wie o waszej przeszłości, jakakolwiek by ona nie była i w jakiś sposób chce to wykorzystać. W innym wypadku mógłby kazać ci pracować z kimkolwiek z Mariportu.

− Nie obraź się, ale miałam już przyjemność pracować prawie ze wszystkimi osobami z twojej frakcji i obecnie wydajesz się być jednym z nielicznych godnych współpracy, nie wspominając już o rywalizacji. − Westchnęłam, nie bawiąc się w skromność. To po prostu fakt i tyle.

Przypomniałam sobie ostatni skok i zachowanie Grega i Hary'ego.

− Nie zamierzam. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to banda półgłówków. Dlatego tak cenię sobie twoje miłe towarzystwo. − Uśmiechnął się. − Onyks widocznie także to wie i z tego powodu nie pozwala ci spocząć na laurach i zgnuśnieć wśród nich. Jednak on niczego nie robi bezinteresownie, więc z całą pewnością nie sprowadził tu tego mężczyzny wyłącznie po to, żeby cię zdenerwować. Jak on się właściwie nazywa? − Spojrzał na mnie pytająco.

Odwróciłam się do niego plecami zanim odpowiedziałam na to pytanie. Nie byłam do końca pewna, co będzie malowało się na mojej twarzy kiedy wypowiem to imię na głos, a nie chciałam, żeby znów poczuł się dotknięty. W zasadzie niezależnie od tego, co to będzie, chyba lepiej, żeby tego nie widział.

− Renny Hornan − wykrztusiłam w końcu, co zostawiło cierpki posmak na moim języku. − Jeśli ciekawi cię nasza historia, to nie jest ona szczególnie spektakularna. Dwójka sierot zbiegiem okoliczności ląduje w tym samym mieście i próbuje obrabować tę samą osobę. Od tamtej pory rywalizowaliśmy na każdym kroku. − Wzruszyłam ramionami. Miałam nadzieję, że Ric nie dopatrzył się w mojej wypowiedzi nic ponad nutę nonszalancji i odrobinę nieistotnych wspomnień.

− Ciekawe jakim cudem Onyks to odkrył. Widocznie, skoro go tu sprowadził, przypisuje temu większe znaczenie niż ty. − Czułam jego badawcze spojrzenie, ale jedyne co mógł zobaczyć, to moje plecy.

− Nie mam pojęcia i nie zamierzam się dowiadywać. Nie potrzebuję go. − Zacisnęłam pięści przypominając sobie naszą "wspaniałą" współpracę.

− Mistrz chyba ma na ten temat inne zdanie. Wiesz dobrze, że nie odpuści. − Ric w końcu nie wytrzymał. Wstał i podszedł do mnie, obejmując mnie od tyłu ramionami.

Tym razem nie przyniosło to ukojenia, jedynie podburzyło mój już i tak zły nastrój. Czułam się spętana i zaczynało mi brakować powietrza.

− Do tej pory robiłam wszystko czego chciał, ale nie podoba mi się to. Nie dam się znów wmanewrować w coś, co nie jest dla mnie korzystne. Muszę się przejść. − Wywinęłam się z jego objęć i zbiegłam po schodach, nie oglądając się za siebie.

*

Niezłe bagno.

Jakim cudem się w to wplątałem? Lily pewnie myślała, że zrobiłem to specjalnie, że to jak zwykle moja wina. Swoją drogą, cóż za przedziwne zrządzenie losu. Wylądowaliśmy w tej samej gildii. Jednak nawet mimo to, wcale nie musieliśmy znów na siebie trafić.

W tym momencie wróciłem do nurtujących mnie wciąż pytań. Co wiedział Onyks i skąd się tego dowiedział? Jaki w tym miał udział i co chciał osiągnąć? Jeśli znał naszą przeszłość, doskonale zdawał sobie sprawę z natury naszej relacji, chyba że informator przekazał mu jakąś spaczoną wersję wydarzeń. W każdym razie musiałem się tego dowiedzieć. Dwa dni to niewiele czasu, szczególnie na oswojenie tej dzikiej kotki, a obecnie marnowałem go zwiedzając miasto.

Byłem już kiedyś w stolicy, ale nie zabawiłem tu zbyt długo. Szybko dopadły mnie Nocne Cienie i odesłały do Rhodebury. Pewnie zostałbym tutaj, gdyby nie to, że właśnie wybrano dwóch nowych liderów frakcji i jakoś nikt nie miał czasu dla nowego rekruta. To się zdarzyło prawie trzy lata temu, niedługo po tym jak opuściłem Ashen. Mariport jednak niewiele się zmienił od tamtego czasu.

Miasto za dnia było dość tłoczne, ale w znacznej większości utrzymane we względnej czystości. Bliskość rzeki pozwalała na odprowadzanie nieczystości kanałami poprowadzonymi wzdłuż brukowanych ulic. Niestety, dzięki temu okolice rzeki i większego portu nie upajały zapachami.

Nad stolicą górował zamek rodziny książęcej. Na każdej z licznych wież i wieżyczek zatknięto proporzec z emblematem Elowyn, granatowo−złotą łodzią na białym tle. Z tego, co pamiętałem, właśnie dlatego tylko książęce statki mogły mieć granatowe żagle.

Im bliżej morza się znajdowałem, tym bardziej wyczuwalny był charakterystyczny, rybi zapach. Skrzywiłem się. Niekwestionowaną przewagą Rhodebury było to, że od najbliższego akwenu wodnego dzielił go dzień drogi i nie miałem trudności z dotrzymaniem danej sobie obietnicy, że już nigdy więcej nie tknę ryby. W zasadzie starałem się unikać wszystkiego, co w jakikolwiek sposób mogło mi przypominać o Ashen i do tej pory szło mi całkiem nieźle.

Po co w ogóle Onyks mnie tu przysłał?

Nie, żebym tylko narzekał. Była to przyjemna odmiana od bardzo nieprzyjemnych obowiązków. Poza tym, zdawałem sobie sprawę, czym groziła niesubordynacja. Już raz tego próbowałem i do teraz przypominała mi o tym blizna na żebrach. Nie miałem tylko bladego pojęciaz jak przekonać Lily do pomysłu naszego cudownego herszta.

Do tego jeszcze ten cały Ric.

Z zakamarków umysłu wygrzebałem informację, że to on podczas mojego poprzedniego pobytu tutaj został świeżo mianowanym liderem złodziei i to dzięki niemu dostałem w prezencie tatuaż na przedramieniu. Nie wiem, jak mogłem o nim zapomnieć, ale bardzo szybko wspomnienie tego przemiłego spotkania wróciło do mnie z całą mocą. Przypuszczam, że to także on ozdobił w ten sam sposób ciało mojej złodziejki. No właśnie, co ich łączyło? Niby nie powinno mnie to interesować, ale wiedziałem, że bardzo łatwo jest wrócić na wytyczone wcześniej szlaki. Nawet jeśli zarosły zielskiem, to nadal tam są.

Wydostałem się z dzielnicy kupieckiej i dotarłem do portowej. Nie do końca taki miałem plan, ale skoro już tu trafiłem, to postanowiłem przejść się nabrzeżem. Stolica była w końcu miastem portowym. Rozpoczynało się tu wiele szlaków handlowych łączących księstwo Elowyn i całe królestwo Rayam z resztą świata. Ignorowanie tego faktu byłoby głupotą, tym bardziej, że wszystko wskazywało na to, iż spędzę tu jednak trochę czasu.

Port handlowy rzeczywiście robił wrażenie. Znajdował się u ujścia rzeki, a utworzona przez nią zatoka była poprzecinana czymś na kształt akweduktów, które tworzyły murowane keje. W tym porcie nie cumowały bogato zdobione statki, ale i tak były bardziej spektakularne od czegokolwiek, co widziałem do tej pory. Niektóre rozmiarem dorównywały przeciętnej kamienicy.

Nad Bragą przerzucono kilka mostów, by łatwo można było dostać się do drugiego portu, w pobliżu zaś kołysały się na wodzie barki służące do transportu towarów oraz ludzi w górę i w dół rzeki. Chciałem zobaczyć te osławione granatowe żagle, więc skierowałem swoje kroki w stronę brzegu, moje plany jednak zniweczyła postać Lily opartej o reling na środku mostu, przez który chciałem przejść. Jeszcze nie zdążyła mnie dostrzec, bo wpatrywała się w morze, ale zgadywałem, że to tylko kwestia czasu. Chyba, że jej instynkt stępił się w tym zatłoczonym mieście.

Przeanalizowałem szybko w myślach wszystkie za oraz przeciw i postanowiłem do niej podejść. Tak jak się spodziewałem, wystarczyło kilka kroków, by przyciągnąć uwagę złodziejki. Odwróciła się w moją stronę i, o dziwo, nie uciekła na mój widok, choć jej mina wyrażała pewne niezdecydowanie w tej kwestii.

Przynajmniej był to jakiś względnie pozytywny początek.

Do zwyczajowego ubioru dołożyła cieplejszy płaszcz z kapturem podobnym do mojego. Mimo późnej wiosny noce i poranki bywały chłodne. Wydawała się spokojna, a morska bryza bawiła się jej włosami. Wziąłem to za dobrą monetę, zrzuciłem swój kaptur i oparłem się obok niej, szukając spokoju w szumie fal obijających się o burty i keje.

− Wiem, że nie zrobiłeś mi tego na złość − zaczęła po dłuższej chwili spędzonej w ciszy.

Zaskoczyła mnie kompletnie tym zdaniem. Spodziewałem się, że nawrzuca mi za złamanie danego słowa zanim zdążę choć powiedzieć dzień dobry.

− Cieszę się, że tak uważasz. Naprawdę nie miałem pojęcia po co Onyks mnie tu ściągnął. Nigdy wcześniej tego nie robił. Wszystkie rozkazy od niego dostawaliśmy przez posłańca, a resztą zajmował się mój zwierzchnik w Rhodebury. - Chciałem się wytłumaczyć.

Jeszcze nie odważyłem się spojrzeć jej w twarz. Nie z tak bliska.

− Czyli to tam trafiłeś z Ashen? − Nie wiedziałem, czy tylko udawała, czy rzeczywiście była tym zainteresowana.

− Nie od razu. Po naszym rozstaniu przez jakiś czas tułałem się od miasta do miasta po całym Elowyn, głównie ciesząc się pieniędzmi Jowana i wolnością, dopóki nie dotarłem tutaj. Właściwie to był czysty przypadek. Starałem się nie zbliżać do wody bardziej, niż to konieczne. Oczywiście trafiłem na Nocne Cienie i reszta pewnie przebiegła tak samo jak w twoim przypadku. − Wzruszyłem ramionami.

Burza z jakiegoś powodu jeszcze nie nadeszła, ale mimo wszystko musiałem zachować czujność.

− Gdzie właściwie leży to Rhodebury?

− Między Ashen a Mariportem, ale bardziej na wschód. Zdecydowanie z dala od morza. − Moje usta wykrzywiły się w grymasie na samo wspomnienie smrodu utrzymującego się w powietrzu w rodzinnym mieście Lily.

− Czy w tym Rhodebury występują wszystkie trzy frakcje gildii? − Chyba jednak rzeczywiście była zainteresowana, skoro pytała dalej.

− Tam jest trochę inaczej − odpowiedziałem zwięźle. Wcale nie pragnąłem zagłębiać się w politykę Nocnych Cieni, ani tym bardziej w to, co musiałem tam robić.

Ponownie zapadło milczenie, ale cieszyłem się z tego. Noc była spokojna i cicha. Sprawiała, że człowiek wolał mówić szeptem i nie zaburzyć całej tej atmosfery. W pewnym momencie Lily odwróciła się i skierowała w stronę dzielnicy portowej.

Przez chwilę wahałem się, co zrobić, ale skoro nie dała mi żadnego wyraźnego znaku bym zostawił ją w spokoju, ruszyłem za nią. Szliśmy obok siebie, mijając po drodze dogasające już powoli latarnie, ale z naszych ust nie padło żadne słowo.

Poruszaliśmy się niczym zakapturzone duchy sennymi ulicami miasta. Nie wiedziałem dokąd zmierzała, dopóki nie przystanęła przed niczym nie wyróżniającą się kamienicą. Bielone, murowane ściany i niebieskie okiennice jak w całej dzielnicy.

− Co tu robimy? − spytałem w końcu.

− Tutaj zamieszkałam, kiedy trafiłam do Mariportu. Myślałam, że w końcu będę wolna − odpowiedziała i spojrzała w stronę jedynego okna w którym paliło się światło.

− Niech zgadnę, zjawiła się gildia?

− Właściwie zjawiła się Belinda. Poznałeś tę uroczą osóbkę? − Zdecydowanie wyczułem w jej głosie sarkazm i w końcu na nią spojrzałem.

Było to o tyle łatwiejsze, że ona nadal z uniesioną głową wpatrywała się w okno, a część jej twarzy skrywał kaptur. Widziałem tylko ostro zakończony nos i wąskie usta. Wszystko tak bardzo znajome, a jednak inne.

− Kim ona jest? − Coś mi mówiło to imię, ale nie potrafiłem go umiejscowić.

Powoli ruszyliśmy z powrotem w stronę sklepu z importowanymi tkaninami.

− Wcześniej prawa ręka Onyksa, obecnie lider frakcji zabójców. Lepiej na nią uważaj. − Zwróciła się w moją stronę i zobaczyłem w jej oczach nienawiść. Przez ułamek sekundy myślałem, że to moja wina, ale potem uświadomiłem sobie, iż to ta kobieta wzbudza w niej takie emocje.

− Zabrała mnie do gildii. Oren postawił mi ultimatum, a Ric wytatuował emblemat na szyi. Przynajmniej miejsce mogłam sobie wybrać. − Skrzywiła się z niesmakiem. − Tamtego dnia straciłam to, co wydawało mi się, że w końcu znalazłam, ale z biegiem czasu wypracowałam sobie miejsce w gildii i pewną niezależność. A teraz Oren skazał mnie na ciebie. To jak założenie łańcucha lub kajdan, żebym przypadkiem nie zrobiła niczego głupiego. Jeszcze myśli, że będę mu za to wdzięczna! Sukinsyn! − Odwróciła wściekły wzrok.

Przynajmniej ta złość także nie była skierowana w moją stronę.

Nie wiedziałem co powiedzieć, więc podciągnąłem rękaw koszuli i pokazałem jej swój tatuaż. Obecnie był wkomponowany w wizerunek Macha, boga chaosu.

− Czyżbyś zrobił się religijny? − spytała ironicznie.

− Jakoś nie mogłem patrzeć na ten samotny księżyc. Dzięki temu mniej rzuca się w oczy, a że zawsze uważałem, że on czuwa nade mną, więc... − Wzruszyłem ramionami. Nie chciałem mówić jej o innych, bardziej konkretnych powodach.

− Skoro ciebie przygarnął Macha, ja powinnam być pod opieką Hewy, choć ostatnio zaczynam w to wątpić. − Może mi się wydawało, ale chyba ujrzałem na jej ustach cień uśmiechu.

− Idealne przeciwieństwa. Ład i chaos, porządek i ślepy traf. Jak my. Choć nie wiem, czy wiesz, że z ich związku narodził się Bahari. − Pozwoliłem sobie na zawadiacki uśmiech.

− Nie mówiłam, że to idealne porównanie. − W jej oczach dostrzegłem iskierki rozbawienia. Bardzo głęboko, ale jednak tam były. Nieco mnie to zaskoczyło, bo cały czas spodziewałem się, że skoczy na mnie z pazurami.

− Jak ci się żyje w stolicy? − Zmieniłem temat gdy ruszyliśmy ponownie w stronę dzielnicy kupieckiej. Inne pytania chodziły mi po głowie, ale to nie była odpowiednia pora.

− Dopóki się nie zjawiłeś, było całkiem nieźle. Nie mogę wprawdzie decydować kogo, ani co ukradnę, ale przynajmniej do mnie należy kwestia jak i kiedy. Choć pewnie teraz się to zmieni, chyba, że wymyślę jak się ciebie pozbyć. Na wszystkich bogów, czuję się jakby Oren załatwił mi opiekunkę. − Spuściła głowę.

− Nie mam być twoją opiekunką, tylko partnerem. Równo uprawnionym. Czy to naprawdę takie złe? Ostatnio praktycznie robiłaś ze mną, co chciałaś − zauważyłem, co tylko trochę ubodło moją męską dumę.

− Hmm... Może jakoś uda mi się przekuć tę sytuację na swoją korzyść − zastanowiła się.

− Wszystko, co ze mną zrobisz będzie lepsze od twojej czarnej polewki. − Nawiązałem do skoku w Ashen. Dzięki temu wybiegowi udało się nam uciec. Lily mówiła wtedy, że nie w jej interesie było użyć jej na mnie, ale obecnie mogła mieć inne plany.

− Teraz jestem lepsza niż wtedy. Efekt byłby długotrwały i bardziej bolesny. − Uśmiechnęła się morderczo. − Ściąłeś włosy. − Zaskoczyła mnie tym stwierdzeniem.

− Miło, że zauważyłaś. − Odgarnąłem grzywkę z czoła. Obecnie z jednej strony były dłuższe, podczas gdy z drugiej bardzo krótkie. − Za to ty w ogóle się nie zmieniłaś.

− Nie jestem pewna czy to miał być komplement, sądząc po niektórych twoich komentarzach w czasach naszej młodości. A czym zajmowałeś się w Rhodebury?

− Zawsze miałem o tobie jak najlepsze zdanie. − Taka wymiana głupich uprzejmości była dziwnie i podejrzanie miła, ale podobało mi się to. Słysząc kolejne pochlebne słowa, Lily przewróciła tylko oczami. Mnie na ten widok przewróciło się w żołądku, ale kontynuowałem:

− Jestem dość niezależny i dużo podróżowałem − odpowiedziałem, prawie zgodnie z prawdą. − Chyba dlatego nie zdziwiło mnie aż tak polecenie udania się do Mariportu. Gdybym wiedział, o co chodzi, nie przyjechałbym. Przysięgam. − Chciałem, aby to wiedziała i chciałem, by mi uwierzyła.

Spojrzała tylko spod nasuniętego na głowę kaptura i podeszła do drzwi, które po chwili same się otworzyły. Tak byłem pochłonięty rozmową z nią, że nawet się nie zorientowałem, kiedy wróciliśmy do kamienicy. To nie wróżyło dobrze. Musiałem się skupić, bo doskonale wiedziałem, że obecnie nigdzie nie byłem całkiem bezpieczny.

Weszliśmy na górę i bez słowa skierowaliśmy się do swoich pokoi. Zanotowałem tylko w pamięci, który należał do niej i także udałem się na spoczynek. Uznałem, że skoro wracam o własnych siłach, cały i zdrowy, to chyba nieźle zaczęliśmy.

*

Nie spałem dobrze tej nocy, czy w zasadzie tego poranka. W końcu kiedy wróciliśmy już prawie świtało. Usiadłem na łóżku i przyjrzałem się krytycznie swojemu położeniu. W świetle dnia nie wydawało się aż tak tragiczne jak wczoraj, tym bardziej po rozmowie z Lily. Spodziewałbym się, że zlinczuje mnie od stóp do głów lub spróbuje zabić w jakimś ciemnym zaułku, ale udało się nam porozmawiać i naprawdę sądziłem, że nasza współpraca może się jakoś ułożyć.

Nieco pokrzepiony tą myślą zszedłem na dół w poszukiwaniu jedzenia. Na pierwszym piętrze, oprócz wspólnej sali z kominkiem znajdowała się również jadalnia. Cienie nie musiały się martwić o jedzenie, ponieważ Onyks zatrudniał kucharkę.

Pani Martha była tęższą kobietą w wiecznie ubrudzonym fartuchu, ale każdego witała uśmiechem. Stanowiło to ciekawy kontrast dla tych wszystkich kanalii. Nie miałem pojęcia czy ona zdawała sobie sprawę z tego, dla kogo pracuje, ale jeśli tak, to wydawało się jej to nie przeszkadzać.

Poprosiłem o jajka oraz chleb i usiadłem w kącie niewielkiej sali. Prócz bielonego kontuaru, znajdowało się tam kilka małych stolików i krzeseł. Nie wydawało mi się, by kiedykolwiek korzystano z tego pomieszczenia jako miejsca spotkań. Zbyt jasno i przytulnie. Nawet ja źle się tutaj czułem. Zdecydowanie bardziej odpowiednim miejscem była sala z kominkiem, gdzie ruszające się, migotliwe światło paleniska wszędzie rzucało swoje cienie.

Właśnie dlatego na mojej twarzy musiało się odmalować spore zdumienie, kiedy pojawił się Ric. Nie miałem ochoty na rozmowę z nim i żywiłem szczerą nadzieję, że zajmie sobie inny samotny stolik, ale on wyraźnie miał inne plany, kiedy dosiadł się do mnie ze swoją porcją owsianki.

Przypuszczałem, że po tej rozmowie śniadanie będzie mi się długo odbijało czkawką.

− Witaj. Ric, lider złodziei − zaczął niby uprzejmie, ale nie wyciągnął ręki na powitanie, tylko zmierzył mnie taksującym, krytycznym spojrzeniem, a ja już wiedziałem, że nie da mi w spokoju opróżnić swojego talerza.

− Pamiętam cię. Jak mógłbym zapomnieć o mężczyźnie, który dobrał się do mojej skóry? − Spojrzałem na niego krzywo i wskazałem na swoje odsłonięte przedramię, mając nadzieję, że jakimś cudem go odstraszę i sobie pójdzie.

− Nie bawią mnie takie aluzje. Ty mi za to nieszczególnie zapadłeś w pamięć. − Zmarszczył czoło.

Czyli jednak poważna rozmowa. Po prostu cudownie.

− Co cię sprowadza do mojego stolika? − zapytałem więc, siląc się na przyjazny ton.

− Chcę, żebyś zostawił Lily w spokoju. Ona cię nie potrzebuje − powiedział rozkazującym tonem.

− Już nie raz to od niej słyszałem. Jednak z jakkolwiek wielką rozkoszą wywaliłaby mnie na zbity pysk za drzwi, Onyks polecił mi zostać tu z nią nieco dłużej. − Chciałem odrobinę mu dopiec i przekonać się jak zareaguje na taką rewelację.

− Z Lily? O czym ty mówisz? Myślałem, że ściągnął cię tu dla jakichś własnych celów.

− Wybacz, że cię rozczaruję, ale nie. Sprowadził mnie tu właśnie dla niej. Podobno twoi złodzieje to banda półgłówków. Przynajmniej tyle zrozumiałem z wczorajszej rozmowy.

− Ale po co? − Ric był ewidentnie zbity z tropu i nie wykazywał z tego powodu zadowolenia, a moją uwagę puścił mimo uszu, choć widziałem, że nerwowo napiął mięśnie.

− Ja jestem tylko pionkiem. Ty mi powiedz, o liderze złodziei, jakie plany ma nasz zacny herszt? − rzuciłem mu wyzwanie. W zasadzie byłem pewny, że nic o tym nie wiedział i bardzo chciałem mu tę niewiedzę wytknąć.

− Dlaczego właśnie ty? − powiedział przez już niemal zaciśnięte zęby.

− Sam zadaję sobie to pytanie. W kółko i w kółko, i w kółko, i w kółko... − Zakręciłem młynka palcem wskazującym dla zwiększenia efektu swoich słów.

Chyba w końcu dotarło do niego, że robiłem z niego idiotę, bo spojrzał na mnie z powątpiewaniem. Mógł też pomyśleć, że byłem niespełna rozumu. Kto to wie? Ja chciałem tylko w spokoju zjeść śniadanie.

− Czyli nie wiesz nawet po co tu jesteś − odparł Ric, myśląc pewnie, że w końcu wygrał.

− Wiem tyle, że mam ściśle współpracować z Lily i to mi w tej chwili w zupełności wystarcza. Podobno zdolnościami odstaje od reszty, w związku z czym potrzebuje kogoś na miarę swoich możliwości, ale proszę, oświeć mnie jeśli wiesz więcej na temat tej misji − odrzekłem nonszalancko.

Celowo to uwypukliłem. Lider chciał zaznaczyć swoje terytorium i nie zamierzałem mu na to pozwolić.

Tak jak podejrzewałem, Ric tylko zasznurował usta i skończył swoją owsiankę w zastraszającym dla jego żołądka tempie. Jakim cudem on był liderem frakcji? Nic dziwnego, że tak gładko przydzielili Lily planowanie skoków. Mógłbym się założyć, że jeszcze trochę i będzie nieoficjalnie zarządzać frakcją.

Szczególnie jeśli noce spędzała w jego łóżku.

Skrzywiłem się na tę myśl. Wiedziałem, że nie dlatego się z nim spotykała, o ile taka relacja ich łączy, ale jakoś lepiej się czułem przekonując siebie do tej wersji wydarzeń. W każdym razie czas uciekał, a ja nadal nie wiedziałem, czy Lily nie wydrapie mi oczu przy pierwszej lepszej okazji.

Może wypadałoby jej poszukać i to ustalić?

***

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro