Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7 - Poród

Co ten skończony łotr sobie myślał? − Przewracałam się w łóżku z boku na bok, nie mogąc zasnąć.

Nie potrafiłam opędzić się od natrętnych myśli. W kółko wracałam do tamtej ciemnej alejki. Pamiętałam doskonale każdą chwilę, jakby czas zwolnił, aby dokładnie się temu przyjrzeć, by potem mnie nimi nękać. Moje biedne serce od tamtej pory się nie uspokoiło, a na domiar złego nadal czułam ciepło jego skóry na swoim biodrze, policzku, szyi, ustach...

Cholerny pocałunek.

Nie miałam pojęcia, jak spojrzę mu w oczy. Byłam skołowana i kompletnie nie wiedziałam, co o tym myśleć. Renny wybrał. To on podjął tę decyzję, co bardzo mi się nie podobało, ale reszta... Nie mogłam zapomnieć o tym mrocznym, wwiercającym się we spojrzeniu, kiedy odepchnęłam go od siebie. Po raz kolejny przeszedł mnie dreszcz na to wspomnienie i ulokował się w dole brzucha. Czułam nieznośne napięcie, którego nie rozładowałam nawet intensywnym treningiem. Położyłam się na brzuchu i zakryłam głowę poduszką, mając nadzieję, że te wszystkie obrazy w końcu sobie pójdą. Niestety, udało mi się zasnąć dopiero, gdy zaczęło świtać.

Zupełnie niewyspana i nie w humorze poszłam na późne śniadanie. Macha widocznie uznał, że z jakiegoś powodu zasłużyłam na to, żebym poczuła się jeszcze gorzej i zastałam tam Renny'ego, gawędzącego sobie z Anne. Westchnęłam zrezygnowana i podeszłam do Marthy.

− Ciężka noc, słonko? − zapytała uprzejmie, nakładając mi jajka.

− Nie, skąd taki wniosek? − powiedziałam ociekającym ironią głosem i spojrzałam na nią smętnie.

− Może zrobię ci herbaty?

− O bogowie, tylko nie to, ale dziękuję za troskę. 

Wiem, że po prostu chciała być miła, ale dla mnie herbata powinna zostać tam, gdzie jej miejsce.

Czyli u zielarek.

Kątem oka zobaczyłam, że Anne do mnie macha. Spojrzenie rzucone na Renny'ego pozwoliło mi na minimalną poprawę humoru. Z bliska widziałam jego podkrążone oczy, szarą skórę i włosy zmierzwione bardziej niż zwykle. Prawdopodobnie jego noc wyglądała podobnie do mojej. Do tego starał się unikać mojego wzroku prawie tak samo, jak ja jego. W tej chwili wolałabym wejść do leża smoka chaosu niż podejść do ich stolika, ale złodziejka była bardzo natarczywa.

− Dzień dobry, Lily! − Brunetka była uśmiechnięta i promienna niczym Vijana na jednym ze swoich obrazów. W tej chwili nienawidziłam jej całym sercem.

− Co tam? − rzuciłam więc tylko bez zapału.

− Dzisiaj byłam na polowaniu − powiedziała radośnie.

− I to cię tak cieszy? − zdziwiłam się. Polowania to chyba jedno z najbardziej niewdzięcznych zadań. Wałęsanie się całą noc po mieście bez celu zdecydowanie nie należało do moich ulubionych zajęć.

− Jasne. W końcu coś, co mogłam sama sobie zorganizować i nie musiałam słuchać niczyich rozkazów.

− No tak. − Zdążyłam już zapomnieć, że polowania to nasze pierwsze samodzielne misje. Na bogów, czy to było aż tak dawno temu?

− Gratulacje, Anne − powiedział Hornan, kiepsko udając entuzjazm.

I dobrze. Dokładnie tak powinien się czuć po tym, co zrobił.

− Dziękuję, Renny. − Tym razem jej uśmiech opromieniał złodzieja. − Lily, ktoś zostawił dla ciebie wiadomość w gildii, a ja obiecałam, że ci ją przekażę. − Podała mi zalakowaną kopertę. Widocznie dlatego mnie wołała.

Odebrałam ją od niej, a kiedy zobaczyłam pieczęć gildii posłańców, serce podeszło mi do gardła. Drżącymi rękami rozerwałam ją i przeleciałam wzrokiem wyjętą ze środka kartę. Po trzech sekundach już byłam na nogach i zbiegałam po schodach. Usłyszałam tylko za plecami trzaśnięcie drzwiami, ale nie oglądałam się za siebie. Biegłam ile sił w kierunku podzamcza.

Muszę coś zrobić, cokolwiek − myślałam gorączkowo.

Praktycznie wpadłam do holu gildii i od razu skierowałam się do głównej sali. Zastałam tam kilkanaście osób, które wlepiły we mnie pełne nadziei oczy, jednak kiedy zorientowali się, że to ja, znów spuścili je smutno. Wszyscy poza jedną osobą.

Farren? − Przemknęło mi przez myśl.

Wskazał tylko brodą w kierunku piętra, a ja już biegłam w kierunku schodów. W korytarzu dostrzegłam Rhogana, opartego o ścianę ze zwieszoną głową. Bez słowa otworzył mi drzwi i wymienił ze mną zrozpaczone spojrzenie. Przełknęłam głośno ślinę i oddychając szybko, weszłam do pokoju.

To, co zobaczyłam, sprawiło, że w pierwszej chwili cofnęłam się o krok. Powoli podeszłam do wielkiego łoża, na którym leżała moja przyjaciółka. Gwen wyglądała jak zjawa. Zimny pot zrosił jej trupio bladą, cienką skórę, oddech był płytki. Usiadłam niepewnie obok niej i złapałam za wątłą dłoń.

− Gwen? − wyszeptałam.

− Lily? − zapytała cicho.

− Jestem tu. − Ścisnęłam mocniej jej rękę, mając nadzieję, że przekażę jej choć trochę mojej siły. Była chłodna i lepka, ale zignorowałam to.

− Ale jak? − wychrypiała.

− Twój mąż wysłał mi wiadomość. Przybiegłam, jak mogłam najszybciej.

− Nie powinien był... − stęknęła, usiłując poprawić się na poduszkach.

− Nawet w tym stanie zamierzasz go besztać? Gdybyś mu na to nie pozwoliła, nie wybaczyłabym ci do końca życia. − Chciałam ją choć trochę rozweselić, ale sama się pogrążałam.

− Czyli chyba nie tak długo. Poza tym, to w końcu mój mąż. − Uśmiechnęła się słabo.

− Nie gadaj bzdur. Wyliżesz się i będziesz opowiadać dziecku o tym dniu. No właśnie, czy ty aby nie powinnaś być już nieco chudsza? − Pod kocem widziałam jej nadal spory, ciążowy brzuch.

− Jemu to powiedz. − Gwen spojrzała w dół z cieniem wyrzutu w oczach.

− Aktualnie staram się temu zaradzić. − Dobiegł mnie z kąta kobiecy głos.

Odwróciłam się i zobaczyłam młodą dziewczynę mieszającą coś w moździerzu, może odrobinę starszą ode mnie. Miała na sobie lniany fartuch, a włosy schowała pod czepkiem.

− Właśnie podałam jej środek na wywołanie porodu. Mam nadzieję, że przyniesie zamierzony skutek, ale nie podoba mi się to wszystko. Dziecko jest źle ułożone, a Gwen jest bardzo słaba.

− Jesteś akuszerką? Dlaczego nie posłano po medyka?− zapytałam.

− Oczywiście, że posłano. Niestety jest na drugim końcu miasta. Z tego, co wiem, z ciężko chorym pacjentem, więc nie mam pojęcia, czy dotrze tu na czas.

− Gwen także jest ciężko chora! − zdenerwowałam się. Ludzie na dole pewnie mieli nadzieję, że zamiast mnie ujrzą w końcu doktora.

Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko wróciła do swojego zajęcia.

− Nie krzycz na nią, to ja zwlekałam zbyt długo. Byłam pewna, że poradzę sobie sama − usprawiedliwiała ją ruda.

− Dlaczego mnie to nie dziwi? Jesteś uparta jak osioł.

− Ale nie bardziej niż ty. − Znów się lekko uśmiechnęła i zamknęła oczy.

Uznałam, że pozwolę jej chwilę odpocząć. Wstałam, podeszłam do akuszerki i zapytałam:

− Jak ci na imię?

− Cassie, droga pani. − Skłoniła się lekko.

− W porządku, Cassie. Jaki masz plan? − Nie zamierzałam tak po prostu dać Gwen się poddać.

− Jak już mówiłam, podałam jej środek na przyspieszenie porodu. Wody już odeszły, ale w tej chwili skurcze są za słabe. Kiedy już zacznie się na dobre, przyda mi się twoja pomoc.

− To poród jeszcze się nawet nie zaczął? Bogowie... Oczywiście, że pomogę. Zrobię, co tylko będzie konieczne.

− To nie będzie łatwe. Dziecko jest w złej pozycji do porodu, więc będziemy musiały mu pomóc się wydostać. W trakcie skurczów będę naciskać na jej brzuch, a kiedy tylko zobaczysz, że wychodzi, przytrzymasz je i mnie zawołasz. Wtedy się zmienimy.

Musiałam nieco zblednąć od tej rewelacji, bo dziewczyna położyła mi uspokajająco rękę na ramieniu.

− Damy radę. Módlmy się tylko, żeby nie było za późno.

− To znaczy? − spytałam zaniepokojona.

− Obawiam się, że do tej pory dziecko mogło się już udusić, ale Gwen i tak musi je urodzić. − Odparła. Przełknęłam tylko ślinę. Byłam coraz bardziej przerażona.

− Dobrze. − Wzięłam głęboki oddech, żeby zebrać myśli. − Co potem?

− Potem będę musiała zająć się twoją przyjaciółką. − Zauważyłam, że zadrżały jej usta, kiedy to mówiła.

− O co chodzi?

− Nie jestem na to przygotowana. Nie sądziłam, że będzie aż tak źle. Praktycznie wszystko już mi się kończy. − Wskazała ręką na stół za moimi plecami.

Znajdowała się tam miednica z zimną wodą i chłodzącym się w niej okładem na zmianę, przygotowane płótna i jakieś narzędzia, a także całkiem sporo ziół. Rozpoznawałam większość z nich i choć nie znałam się na jej dziedzinie, nie wyglądało na to, żeby miało czegoś zabraknąć.

− Co się kończy? − spytałam skonsternowana.

− To są zioła potrzebne mi w czasie okołoporodowym i połogu. Uśmierzają ból, łagodnie uspokajają, wywołują skurcze. Nie zostało mi już praktycznie nic na zbicie gorączki, duszności, czy drgawki.

W tej chwili drzwi do pokoju uchyliły się lekko i zobaczyłam w nich czarną czuprynę.

− Hornan? Co ty tu robisz? − zapytałam zdziwiona.

− Renny? Wiedziałam, że jej nie opuścisz − wychrypiała Gwen, usłyszawszy jego głos.

− Jasne, ruda. Dałem ci przecież kiedyś słowo, że nie dopuszczę, żeby coś złego jej się stało. − Mrugnął do niej zawadiacko, ale widziałam smutek czający się w jego oczach.

− Ty cholerny łotrze. Raz w życiu naprawdę cieszę się, że cię widzę − powiedziałam do niego, bo przyszło mi coś do głowy i podeszłam do drzwi.

− Tak? − Był kompletnie zaskoczony.

− Pamiętasz twoją wizytę w moim pokoju? − przypomniałam mu.

− Ha! Wiedziałam, że w końcu wylądujecie razem w łóżku − zaśmiała się chrapliwie Gwen.

Oboje spojrzeliśmy na nią zmieszani i zaskoczeni.

− To wcale nie tak, ty głupia kozo! Ale cieszę się, że nawet w takiej sytuacji zostało ci jeszcze trochę poczucia humoru. − Pokazałam jej język i znów odwróciłam się do złodzieja. − Potrzebne nam zioła, a do nas jest najbliżej. Będziesz wiedział, o które mi chodzi, jak ci je opiszę? − zapytałam z niemą prośbą w oczach.

− Nie jestem pewny, czy je rozpoznam... − Widziałam, że to nie wypali, więc zmieniłam koncepcję.

− W porządku. W takim razie przynieś wszystkie rośliny wiszące na pierwszej belce. Pokazywałam ci tę grupę, która działa leczniczo. − Miałam nadzieję, że się zgodzi i przyniesie właściwe.

− Pamiętam. Nie martw się, niedługo wrócę. − Podniósł rękę jakby chciał mnie dotknąć, ale zrezygnował w połowie drogi, odwrócił się na pięcie i pobiegł w stronę schodów.

− Co przyniesie? − zapytała dziewczyna.

− O ile przyniesie właściwe, to nie musisz się martwić, że czegoś ci zabraknie. Tylko wyciągnij ją z tego, to moja jedyna przyjaciółka. − Nie wiem, czy akuszerka zobaczyła w moich oczach prośbę, czy groźbę, ale zasznurowała usta i wróciła do przygotowań.

Na szczęście nie musiałyśmy długo czekać na pierwszy, porządny skurcz. Gwen krzyknęła z bólu i zacisnęła ręce na prześcieradle.

− Zaczęło się. − Cassie skrzyżowała ze mną spojrzenia i zaczęła wydawać mi polecenia.

− Dasz radę, ruda. Pomożemy ci, ale to ty musisz być silna. Musisz dać z siebie wszystko, żeby Rose miała się z kim bawić. − Ścisnęłam mocno jej rękę.

− Nie zostawiaj mnie − wydyszała.

− Nie opuszczę cię ani na krok − obiecałam i zobaczyłam, że akuszerka daje mi znak. − A teraz przyj z całej siły!

Miałam wrażenie, że to wszystko trwa w nieskończoność. Gwen na zmianę krzyczała, po czym opadała niemal bezwładnie na poduszki. Ledwo znosiłam widok płynów i krwi, coraz mocniej zabarwiających pościel między jej nogami. Modliłam się nieustannie i obiecywałam bogom wszystko, co tylko przychodziło mi do głowy.

W międzyczasie Renny wrócił z wielkim bukietem ziół na rękach. Cassie wydawała się zaskoczona ich ilością, a ja tylko bezgłośnie podziękowałam mu, zanim szybko zniknął za drzwiami.

− Ostatni raz, rudzielcu. Dasz radę! − Usiłowałam ją zmotywować, ale widziałam, że nie ma już sił.

− Jeszcze tylko trochę! − dodawała akuszerka.

W końcu zobaczyłam pupę i nóżki dziecka. Zawołałam Cassie i dalej to ona się nim zajęła. Ja w tym czasie podskoczyłam do stołu i zaczęłam mieszać zioła. Słyszałam tylko chrapliwy, płytki oddech mojej przyjaciółki za plecami. Nie mogłam się zmusić, żeby się odwrócić. Głównie dlatego, że...

Ciągle nie słyszałam dziecka.

Rozdzielałam, ubijałam, moczyłam i czekałam. Czekałam na ten upragniony przez wszystkich krzyk. Cassie mówiła, że może być za późno, ale ja nadal miałam nadzieję. Czułam to oczekiwanie w całym budynku. Wszyscy w ciszy wstrzymywali oddech.

I tę ciszę rozdarł krzyk.

O bogowie. Dziękuję, dziękuję, dziękuję... − pomyślałam, patrząc w górę i jeszcze raz dziękując Vijanie.

− Będzie dobrze − sapnęła wymęczona, ale uśmiechnięta Cassie i podała mi dużego chłopca. − Zanieś go ojcu, ja pomogę Gwen.

Ze łzami w oczach wzięłam go na ręce i wreszcie spojrzałam na moją przyjaciółkę. Wyglądała jeszcze gorzej niż wcześniej i wiedziałam, że ta walka jeszcze się nie skończyła.

− Zrób wszystko, co w twojej mocy, żeby ją ocalić. Proszę − błagałam.

Otworzyłam drzwi i zobaczyłam całą masę wlepionych w nie ślepi. Teraz ich spojrzenia skierowały się na dziecko, a wyróżniały się z tego tłumu orzechowe, przekrwione i załzawione oczy Rhogana.

− To twój syn, heroldzie − powiedziałam łamiącym się głosem i podałam mu dziecko.

Delikatnie wziął go w ramiona i spojrzał na mnie.

− Gwen? − zapytał cicho.

− Walczymy − rzuciłam tylko.

Nie mogłam dać mu nic więcej ponad to. Obietnicę, że będę walczyć do końca. Dla niego, dla siebie i dla tego małego chłopca.

Radość rozlała się po zmęczonych twarzach zebranych w korytarzu. Tylu ludzi kochało Gwen. Czerpałam siłę od każdego z nich, by móc stawić czoło następnym godzinom. Nie miałam pojecia ile to potrwa, ale wiedziałam, że nie zostawię rudej i zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby jej pomóc.

W tłumie wypatrzyłam również Renny'ego. W przeciwieństwie do innych nie patrzył na chłopca, tylko prosto na mnie. W jego spojrzeniu widziałam dumę i determinację.

Wszystko, czego było mi teraz potrzeba.

Wróciłam do pokoju i rzuciłam się w wir pracy. Cassie znów wydawała mi polecenia i po pewnym czasie wpadłyśmy w pewną rutynę. Zmieniałyśmy okłady, podawałyśmy różne zioła mające ją wzmocnić i mówiłyśmy do niej. Nie można nazwać tego rozmową, bo świeżo upieczona mama na zmianę odzyskiwała i traciła przytomność.

Spałyśmy z Cassie krótko. Kiedy jedna już padała na twarz, budziła drugą i przekazywała dalsze instrukcje. Po jakimś czasie zajrzał też medyk. Zbadał Gwen i jej dziecko, ale powiedział, że nie może zrobić nic więcej ponad to, co już robimy.

Potrzebowała czasu.

Dwa dni praktycznie nie wychodziłam z jej pokoju. Co jakiś czas zaglądał tylko któryś z mężczyzn: Rhogan, Renny lub Farren, żeby sprawdzić sytuację i czy czegoś nam nie potrzeba. Dwa dni, podczas których miałam trudność z rozróżnieniem dnia od nocy. Modliłam się do wszystkich bogów, by oszczędzili moją przyjaciółkę, łącznie z Kifo, prosząc, aby był dla niej łaskawy. Dwa dni, ale po tym czasie Gwen otworzyła oczy i spojrzała na mnie bardziej przytomnie.

− Wody − wyjąkała.

Natychmiast podbiegłam do stołu i napełniłam gliniany kubek. Podałam go jej do spierzchniętych ust, a ta zaczęła łapczywie pić. Wiedziałam, że to jeszcze nie koniec, ale wierzyłam, że to dobry początek. Nie chciałam, żeby się wysilała, więc sama zaczęłam mówić jak nakręcona:

− Teraz już będzie dobrze. Jesteś z nami i twój syn także. Tak, urodziłaś chłopca i nie, nic mu nie jest. Mamka się nim zajmuje. Rhogan jest zachwycony, nareszcie ma upragnionego syna. Dał mu na imię Joseph. Jest strasznie do niego podobny, zresztą do ciebie też, ale włosy raczej będzie miał ciemne, nie to co Rose.

− Lily... − wyszeptała.

− Tak?

− Zamknij... się. − Nie mogłam się powstrzymać z radości i uściskałam ją mocno.

− Jak sobie życzysz. Kiedy obudzisz się następnym razem, będzie na ciebie czekał ciepły rosół i kochający mąż z synem na rękach. A teraz śpij.

- Tak... właśnie... zrobię − wysapała i znów przymknęła oczy, ale tym razem była dużo spokojniejsza.

Obudziłam Cassie i opowiedziałam jej co się stało. Też się ucieszyła i uznała, że w takim razie na nią już pora. Akuszerka nie była już potrzebna. Ona została tylko z poczucia obowiązku i być może dlatego, że chyba trochę się mnie bała. W każdym razie, teraz ktoś inny mógł z powodzeniem ją zastąpić. Ja za to wyszłam w końcu z tego pokoju, by przekazać dobrą nowinę oraz zaczerpnąć świeżego powietrza. Pierwszy raz od ponad dwóch dni mogłam odetchnąć pełną piersią.

Po drodze zdałam relację Rhoganowi, zajrzałam do małego Josepha, zamieniłam kilka słów z Farrenem i wyszłam przed dom. Na zewnątrz było jeszcze ciemno, ale ponad dachami widziałam już pierwsze, nieśmiałe promienie słońca. Zauważyłam Hornana. Stał oparty o ścianę i wpatrywał się w drogę, prowadzącą do dzielnicy kupieckiej. Pomógł mi. Podsycał wolę walki, rzucał wyzwanie. Uświadomiłam sobie, że sama jego obecność dodawała mi sił. Kiedy potrzebowałam go najbardziej, po prostu był przy mnie. Nie mogłam tego powiedzieć o nikim innym. Uderzyło mnie to, jak bardzo zaczęłam na nim polegać.

− Gwen się obudziła − powiedziałam cicho, kiedy do niego podeszłam.

− Naprawdę? To świetnie. − Ucieszył się, ale nie odwrócił w moją stronę. Jego chmurny wzrok nadal skupiony był na szerokiej ulicy.

− Posłuchaj... Dziękuję ci za to, co dla niej zrobiłeś. − Myślałam, że powiedzenie tego przyjdzie mi z większym trudem, ale naprawdę byłam mu cholernie wdzięczna. Bez problemu schowałam dumę do kieszeni.

− Daj spokój, to tylko zioła. − Wzruszył ramionami.

− Może i tak, ale uratowały jej życie. Nie mogłabym powierzyć go nikomu innemu, więc jeszcze raz dziękuję. − Dopiero teraz spojrzał mi w oczy. Szukał czegoś.

− Przepraszam – odparł skruszony.

Wiedziałam, za co te przeprosiny. Ostatnie wydarzenia pozwoliły mi spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. To, że wymusił na mnie pocałunek, straciło na znaczeniu. Zbladło. Zszarzało niczym kolory w najciemniejszą noc. Już nie potrafiłam być o to zła. Za to samego aktu nie potrafiłam wyrzuć z pamięci, choć usilnie się starałam.

− Wiem i ci wybaczam. Jeśli jednak jeszcze raz postawisz mnie w takiej sytuacji, to pożegnasz się z częścią swojego ciała, do której jesteś najbardziej przywiązany − zagroziłam z lekkim, zmęczonym uśmiechem.

− Wiedziałem, że przyciąga twoją uwagę. − Wyszczerzył się z ulgą. − A o co chodziło Gwen z tym łóżkiem? − zapytał niby niewinnie, ale wyraźnie zaintrygowany.

− Bredziła w malignie. Nie chcesz wiedzieć, o jakich jeszcze bzdurach mówiła. − Westchnęłam. Miałam nadzieję, że zdążył o tym zapomnieć.

− Jesteś tego pewna? − Jego uśmiech zrobił się bardziej drapieżny. Pochylił się nieco, zmniejszając dystans między nami.

Patrzyłam na niego niczym zahipnotyzowana. Dostrzegałam każdy szczegół. Cienie kryjące się w oczach oraz błąkające się po twarzy. Wyostrzające jego rysy. Lekko przyspieszony oddech. Rytmiczne pulsowanie tętnicy na szyi. Drżenie blizny, która niezmiennie przyciągała moją uwagę. Jak zwykle podążyłam za nią wzrokiem, aż dotarłam do ust. Spomiędzy lekko rozchylonych warg wydostał się szept:

− Lily...

Przestałam panować nad tym, co robiłam. Nie myślałam, nie zastanawiałam się. Podniosłam rękę, jednocześnie robiąc pół kroku do przodu. Zrobiłam to instynktownie. Moje palce niemal zetknęły się z jego policzkiem. Usta prawie dosięgły tych złodziejskich warg, które skradły mi już jeden pocałunek.

Przymknęłam oczy.

Jednak nim osiągnęłam swój cel, dobiegło nas wołanie.

− Tu jesteście!

Podbiegła do nas zdyszana i zarumieniona Anne.

− Co tu robisz? − zapytałam zaniepokojona, z lekkim ukłuciem żalu otrząsając się z tego letargu.

Renny odsunął się ode mnie, co odczułam jak kolejną grabież. Przestrzeń wokół mnie nagle stała się pusta, ogołocona z ciepła.

− Daj mi chwilę... Muszę złapać oddech − wysapała i oparła dłonie kolanach, próbując się uspokoić. − Onyks chce was widzieć... Natychmiast − powiedziała poważnie.

− Teraz? Coś się stało? − zdziwił się złodziej. Wymienił ze mną zaniepokojone spojrzenie.

− Dwóch ludzi Gabriela znaleziono martwych.

***

To chyba mój ulubiony rozdział w tej części. Lily nie specjalnie lubi wchodzić w jakieś głębsze relacje oraz ma poważne problemy z zaufaniem. Długo wypierała się swojej przyjaźni z Gwen, ale tutaj wszystkie emocje widać jak na dłoni. Mam nadzieję, że Tobie też się spodobał :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro