Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 11 cz. 2 - Upadek

Mistrz gildii wydawał się wreszcie zadowolony z poczynionych przez nas postępów, pomimo, iż nadal nie wiedzieliśmy, kto z nas za tym stoi. Przynajmniej mieliśmy jaki konkretny trop. Wbrew temu, co mówił Ric, nie wyglądał na bardzo zniecierpliwionego, co tylko roznieciło na nowo moje podejrzenia co do tej dziwnej rozmowy. Czyżby naprawdę chodziło tylko o głupią zazdrość? Na szczęście Oren dał nam swoje błogosławieństwo, po czym odesłał ozięble jak zwykle, z życzeniami dalszych sukcesów, więc udaliśmy się do Nory.

Nie podzieliłam się na razie z nikim moim bardzo, bardzo wstępnym planem dalszego działania, ale podekscytowanie powoli kotłowało się w moim brzuchu.

Lider szpiegów już na nas czekał. Widocznie ktoś uczynny musiał mu donieść, że nadchodzimy. Przedstawiliśmy mu wszystkie informacje, przy czym oczywiście nie drgnęła mu przy tym nawet powieka.

− Czyli nie znaleźliście Luke'a − skwitował nasze wysiłki.

− Wszystko wskazuje na to, że nie żyje − powiedziałam na swoją obronę.

− Szkoda. Na pewno dzięki niemu dysponowalibyśmy większą ilością informacji. − Jak zwykle nie wydawał się być tym faktem przejęty.

− Prawdopodobnie dlatego został zabity − zauważył inteligentnie Renny.

− Po co księżniczce te jaja? − spytałam Gabriela. Tylko on mógł wymyślić jakiś sens takiego działania.

− Mówiliście, że spotkaliście już smoka? − zapytał, zamiast udzielić odpowiedzi.

− Ja, tak. − Kiwnął głową złodziej. − Nie wiemy skąd Jowan go miał. Sam Mizu powiedział tylko, że został schwytany, ale pilnował go mężczyzna w płaszczu z białą klepsydrą.

− Moglibyśmy założyć, że zostało to zaaranżowane na zlecenie Mairi i zrealizowane przez Złodziei Czasu, ale równie dobrze mógł go tylko dla niej transportować − dywagował.

− Nie chce mi się wierzyć, że nie wiedzielibyśmy o dorosłym smoku tyle czasu przebywającym na zamku. − Pokręciłam głową z niedowierzaniem.

− Mogli go w końcu złamać, by pomógł im w poszukiwaniu jaj. To chyba wcale nie takie proste, jakby się mogło wydawać. Może dlatego tyle to trwało − gdybał Hornan.

− To wszystko to tylko spekulacje. Roześlę swoich ludzi w poszukiwaniu kolejnych odpowiedzi. − Gabriel wstał, co miało oznaczać koniec rozmowy na dziś.

− Daj znać, jeśli czegoś się dowiesz − poprosiłam przed wyjściem i doczekałam się tylko skinięcia głową.

Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, słońce chyliło się już ku zachodowi. To był długi dzień, ale owocny. Teraz już tylko marzyła mi się kolacja i łóżko. Przez chwilę nawet się zastanawiałam, czy nie zjeść z Renny'm, ale krótkie spojrzenie w jego stronę utwierdziło mnie w przekonaniu, że nadal zachowuje się jakby go coś ugryzło, więc dałam sobie spokój.

Tak, spokój to coś, co jest mi teraz potrzebne − pomyślałam.

− Wracamy? − zapytał mój partner, po raz kolejny nie zaszczyciwszy mnie nawet spojrzeniem. Westchnęłam tylko, licząc na to, że do jutra mu przejdzie.

− Tak. Ani Oren, ani Gabriel nie wyznaczyli nas do żadnych zadań, więc mamy wolną rękę.

− To co będziemy robić dalej? − spytał, choć nie wydawał się szczególnie zainteresowany odpowiedzią, ale ruszył powoli w stronę domu.

− Powiem ci jutro, teraz padam na pysk. Mam wrażenie, jakbym od kilku dni nie spała. Spotkajmy się na dachu gildii po śniadaniu. Dobrze?

− Jak sobie chcesz. − Wzruszył obojętnie ramionami, po czym po prostu odwrócił się na pięcie, zmieniając kierunek swojego marszu i zostawiając mnie na środku ulicy. Tego już było za wiele. Nie zamierzałam dłużej ignorować jego zachowania.

− O co ci dzisiaj chodzi, co? Albo zachowujesz się jak dupek, albo masz wszystko w dupie. Tak, czy inaczej, coś nie gra. − Zaczynało mnie to już denerwować.

− To ja nie rozumiem, o co tobie chodzi. Czego ode mnie chcesz? Przecież jestem zaangażowany w misję. − Odwrócił się do mnie, ale zachował dzielący nas dystans, więc postanowiłam go zmniejszyć.

− Może i tak, ale takiego zaangażowania to mogłabym oczekiwać od byle idioty z gildii, a nie od ciebie. Renny, którego znam, kocha to, co robi. − Dźgnęłam go palcem w ramię dla podkreślenia efektu.

− Nie wiesz, o czym mówisz − żachnął się tylko i ponownie odwrócił do mnie plecami.

− To mnie oświeć! − wykrzyczałam.

Zwiesił tylko niżej głowę jak zbity pies i nie odezwał się ani słowem, a mój krzyk wisiał w powietrzu między nami. Czekałam jeszcze przez chwilę na jakiś odzew, słowo wyjaśnienia, ale nie doczekałam się.

− Jak sobie chcesz. Mnie też nie musi zależeć. Jeśli nadal chcesz ze mną pracować, przyjdź rano na dach, ale droga wolna. Nie musisz mi pomagać. Mówiłam o tym na samym początku naszej współpracy. To ty uparłeś się, żeby za mną poleźć. Teraz, kiedy wydawało mi się, że zaczęliśmy się jakoś dogadywać, to... nie wiem właściwie, co robisz. Trzymaj się... − Już chciałam powiedzieć łotrze, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język.

Nie zasłużył.

Renny tylko bez słowa ruszył przed siebie. Nie dane mi było nawet zobaczyć, czy moje słowa wywarły jakąkolwiek reakcję. Może to i dobrze. W końcu znów będę mogła pracować sama, bez tego chochlika brzęczącego mi nad uchem. Dzisiaj zamierzałam się wyspać, a jutro zobaczę, co mogę zrobić, by mój zalążek planu mógł rozwinąć się w cudowny przekręt.

*

Następnego dnia czekałam w umówionym miejscu, ale złodziej się nie pojawił. Nie zdziwiło mnie to z jednej strony, ale i tak poczułam lekkie ukłucie rozczarowania. Sądziłam, że mimo wszystko jest ponad takie głupie kłótnie i bardziej zależy mu na sprawie oraz naszej współpracy. Było mi jakoś dziwnie z myślą, że od teraz będę sama. Mimo jego irytującego zachowania, zdążyłam się do niego przyzwyczaić.

Otrząsnęłam się z zadumy i uznałam, że czas zacząć działać. Z góry mogłam obserwować miasto, w którym spędziłam ostatnie lata i, o którym tak mało wiedziałam, jak miałam okazję się ostatnio przekonać. Ktoś chciał zburzyć ten pozorny porządek i po swojemu nim zawładnąć. W każdym razie zamierzałam im w tym przeszkodzić wszelkimi możliwymi sposobami. W tym celu musiałam udać się do gildii posłańców.

Gwen przywitała mnie ciepło, jak zwykle. Z tą różnicą, że teraz ciągle miała ze sobą małego Josepha. Jeden rzut oka w tobołek na jej rękach przywołał trudne wspomnienia z czasu jego przyjścia na świat. Moja przyjaciółka prawie straciła życie przez tego małego wysysacza, ale był tak uroczy, że można mu było wybaczyć wszystko.

− Dzisiaj jestem tu w interesach − zaczęłam, kiedy już usiadłyśmy w jej komnacie. Wolałam, żeby nas nie podsłuchano.

− No, zaczyna się ciekawie. Jakiż to interes może mieć straszliwy Cień do pospolitej i umęczonej matki? − zapytała zaczepnie.

− Nie takiej znowu pospolitej. Żony herszta gildii posłańców i naczelnego herolda jego książęcej mości. − Ukłoniłam się lekko z uśmieszkiem na ustach, ukazując przesadny szacunek.

− Czyli bardziej chodzi ci o mojego męża, niż o mnie. − Odwzajemniła uśmiech.

− Dokładnie, to o was oboje. Farren też by się przydał. Nadal nie wiem, kto zdradza Orena, ale trzeba zrobić coś w sprawie jaj. Przede wszystkim, muszę się dowiedzieć, czy nadal są na zamku.

− Chyba nie chcesz, żeby Rhogan potajemnie przeszukiwał komnaty? Jest ich tam mnóstwo, że już nie wspomnę o tym, jakie to dla niego ryzykowne − zmartwiła się.

− Myślę, że nie wszystkie. Głównie Mairi − przytaknęłam jej. − Możliwe, że wystarczy nawet poplotkować ze służbą. Jest jedyną znaną mi osobą, która może swobodnie poruszać się po zamku, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Z tego, co wiem, jaja potrzebują ciepła, więc na pewno nie będzie ich w jakimś wilgotnym lochu. Gdyby udało mu się choć zlokalizować możliwe miejsca i zrobić mapę, to byłaby znaczna pomoc.

− Przypuszczam, że to ja mam go do tego namówić? − Przyjaciółka spojrzała na mnie krzywo.

− Jesteś nieoceniona. − Ucałowałam ją w policzek.

− Tak, tak, wiem. − Machnęła lekceważąco ręką.

− Swoją drogą, nie umówiłaś się przypadkiem znów w tej twojej herbaciarni? − zagadnęłam.

− Zawsze mogę to zrobić, tylko po co? − zapytała podejrzliwie.

− Być może przydadzą mi się także inne plotki. Na przykład na temat Regat i arystokratów biorących w nich udział. Jakichś dziwnych spotkań, podejrzanych zachowań. Zaczną się zjeżdżać za około dziesięć dni.

− Czyli mam być twoją Brenną? Jakie to ekscytujące! − Tym razem ucieszyła się Gwen i zatarła ręce. Uśmiechnęłam się szerzej na ten widok.

− Każda informacja może być cenna. Co kilka dni będę tu zachodzić i sprawdzać, czy macie dla mnie coś nowego. Muszę jeszcze porozmawiać z Farrenem, jest może tutaj? − zapytałam i wstałam z krzesła.

− Powinien być w jadalni. Przypuszczam, że jak zwykle próbuje coś komponować razem ze swoim nieodłącznym baniakiem wina − skrzywiła się nieznacznie.

− To zawsze najlepszy kompan. Do różnych celów. − Kąciki moich ust uniosły się znacząco.

− A propos twojego niedwuznacznego uśmiechu, gdzie jest Renny? − Spojrzała na mnie z ukosa, a mi momentalnie pogorszył się humor, co oczywiście nie umknęło uwadze mojej bystrej przyjaciółki.

− Pewnie gdzieś się włóczy. − Wzruszyłam ramionami, jakby nie wiele mnie to obchodziło, próbując oszukać samą siebie.

− Z tego, co wiem, to ostatnio był jak przyklejony do ciebie, więc nie mydl mi tu oczu. Co zrobiłaś? − wytknęła mnie oskarżycielsko palcem.

− Dlaczego od razu zakładasz, że to moja wina? To on zachowywał się jak skończony dureń! − Założyłam ręce na piersi i zacisnęłam gniewnie usta na to wspomnienie.

− On się zawsze zachowuje jak dureń. Szczególnie w twoim towarzystwie. − Mrugnęła do mnie, a ja tylko przewróciłam oczami.

− Już byś sobie dała spokój. Tym razem to co innego. Jakby się odciął, nie wiem. Pytałam, o co chodzi, ale nie chciał nic powiedzieć.

− Już to widzę − powątpiewała. − Poza tym, TY pytałaś GO co się stało? Od kiedy to w ogóle się nim interesujesz? − Gwen złapała się pod boki i zmierzyła mnie swoim matczynym spojrzeniem.

− Interesuję, to za dużo powiedziane. Jest moim wspólnikiem, a przynajmniej do niedawna był. − Spuściłam nieco z tonu. Mimo wszystko gdzieś głęboko w środku dręczyło mnie nikłe poczucie winy.

− Cokolwiek mu powiedziałaś lub zrobiłaś, musisz to odkręcić. To już nie jest małe Ashen, w którym sobie doskonale radziłaś sama. A nawet wtedy działaliście razem i wyszło wam to bezbłędnie.

− Anne mi pomoże. − Próbowałam się jeszcze wykpić, choć już wiedziałam, że to bez sensu.

− To świetnie, ale Anne, kimkolwiek jest, nie zna cię tak, jak Renny i założę się, że nawet w połowie nie jest tak dobra, jak on. Musisz się z nim pogodzić. Dla własnego dobra i mojej spokojniejszej głowy.

Spojrzałam tylko na nią, bo nie potrafiłam przyznać na głos, że ma rację. Odkąd pamiętałam, ten cholerny łotr przewijał się przez moje życie. Wkurzał mnie na każdym kroku, tak, ale jednocześnie był najlepszym złodziejem, jakiego znam, a ostatnio nawet w dziwny sposób stał się dla mnie bliższy. Chyba dlatego tak bardzo mnie zdenerwowało to jego beznamiętne zachowanie. Po wszystkich mogłam się tego spodziewać, ale nie po nim. On zawsze miał coś w zanadrzu, a swoją pracę wykonywał z polotem i wyobraźnią. Sprawiała mu po prostu frajdę, tak samo, jak mnie.

− Tak, mamo − przyznałam w końcu, nie odmawiając sobie, mimo wszystko, odrobiny ironii. − Później się tym zajmę. Teraz muszę znaleźć Farrena.

Dużo później − pomyślałam.

− Mam nadzieję − odpowiedziała nieco udobruchana Gwen.

W tym momencie przed ewentualnym dalszym ruganiem uratował mnie Joseph. Płaczem skutecznie odwrócił ode mnie uwagę swojej mamy, dzięki czemu ja już nie musiałam tego robić. Wymknęłam się szybko na korytarz w poszukiwaniu barda.

Gildia była spora, choć przez większość czasu połowa pokoi stała pusta. Jednak już niedługo posłańcy, bardowie i heroldzi zaczną się zjeżdżać na Regaty, a budynek będzie tętnił życiem. Całe wydarzenie ciągnęło się przez siedem dni i w tym czasie w mieście odbywały się różne festiwale, występy i przyjęcia. Wszystko wieńczył bal na zamku. Chciałam w tym wszystkim wziąć udział i właśnie w tym celu potrzebowałam tego niecnoty. Poza tym także mógł usłyszeć jakieś ciekawe informacje.

Znalazłam go dokładnie tam, gdzie mówiła Gwen. Siedział przy tym samym stoliku, gdzie ostatnio, kiedy zabrał mnie tu Renny. Wyrzuciłam z głowy to wspomnienie, bo teraz tylko powodowało tam zbędne zamieszanie i dosiadłam się do niego.

− Witaj. − Przywitałam się uprzejmie.

− Witaj, piękna. − Uśmiechnął się ciepło.

− Farren, potrzebuję twojej pomocy − wypaliłam prosto z mostu.

− Zakładam, że chodzi ci o sprawę tych biednych smoczych dzieci. Cóż za tragiczna historia − westchnął przeciągle i zagrał jakiś melancholijny ton na swojej lutni dla podkreślenia efektu.

− Tak, trzeba coś z tym zrobić i ty jesteś kluczowy dla moich działań. − Połechtałam nieco jego ego, co, jak miałam okazję wielokrotnie się już przekonać, działało na niego bezbłędnie. Jednak tym razem odbił piłeczkę w zupełnie innym kierunku.

− Przypuszczałbym, że to Renny jest kluczowy. W końcu jesteście tak blisko. − Spojrzał na mnie spod swoich długich rzęs. − W sensie zawodowym, oczywiście. − Uśmiechnął się zawadiacko.

− Zaczynam mieć dość tych wszystkich insynuacji − obruszyłam się. − Ostatnio słyszę takie rzeczy zdecydowanie zbyt często.

− Kochana, jeśli wszyscy wokół mówią ci, że jesteś osłem, to może jest w tym ziarno prawdy? − Wyszczerzył się jeszcze szerzej.

− Osłem, to ty jesteś, ale tak, czy inaczej, potrzebna mi twoja pomoc. − Nie miałam wyboru, choć bogowie byli mi świadkami, że chciałabym go mieć.

− W takim razie puszczę mimo uszu twoją uwagę − powiedział wspaniałomyślnie. − Czego potrzebujesz?

− Informacji, jak zwykle, ale też dojścia na Regaty. Liczę na to, że będę się mogła kręcić koło ciebie przez cały czas. Wybierasz się też na bal? − zapytałam z nadzieją w głosie.

− Jak co roku, moja droga. − Uśmiechnął się. − Myślę, że uda mi się coś załatwić. Czy zaproszenie ma opiewać tylko na ciebie, czy ktoś ci będzie towarzyszył? − spytał przebiegle.

− Jeszcze nie wiem. Dam ci znać − powiedziałam mrukliwe.

− Będę czekał z niecierpliwością. A teraz wybacz, ale muszę wracać do pracy. − Zbył mnie machnięciem ręki i od razu wrócił do brzdąkania na lutni.

Pierwsza część załatwiona i poszła całkiem nieźle. Teraz musiałam przejść się w okolice zamku i rozpocząć swoje obserwacje. Zdarzało mi się przechodzić tędy kilka razy, ale do tej pory nie było potrzeby, żebym spędziła tu więcej czasu. Wejście do zamku wydawało się jeszcze bardziej nierealne, niż spotkanie smoka zgody, ale liczyłam na to, że z odrobiną pomocy się uda.

Zamek Elowyn przylegał do wysokiej skały wznoszącej się nad miastem, która kończyła się ostrym klifem wpadającym do morza. Ze wszystkich innych stron otaczał go wysoki mur. Sama budowla miała trzy kondygnacje.

Na samym dole mieszkała służba oraz książęcy garnizon, wyżej mieściły się kwatery arystokracji spokrewnionej lub w inny sposób skoligaconej z rodem książęcym, a wieże należały do samego Księcia i jego rodziny. Było ich całkiem sporo, a niektóre zostały połączone mostami, tak aby mieszkańcy nie musieli ciągle schodzić i wchodzić po setkach schodów. Sala tronowa, gdzie Wielki Książę Thoran przyjmował audiencje, znajdowała się w środkowej kondygnacji.

Przynajmniej tyle wiedziałam z teorii. Miałam nadzieję, że Rhogan dostarczy mi nieco więcej informacji, a przy odrobinie szczęścia sama także dostanę się do środka z pomocą Farrena. Do wnętrza prowadziły tylko jedne wrota, oczywiście pilnie strzeżone. Od razu skreśliłam dostanie się tam po kryjomu. Musiałam opracować też jako taki plan ucieczki oraz drogi awaryjne, gdyby coś się posypało. Bardzo możliwe, że znów będę musiała na trochę zniknąć, zanim sprawa nie przycichnie, ale to się jeszcze okaże.

Uznałam, że może dowiem się czegoś więcej z góry, a to wymagało dwudniowej wyprawy na szczyt klifu. Musiałam obejść miasto od zewnątrz i dopiero tam zacząć się wspinać. Nie byłam w tym może tak dobra jak Renny, ale powinnam sobie poradzić. Muszę się tylko odpowiednio wcześniej przygotować.

*

Cały dzień zajęło mi skompletowanie sprzętu, więc przełożyłam wyprawę na następny. W tym czasie ani razu nie natknęłam się na Renny'ego, co było dla mnie bardzo dziwne. Do tej pory chodził za mną jak cień i zdążyłam już przywyknąć do jego ciągłej obecności, ale nie mogłam, póki co, nic z tym faktem zrobić.

Z samego rana zabrałam plecak, wyszłam wschodnią bramą i skierowałam się na północ. Na początku las stanowił trudną do przejścia gęstwinę , ale im wyżej szłam, tym roślinność stawała się niższa i rzadsza. Zbocze od samego podnóża było dość strome, ale starałam się oszczędzać siły. Wiedziałam, że w końcu dojdę do skalistej części i dopiero wtedy zacznie się prawdziwa zabawa.

W pewnym momencie drzewa iglaste zastąpiły liściaste i zrobiło się dużo wietrzniej. Zapięłam szczelniej kurtkę i nałożyłam na głowę kaptur. Kiedy doszłam do miejsca, w którym już nie mogłam dalej odwlekać wspinaczki, postanowiłam zrobić sobie krótką przerwę.

Zjadłam zabrane ze sobą suszone mięso, chleb oraz ser i popiłam winem. Od razu zrobiło mi się nieco cieplej i bardziej optymistycznie spojrzałam w górę. Przygotowałam uprząż, linę oraz haki i sprawdziłam wszystko dwa razy. Hornan pewnie by mnie wyśmiał, ale nie zamierzałam ryzykować.

Wzięłam kilka głębokich oddechów i stopniowo ruszyłam w stronę szczytu. Robiłam sobie przerwy na każdej półce skalnej mijanej po drodze. Nie wiedziałam, kiedy trafię na następną, więc korzystałam z wszystkich okazji do chwili odpoczynku.

Po pewnym czasie zaczęłam liczyć granie, o których myślałam, że będą końcem mojej drogi. Niestety liczba wciąż rosła. Dopadło mnie zmęczenie, a czasu było coraz mniej. Słońce nieubłaganie dążyło na spotkanie z horyzontem i lada moment mogło zrobić się zbyt ciemno, żebym dała radę wyszukiwać odpowiednie miejsca uchwytu dla rąk i nóg. Powinnam przyspieszyć, ale nie chciałam tego robić kosztem swojego bezpieczeństwa.

Nie miałam jednak wyboru.

Szczyt musiał być już niedaleko, więc postanowiłam zrezygnować z przerw, a haki wbijać z mniejszą częstotliwością. Po jakimś czasie zaczęły mi drżeć kolana, a palce u rąk i stóp dosłownie zdrętwiały, zakrzywione jak pazury jakiegoś drapieżnego ptaka. Wolałam na to nie patrzeć, ale nie mogłam zignorować też faktu, że słońce lada moment schowa się w morzu.

Jeszcze chwila i gówno ujrzę na tej pieprzonej skale − zaklęłam w myślach.

Z całego serca liczyłam na to, że następny szczyt, który miałam przed oczami, będzie końcem tej udręki, a nie tylko kolejnym ustępem skalnym. W przeciwnym razie musiałabym chyba na nim zostać. Kompletnie nie miałam już sił. Po raz kolejny zadałam sobie pytanie, czy to wszystko jest tego warte i po raz kolejny przywołałam w myślach ciepło jaja, które znaleźliśmy w magazynie farbiarni.

Po prostu nie mogłam ich tak zostawić.

Już chyba tylko silna wola pchała mnie dalej naprzód. W końcu chwyciłam za krawędź wcześniej upatrzonej grani, ale moja lewa stopa trafiła na luźny kamień i zawisłam, dyndając w powietrzu nogami. Desperacko szukałam oparcia, drapiąc o skałę czubkami butów, zaopatrzonych w kolce.

Nie wiedziałam ile miałam czasu zanim moje zgrabiałe palce uznają, że mają już dość. Wolałam sobie nawet nie wyobrażać, co będzie, jeśli nie wytrzymam. Nie pamiętałam nawet kiedy wbiłam w skałę ostatni hak.

W tej chwili przed oczami miałam nie to, co było, ale to, czego jeszcze nie doświadczyłam. Wszystko, co mnie ominie i wszystko, czego już nigdy nie zobaczę, jeśli nie dam rady. Pojawiły się tam obrazy zaskakujące nawet dla mnie, do których w innych okolicznościach za żadne skarby bym się nie przyznała nawet przed samą sobą.

Myślałam, że to koniec mojej przygody zwanej życiem.

Nagle poczułam, że ktoś łapie mnie za ręce. Podniosłam głowę i zobaczyłam parę czarnych oczu patrzących na mnie z przerażeniem, ale i determinacją.

− Trzymaj się! − wysapał Renny, siłując się z moim ciężarem.

Jakbym mogła robić cokolwiek innego − zakpiłam w myślach, maskując potężne poczucie ulgi, które mnie ogarnęło, ale spięłam się w sobie i spróbowałam pomóc mu we wciągnięciu mnie na górę.

Po chwili, która wydawała się nieskończenie długa, leżałam na plecach, a nade mną było tylko granatowe niebo. Oddychałam szybko, a serce waliło mi w piersi jak młotem.

Jestem bezpieczna, jestem bezpieczna − powtarzałam sobie w myślach. Palce zaciskałam spazmatycznie na skale pod sobą. Jakbym musiała się upewnić, że już nie spadnę.

− Wszystko w porządku, Lily? − Usłyszałam cichy głos z boku.

− Jasne. Dokładnie taki miałam plan − ironizowałam i odwróciłam głowę w jego stronę.

Siedział tam. Był tutaj. Obok. Patrzył na mnie uważnie tymi swoimi otchłaniami zamiast oczu, z mieszaniną rozbawienia i niepokoju. A ja się zastanawiałam, skąd on się tu u licha wziął i co by było, gdyby ten kretyn nie wpadł na ten sam idiotyczny pomysł, co ja.

− To dobrze, bo mamy jeszcze kawałek do przejścia. Możesz już wstać? − zapytał i podał mi rękę.

Spojrzałam na wyciągniętą dłoń i zawahałam się tylko na chwilę, ale to wystarczyło, by przez jego twarz znów przebiegł ten cień, który widziałam ostatnio. Mimo to nie cofnął ręki, a ja w końcu skorzystałam z oferowanej pomocy. Poczułam, jak moją własną, zziębniętą kończynę otula jego ciepło, promieniujące w górę do łokcia.

Przyjemne uczucie.

Kiedy tylko stanęłam na własnych nogach, puścił mnie szybko, jak oparzony.

− Daleko jeszcze? Obawiam się, że mogę umrzeć po drodze − zaznaczyłam, zamiast roztrząsać ponownie, o co mu chodzi. Postanowiłam zostawić go w spokoju, bo widocznie tego potrzebował i zamierzałam mu to ofiarować jako gałązkę oliwną.

W końcu uratował mi dzisiaj życie.

− Dasz radę − zaśmiał się cicho pod nosem, mimo lekkiego skrępowania, co dobrze wróżyło na przyszłość.

Wziął ode mnie plecak, a ja byłam zbyt zmęczona, żeby oponować. Nie podał mi jednak znowu ręki, słusznie zakładając, że tym razem bym już jej nie przyjęła. Co za dużo, to niezdrowo. Potrafiłam iść o własnych siłach.

Z trudem, ale jednak.

Rozejrzałam się dookoła. Nie był to do końca szczyt, ale od samego czubka tej skały dzieliło nas może kilka metrów. W zasadzie staliśmy na w miarę płaskiej przestrzeni z wystającymi z niej wypiętrzeniami skalnymi. Roślinność rosła tu bardzo skąpa, głównie mchy i jakieś porosty.

Ale ten widok.

Tam, gdzie nie zasłaniała go skała, pomimo tego, że słońce już praktycznie zaszło, widziałam rozciągający się na wiele kilometrów teren. Głównie lasy na północ od Mariportu, ale wydawało mi się, że w oddali widzę smużki dymu i delikatne łuny światła z okolicznych wiosek.

A niebo...

Jedwabiście granatowe. Im wyżej od poziomu morza, tym kolor stawał się bardziej głęboki, a gwiazdy lepiej widoczne. Było ich mnóstwo. Kiedy uniosłam głowę w górę, zobaczyłam przepiękny dywan poprzetykany złotymi i srebrnymi nićmi. Księżyc wisiał jeszcze nisko, ale jego sierp przyciągał moją uwagę niczym magnes.

− Idziesz? − Z lekkim rozbawieniem ponaglił mnie Renny.

Na szczęście nie kłamał i za kolejnym załomem ujrzałam niewielkie obozowisko. Było osłonięte od wiatru z dwóch stron skalnymi ścianami, a resztę załatwił rozbity namiot, przed którym paliło się ognisko. Z rondla nad ogniem doleciał do mnie zapach gotowanego jedzenia i ślinka napłynęła mi do ust.

Przez to całe zmęczenie nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo zgłodniałam. Usta miałam popękane od wiatru i pragnienia. Hornan chyba ujrzał pożądanie w moich oczach, bo zaśmiał się tylko znów pod nosem i podał mi manierkę z wodą z mojego plecaka, a następnie miskę z zachęcająco parującym gulaszem i zanurzoną w nim pajdą chleba.

Nawet nie zdążyłam podziękować.

Piłam łapczywie wodę, a kiedy zaspokoiłam pierwszą potrzebę, rzuciłam się na jedzenie. Było tak pyszne, że zamknęłam oczy i delektowałam się nim przez chwilę, po czym przypomniałam sobie, że nie jestem tu sama. Natychmiast skierowałam czujne spojrzenie na złodzieja. Nie odzywał się, tylko czekał i ze stoickim spokojem jadł swoją porcję po drugiej stronie ogniska.

− Co ty tu robisz? − powiedziałam w końcu, między jednym kęsem, a drugim.

− Jestem na wycieczce − odparł chłodno, nie podnosząc wzroku znad posiłku.

Znowu.

Emocje opadły, więc wrócił do swojego poprzedniego tonu. Tym razem jednak nie zamierzałam dać się wyprowadzić z równowagi. Wzięłam głęboki oddech, żeby uspokoić myśli, z silnym postanowieniem nie naskakiwania na niego za byle gówno.

− Bardzo miła musi być ta wycieczka. W każdym razie w bardzo dogodnym dla mnie czasie. Dziękuję.

W końcu zaszczycił mnie spojrzeniem, z którego jednak i tak nie mogłam nic wyczytać. Odbijały się tam tylko ruszające się chaotycznie płomienie. Zniknęły wszystkie emocje, które widziałam tam dzisiaj. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy sobie przypadkiem tego nie uroiłam.

− Proszę. Podziwiam cię za to, że nie krzyczałaś, choć wtedy zjawiłbym się szybciej. Na twoje szczęście już wcześniej usłyszałem jak gramolisz się na górę. Co prawda wtedy myślałem, że to jakaś kozica i na jutro będę miał równie dobrą kolację. − Zadrżały mu kąciki ust. Ledwo zauważalnie, ale jednak.

− Próbuję ci podziękować, a ty porównujesz mnie do kozy. Typowe. − Ale uśmiechnęłam się lekko. Ta wymiana zdań była zdecydowanie bardziej znajoma, niż to, co działo się ostatnio.

− Już drugi raz ratuję cię znad krawędzi − zauważył. − Widocznie weszło mi to w krew.

− Oby już nigdy więcej się to nie zdarzyło, choć dach w Ścieku zupełnie nie umywa się do dzisiejszego wydarzenia. − Potrząsnęłam głową, żeby wyrzucić z niej obraz swojego ciała rozpłaszczonego na skale kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów poniżej szczytu.

− Właściwie dlaczego do tego doszło? Nie zrobiłaś przerwy przed atakiem na szczyt? − zapytał tonem fachowca.

− Jasne, że zrobiłam. Powód jest zbyt trywialny, żeby omawiać go szerzej. Chyba po prostu zbyt późno wstałam i zabrakło mi czasu. Pod koniec musiałam się spieszyć, żeby zdążyć przed zachodem słońca.

− Prawie ci się udało. − Uśmiechnął się lekko.

− Jeszcze raz dziękuję. Naprawdę. Wolę nie myśleć, co by było, gdybyś nie wpadł na ten sam szalony pomysł, co ja. − Spuściłam głowę zakłopotana.

− Ja też − powiedział poważnie.

Zapadło niezręczne milczenie. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tak było. Często brak komunikacji werbalnej wręcz wychodził nam na zdrowie. Poczułam, że coś się zmieniło i chyba Renny też to wyczuwał. Spojrzał znów na mnie. Tym razem jednak w otchłaniach panował spokój. Mimo to, on pierwszy przerwał tę ciszę:

− Pora spać. Masz jakiś namiot? Możemy go rozstawić obok mojego. − Nie wyczułam w tych słowach ani śladu zwyczajowego podtekstu i zanim zdążyłam coś powiedzieć, dodał:

− Cokolwiek powiesz, i tak ci pomogę. Zaraz się zupełnie ściemni, a oboje jesteśmy zmęczeni.

− O dziwo, to racjonalne co mówisz. I nie zamierzasz mnie skłaniać, żebym z oszczędności czasu spała w twoim? − zapytałam podejrzliwe.

− I tak byś się nie zgodziła. Nawet gdybym podał racjonalne powody − odparł przytłumionym głosem, z głową w moim plecaku.

Usłyszałam nutę rezygnacji w jego głosie. Przez jedno uderzenie serca poczułam się oszukana. Potem uznałam, że moja głowa jeszcze nie doszła do siebie po wydarzeniach dzisiejszego dnia. Jeszcze później pomyślałam, że on już nigdy więcej nie zaproponuje niczego podobnego i poczułam się, jakbym znów miała spaść. Nie, żebym zamierzała się kiedykolwiek zgodzić, ale teraz dotarło do mnie, że już nigdy nie będę miała na to szansy. Że to coś, co być może właśnie mnie ominęło. Coś, czego już nie doświadczę.

− Lily! − usłyszałam i pokręciłam głową.

− Co? − zapytałam zdezorientowana.

− Trzeci raz już cię wołam. Z tego co wiem, na głowę nie upadłaś, więc może byś mi pomogła? − Pomrugałam jeszcze kilkukrotnie i zobaczyłam, że Renny mocuje się z linkami mojego namiotu.

− Tak. Jasne. Idę − powiedziałam, jeszcze nie całkiem otrzeźwiona.

Co mnie opętało? − spytałam sama siebie, ale oczywiście nie otrzymałam odpowiedzi.

Razem szybko uwinęliśmy się z robotą i teraz leżałam już w swoim namiocie, pod swoim kocem.

Sama.

Miałam wrażenie, że wręcz fizycznie czuję niedaleką obecność Renny'ego, a pośród wycia wiatru słyszę jego spokojny oddech. Ja, pomimo kompletnego wykończenia, długo nie potrafiłam zasnąć. W gardle miałam jakby supeł, w brzuchu kamień, a w głowie gonitwę myśli. Mimo wszystko jutro wstanie nowy dzień, który przyniesie ze sobą nowe wyzwania. Przewróciłam się na drugi bok, zacisnęłam powieki i po jakimś czasie w końcu zapadłam w niespokojny sen.

***

Dzieję się, dzieje :)

Zapraszam dalej :*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro