15
Liczyłam, że po wyjeździe Gisele Liza zrezygnuje z węgierskiego. Przeliczyłam się. Ona te zajęcia polubiła.
— Nauka języka jest bardzo rozwijająca — powiedziała. Leżała w swoim dawnym łóżku i przeglądała zapisane tego dnia w zeszycie słówka. Ja zaprzestałam prowadzenia zeszytu.
Kiwnęłam. Każda kolejna lekcja doprowadzała mnie do szału.
— Przejdę się kawałek — oznajmiłam zaraz po zakończonych zajęciach, chcąc pójść w innym kierunku niż ona.
— Pójdę z tobą — odparła jak gdyby nigdy nic — chętnie się przejdę.
Miałam się nie zgodzić? Milcząco przystałam na jej towarzystwo, które zdecydowanie nie było mi na rękę. Drugi raz nie popełniłam tego błędu i powiedziałam Coralie, że wychodzę, kiedy Lizy nie było w pobliżu.
— Liza nie idzie? — spytała. Słyszała, że wczoraj byłyśmy się przejść razem.
— Jest zajęta rysowaniem — stwierdziłam.
Wyszłam szybko, by Liza nie zdążyła mnie dopaść. Skierowałam się wprost na Młodą. Gdy z bijącym z obawy raptownie sercem stanęłam pod właściwymi drzwiami, zapukałam w nie niemal gorączkowo. Ulżyło mi, kiedy usłyszałam głos Tamary.
— Otwarte.
Weszłam do środka. Tamara wyjrzała z pokoju.
— O, cześć, to ty — zdziwiła się, ale zaraz podeszła mnie uściskać. — Myślałam, że już dawno nie ma cię w mieście.
— Okazało się, że nie wyjeżdżam.
Puściła mnie i kazała usiąść. Sama zajęła fotel naprzeciwko.
— Ingrid nie ma, poszła w odwiedziny. Mam nadzieję, że ja ci wystarczę. — Uśmiechnęła się. — Ktoś w ogóle wie, że tu jesteś?
Powoli przekręciłam głową.
— Chyba nie daliby mi tu przyjść, ale ja już nie mogłam wytrzymać. Potrzebowałam spotkać się z kimś... kimś spoza domu. Odpocząć od domu, tylko tyle.
— Och, biedactwo. Więc ty tylko dom–szkoła?
— Nie — rozłożyłam ręce — choć prawie. Rzecz w tym, że nie mam nawet ostatnio szansy, żeby pobyć sama. Chodzę na zajęcia dodatkowe, ale dziewczyna, z którą mieszkam się doczepiła i... — westchnęłam. — Tylko na spacery mogę chodzić sama, nie licząc wczoraj, kiedy też ze mną była. Po prostu chciałabym sama wybierać, gdzie i z kim spędzam czas, a tutaj jest to niemożliwe. Czuję się więziona.
Głasnęła mnie po policzku.
— Nie dziwię ci się. Twoja koleżanka jest trudna w obyciu?
— Tak, ale potrafiłabym to znieść, gdybym tylko nie miała jej przy sobie dwadzieścia cztery godziny na dobę.
— Yhm.
— Jakieś rady? — spytałam rozgoryczona, załamując ręce.
Zastanowiła się.
— A czego dokładnie chcesz?
— Najlepiej byłoby... — nie skończyłam, bo i tak nie miało to sensu. — Wystarczy mi, że będę mniej czasu spędzać zamknięta w domu. Może zacznę chodzić na spacery na drugi koniec miasta.
— Nie polecałabym włóczęgi — powiedziała i przeniosła się ze swojego fotela na podłokietnik mojego. — Zamiast tego możesz przychodzić tutaj. Otwarte mamy zawsze, cichy kąt też się znajdzie.
— Dzięki, to miłe, ale nie mogę przychodzić tutaj codziennie, zorientują się.
Mruknęła.
— U kogo jesteś?
— U Mallgrave'ów.
— Słuchaj, ja ich nie znam, zakładam, że oni mnie ani Ingrid też nie. Powiedz, że jesteśmy koleżankami, które zapoznałaś w sklepie czy gdzieś i nie powinno być problemu.
— Hmm. Chyba tak zrobię — odparłam po chwili namysłu.
Tamara poklepała mnie po ramieniu i wstała. Spojrzała na zegar.
— Thea o ciebie pytała. Oczywiście nie mogłam jej niczego powiedzieć, bo nie wiedziałam nawet, czy wciąż tu jesteś, ale interesowała się tobą.
Przechyliłam głowę. Tamara uniosła brew.
— Co u niej? — spytałam.
— Po staremu, tylko przeżywa tamto. Może chcesz ją odwiedzić?
Zaprzeczyłam delikatnie.
— Na razie nie.
Tamara skinęła. Spojrzała na zegar ponownie.
— Przejdziesz się ze mną do apteki? Muszę kupić parę rzeczy.
— Apteki? Macie tu aptekę? — zdziwiłam się.
— Nie widziałaś jej jeszcze? Stoi prawie w centrum, rzuca się w oczy. To nie do końca apteka, ale tak to wszyscy nazywają i taki wisi szyld. — Skoro byłam zainteresowana, podeszła do szafki, by wyciągnąć reklamówkę.
— Nie zwróciłam uwagi, nie lubię tamtędy przechodzić.
— Cóż, to wiele wyjaśnia.
Wyszłyśmy z domu i udałyśmy się do śródmieścia, gdzie otoczony innymi sklepami stał budynek apteki. Ruch wokół był wyjątkowo natężony, co nie było ani trochę przyjemne. Próbowałam poruszać się tak, by unikać wszelkich obcych, ale idąc z kimś w parze po ciasnej ulicy, było to niemożliwe, jeśli przy okazji nie chciałeś zwracać na siebie uwagi.
W aptece, nie większej niż przeciętnej wielkości salon, było już kilku klientów. Podsunęłam się pod ścianę, gdy Tamara stanęła w kolejce.
Rozejrzawszy się dookoła, zwróciłam wzrok na stojące za mną całymi rzędami na półce buteleczki, fiolki oraz kartoniki. Miały na sobie etykiety, więc zaczęłam je czytać. Rozpoznawałam część łacińskich i greckich członów nazw, jednak większość pozostawała dla mnie zagadką. Obróciłam jedną buteleczkę, by sprawdzić, co znajduje się z tyłu.
Preparat pomocny przy leczeniu oparzeń słonecznych. Posiada właściwości regenerujące i łagodzące.
Skład: wyciąg z węczernika szarego, wyciąg z hużawy pospolitej, polikadostyn...
Stosowanie: Nasączyć wacik preparatem i przetrzeć nim uszkodzoną skórę. Powtarzać kilka razy dziennie.
Przechowywanie... Termin przydatności...
Tamara zapłaciła za zakupy i skinęła na mnie. Wyszłyśmy.
— Co kupiłaś? — spytałam, a ona w odpowiedzi podała mi torebkę. Zajrzałam do środka.
— To tylko do mycia, co jakiś czas trzeba spłukać z siebie kurz — zażartowała.
Wyciągnęłam butelkę, która była mniejsza niż pozostałe, a płyn w niej bardziej wodnisty. Chciałam przyjrzeć się jej dokładniej.
— Aż tak cię to interesuje? — zaśmiała się Tamara.
Uniosłam głowę.
— Do czego to służy? Prawie nic tu nie napisano.
Wzięła ode mnie specyfik i torebkę, którą zawiesiła na przegubie. Zwolnioną ręką odkręciła nakrętkę i przycisnąwszy do otworu dwa palce, przechyliła butelkę. Kazała mi podwinąć rękaw. Kiedy to zrobiłam, zwilżonymi palcami potarła skórę na moim przedramieniu. Zaintrygowana zbliżyłam je do twarzy, szukając różnicy. Trochę pachniało, jednak chyba nie o to chodziło.
— Poczekaj chwilę, potrzebuje momentu. Sprawdzisz, jak dojdziemy do domu, oświetlenie będzie lepsze.
— Zrobi coś ze skórą?
— Kolor będzie bardziej naturalny, choć twój i tak nie jest zły. To kiedy wychodzi się do ludzi albo żeby poprawić sobie nastrój. — Uśmiechnęła się.
— Nie sądziłam, że wampiry mają aż tyle swoich mikstur i tych innych.
— Prawda? Ale największym dobrodziejstwem wciąż pozostaje eliksir. Bez reszty można by się obejść, choć być może z bólem.
Spojrzałam ponownie na przedramię. Przystanęłam pod latarnią, by lepiej widzieć. Mogło mi się zdawać, ale chyba widziałam efekt.
— Czy to wszystko jest robione pod ziemią?
— Nie wiem, czy wszystko, ale na Przedgrociu stoi pracownia chemiczna. Zdaje się, że większość tego pochodzi stamtąd.
Znajoma nazwa zwróciła moją uwagę. Nie przypominałam sobie, żebym widziała tam jakiś szyld informujący o miejscu pracowni, jednak pomyślałam, że potrafiłabym tam trafić, gdybym chciała.
— Byłaś tam kiedyś?
— W samej pracowni nie, ale na przodzie budynku jest sklepik taki jak ta apteka. Zajrzałam tam kiedyś po coś.
Wróciłyśmy do mieszkania. Posiedziałam jeszcze trochę, a potem, jeszcze zanim zdążyła pokazać się Ingrid, stwierdziłam, że czas zbierać się do domu. Przez całą drogę towarzyszyła mi myśl, że chętnie zobaczyłabym, jak robi się jakiś eliksir.
Lekcja węgierskiego wreszcie dotoczyła się do końca i w towarzystwie Lizy opuszczałam dom prowadzącego. Nie siedziałam już z Dalią. Za pomocą kilku uwag dotyczących wymowy Bogu ducha winnej kobiety Liza szybko zniechęciła ją do naszego towarzystwa. Wiedziałam, że nie chodziło tu wcale o wymowę, a jedynie o pozbycie się w jej mniemaniu zbędnej osoby. Jej skuteczność mnie przerażała.
Spoglądając na mnie, Liza zagadnęła po węgiersku.
— Co? — nie zrozumiałam.
Westchnęła i powtórzyła. Denerwowało mnie, że tak szybko uczyła się nowego języka, zupełnie jakby miała go we krwi.
— Rozumiałabyś, gdybyś przez tę godzinę uważała, a nie wgapiała się w nogę tego faceta — zarzuciła mi, gdy i za drugim razem nie potrafiłam odpowiedzieć.
Zachłysnęłam się powietrzem i uniosłam rękę, żeby ją uciszyć. Odsunęła twarz od mojej dłoni, a ja zażenowana rozejrzałam się wokół. Miałam nadzieję, że zainteresowany ani jego znajomi nie słyszeli tego przycinku.
— To nie tak — syknęłam.
— Więc jak?
Miała na myśli fakt, że na zajęciach znaczna część mojej uwagi skupiona była na przykrej ranie, którą dostrzegłam u dołu łydki jednego z uczestników. Do tej pory nic w starszym mężczyźnie nie budziło mojego zainteresowania, ale kiedy dzisiaj usiadł przy stole i wsunął stopy pod krzesło, nogawka jego spodni uniosła się, odsłaniając paskudne rozcięcie nad kostką. Rana, choć ohydna, w dziwny sposób nie pozwalała mi na dłużej odwrócić wzroku. Była głęboka do mięsa, a jej brzegi poszarpane i zeschnięte.
Zrezygnowałam z tłumaczenia się.
— Pójdę się przejść — powiedziałam. — Powiesz Coralie...
— Tak, idź — odparła i zastawiła mnie z tyłu.
Chciałam skończyć zdanie słowami: „...że wrócę trochę później". Właściwie było mi na rękę, że od razu odeszła. Przynajmniej nie musiałam jej się w tej chwili tłumaczyć. Zawróciłam, nie będąc jeszcze przekonana, czy wolę iść na Młodą, czy raczej przejść się na Groty, zahaczając po drodze o pracownię chemiczną. Żałowałam trochę, że nie było tu gdzieś Erwina, który mógłby dotrzymać mi towarzystwa albo zaproponować coś ciekawego. Niestety nie pokazywał się od ostatniego razu, kiedy musiałam kazać mu odejść.
Gdy przyszło do wyboru skrętu w lewo bądź prawo, wiedziona rozbudzoną poprzedniej nocy ciekawością wybrałam skręt w prawo. Szłam niezbyt śpiesznie, starając się czerpać radość z samego spaceru, w razie gdyby pracowni chemicznej nie udało mi się odnaleźć lub gdybym nie trafiła nawet na Przedgrocie, na którym byłam przecież tylko raz.
Wbrew swoim obawom dotarłam na miejsce, choć z nieuwagi weszłam na ulicę, na której stał dom Dorothei. Zorientowawszy się, gdzie jestem, postanowiłam nie cofać się już, a przemknąć przed nim pośpiesznie ze spuszczoną głową.
Minęłam wejście do Grot. Nie musiałam iść dużo dalej, kawałek stąd, kilka lub kilkanaście wąskich budynków, ujrzałam jeden z dużą oświetloną witryną. Zbliżyłam się; nad drzwiami wisiał podniszczony szyld, głoszący: Pracownia chemiczna F. Antelle.
Przez szybę zajrzałam do wewnątrz. Sklep przypominał tamtą aptekę w centrum, budził jednak wrażenie bardziej staroświeckiego i jakby przepełnionego. Wysoka, ciemnozielona lada stała wprost naprzeciwko witryny. Mimo że paliło się światło, a tabliczka na drzwiach, umieszczona zaraz nad informacją o poszukiwanej osobie do sprzątania, wskazywała, że jest otwarte, w środku nie było nikogo, ani klientów, ani sprzedawcy.
Wpatrywałam się dalej, dopóki z innego pomieszczenia nie wrócił wysoki, barczysty chłopak. Usiadł za ladą i po krótkiej chwili dostrzegł mnie za szybą. Spłoszona, odsunęłam się od okna. Odeszłam parę metrów.
W zasadzie cel tej wędrówki został osiągnięty — zobaczyłam, co planowałam zobaczyć. Szkoda, że nie więcej.
Weszłam do Grot, ale nie czułam wcale chęci spacerowania po nich. Myślami byłam wewnątrz sklepu, pośród dziesiątek drobnych naczynek, ustawionych ciasnymi szeregami na półkach. Patrzyłam tylko przez szybę, jednak wydawało się, że na wszystkim zalegał kurz. Przypomniałam sobie o ogłoszeniu na drzwiach, wakat na tym stanowisku mogli mieć już od dawna.
Naraz przeszło mi przez myśl, że praca byłaby dobrym rozwiązaniem. Powód, dla którego każdego codziennie wychodzi się z domu, bez dołączania do żadnego głupiego kółka czy klubu. Z każdym krokiem ten pomysł podobał mi się bardziej.
Zawróciłam, żeby przekonać się, czy miałabym jakieś szanse. Gdy jednak znowu znalazłam się koło pracowni, musiałam postać chwilę i zebrać w sobie odwagę. W końcu stało się, postanowiłam wejść.
Zadzwonił mały dzwoneczek nad drzwiami. Chłopak siedzący za ladą podniósł wzrok. Speszona, powoli podeszłam. Na powitanie skinęłam głową tak jak uczono nas tego w szkole.
— W czym mogę pomóc? — zapytał, wstając. Odłożył gruby notatnik, który trzymał wcześniej na kolanach.
— Czy oferta pracy jest nadal aktualna?
Przez moment nic nie mówił, co tylko przyśpieszyło bicie mojego serca. Byłam gotowa uciec stąd w każdej chwili. Chłopak wskazał ręką drzwi obok.
— Proszę.
— Dziękuję — odparłam. Żałowałam, że tu przyszłam.
Przeszłam przez próg pierwsza, ale potem chłopak ominął mnie i wszedł głębiej ciemnego, zagraconego korytarzyka, w którym się znaleźliśmy.
— Doktorze — zawołał. Nie słysząc odpowiedzi, wkroczył do następnego pomieszczenia. Gdy zniknął za ścianą, usłyszałam: — Doktorze, przyszła dziewczyna zapytać o pracę.
Na płytkach wraz rozległy się żwawe kroki, bardzo różne od ociężałych kroków sprzedawcy. W drzwiach pojawił się rozpromieniony staruszek w białym kitlu. Był niskiego wzrostu, a dodatkowo przygarbiony. W rękach trzymał taśmę klejącą.
— Witaj — powiedział, ściskając mi gorąco rękę. — Cieszę się, że ktoś się w końcu znalazł. Nazywam się Felix Antelle.
— Emily Lindner — przedstawiłam się z lekkim zacięciem, gdyż nie byłam nawet pewna, jakiego nazwiska powinnam użyć. Prawdę mówiąc nowe ledwo pamiętałam.
— Więc chcesz tu sprzątać? — spytał, a ja potwierdziłam. — To świetnie, naprawdę wspaniale. Do sprzątania jest sklep oraz wszystkie te pomieszczenia za nim — machnął ręką — cała pracownia. Powiedz, jak często mogłabyś przychodzić i jakiego wynagrodzenia oczekujesz?
— Mogę przychodzić nawet codziennie, tylko że wciąż chodzę do szkoły i właściwie to... nie wiem jeszcze, czy opiekunowie pozwolą mi na pracę.
Doktor zmartwił się.
— Och, więc nie pytałaś nikogo?
Potrząsnęłam głową. Mruknął pod nosem.
— Więc cóż, będziesz musiała to zrobić. Zapytaj, zobaczymy.
Kiwnęłam.
— Postaram się przyjść jutro. Jeśli nie, niech pan dłużej na mnie nie czeka.
— W porządku. — Uśmiechnął się i schował taśmę do kieszeni.
Jeszcze przez chwilę prowadziliśmy uprzejmą rozmowę, podczas której chłopak, który mnie tu przyprowadził, zostawił nas i wrócił na sklep. Doktor zdradził mi, że na imię mu Ben.
***
Weszłam do domu i ostrożnie przeszłam przez korytarz. Zajrzałam do salonu, licząc, że Coralie będzie tam jak zwykle. Zastałam ją siedzącą z Adamem na kanapie, obejmował ją i szeptał coś do ucha. Nie chciałam im przeszkadzać, ale i tak już mnie zauważyli.
— Długo spacerowałaś — zagaiła Coralie, wyprostowując się. Przez jej słowa przebrzmiała delikatna sugestia, że chciałaby wiedzieć, co naprawdę robiłam.
Przytaknęłam tylko, stając za stołem, naprzeciw nich. Na ich twarzach wymalowało się zdziwienie i zaciekawienie.
— Chciałabym was o coś prosić — zaczęłam bez ogródek. Już samo to zabrzmiało w moich ustach nietypowo.
— O co takiego, kochanie? — spytała Coralie.
— Znalazłam pracę — odparłam i obserwowałam ich reakcję.
— I gdzie ta prośba? — zażartował Adam, na co Coralie go trąciła.
— Jaką pracę, skarbie?
— Tylko sprzątanie — zapewniłam szybko. — W pracowni chemicznej. Zgadzacie się?
Spojrzeli po sobie.
— Nie wiem, co na to Hana — powiedziała Coralie, lekko zbita z tropu. Zerknęła jeszcze raz na męża. — My chyba nie mamy nic przeciwko, ale jej zdanie będzie równe ważne. Skąd w ogóle ten pomysł na pracę? I przecież ta pracownia jest na drugim końcu miasta.
— Wiem, że to trochę daleko, ale nie przeszkadza mi to. A pomysł stąd, że po prostu zobaczyłam ogłoszenie i pomyślałam, że... może. Byłam spytać, będę mogła pracować, jeśli tylko dostanę waszą zgodę. — Zobaczyłam, że Mallgrave'owie mają nietęgie miny. — Przecież praca to nic złego. Może dzięki temu lepiej wpasuję się w to miasto, tak jak tego wszyscy chcieliście.
— Kochanie, a czy nie chodzi przypadkiem o coś innego? — spytała Coralie.
Nie zrozumiałam, co ma na myśli.
— Gisele już z nami nie ma, ale wiemy, że z Lizą również nie dogadujesz się najlepiej. Rozumiemy, że do niej trzeba mieć cierpliwość, a ty nie jesteś w łatwej sytuacji. Czy to dlatego ta praca? Żeby oddalić się od domu?
Zaskoczyła mnie. Musiałam przyznać, że całkiem nieźle odgadli moje motywy. Przełknęłam ślinę.
— I stąd nasze pytanie — kontynuowała — czy chcesz się przenieść? Nie mówimy, że do innego miasta. Możesz zostać w Dorsen, ale u innej rodziny.
— Nie, nie o to chodzi — zaoponowałam od razu, żeby nie zapędzać sprawy za daleko. — Nie chcę uciekać z domu. Liza nie jest taka zła. Po prostu chciałabym się trochę usamodzielnić. Czułabym, że jakąś część życia mam w swoich rękach.
Ponownie skontaktowali się ze sobą wzrokiem. Zaczynałam obawiać się, że mają jakieś zdolności telepatyczne, o których ja nic nie wiem. Czekałam niecierpliwa na werdykt.
— Na pewno? — zapytał Adam, więc potwierdziłam pilnie.
— Porozmawiamy z Haną — obiecała Coralie.
Podziękowałam im, choć bez entuzjazmu. Miałam nadzieję, że zielone światło od nich wystarczy. Jeśli Hana miała brać udział w podejmowaniu decyzji, to mogłam być pewna, że będę gnić w domu.
Udałam się do pokoju. Liza siedziała na łóżku, ale z jej zainteresowanej postawy wnioskowałam, że słyszała, że rozmawiam z Mallgrave'ami.
— O czym z nimi gadałaś? — spytała podejrzliwie, gdy nie zaczęłam się jej tłumaczyć. Byłam ciekawa, czy nie podsłuchiwała z przyzwoitości, czy za cicho rozmawialiśmy.
— Że znalazłam pracę — odparłam.
— Co? — Wykrzywiła twarz.
— Znalazłam dla siebie pracę i zapytałam, czy nie mają nic przeciwko.
— Ale jak to? — niedowierzała. — I zgodzili się?
— Jeszcze nie. Muszą porozmawiać z Haną. — Wzruszyłam ramionami i usiadłam na łóżku.
— Aha — powiedziała, podniosła się i wyszła. Do salonu, najwyraźniej zweryfikować, czy to wszystko prawda.
Kiedy następnej nocy wróciłam do domu po szkole, Coralie czekała już na mnie z wieściami: rozmawiała z Haną i ta wyraziła zgodę. Nie spodziewałam się tego, więc ucieszyłam się tym bardziej. Zaraz potem zostałam jednak ostrzeżona, żebym się pilnowała, bo Hana kręciła nosem. Potaknęłam, dziękując.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro