Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2

Pierwszym, co zobaczyłam po ocknięciu się, była bordowa tapeta w blade wzory, którą obklejone były wszystkie ściany. Na jej tle stały ciemne meble, polakierowane na wysoki połysk. Leżałam na wyjątkowo twardym łóżku, a z góry padało na mnie słabe, żółte światło, jakby żarówki były brud­ne. Całość robiła dosyć przytłaczające wrażenie.

Wraz z powolnym powrotem do świadomości dotarło do mnie, że nie rozpoznaję tego pokoju. Wystraszyłam się. Nagle, jak pod wpływem uderzenia młota, rozbolała mnie głowa i poczułam słabość. Skuliłam się, moim ciałem wstrząsnęła dziwna fala, pozostawiająca po sobie nieprzyjemne uczucie. Znalazłam się w obcym łóżku w obcym pokoju, czując się paskudnie i nie miałam pojęcia, jak to się stało. Już miałam się podnieść, gdy do pokoju zajrzał szczupły, starszy człowiek.

­­­­­­­­­— Obudziła się — powiadomił kogoś, po czym zniknął za ścianą. Usłyszałam kobiecy głos i kroki. Kiedy mężczyzna pojawił się ponownie, nie był już sam.

— Witaj — powiedziała kobieta, przyglądając mi się. Była zmieszana, delikatnie przygryzała wargę. — Mam na imię Dorothea, a to jest Gotfryd.

Nie odpowiedziałam, obserwowałam tylko obcych, chociaż kobieta wydawała się znajoma. Krępował mnie ich wzrok, gdy tak stali nade mną.

Po tym, jak został przedstawiony, mężczyzna skłonił się lekko i podszedł do mnie. Wyciągnął rękę, chcąc pomóc mi się podnieść. Usiadłam, ale prawie natychmiast ból położył mnie z powrotem. Dawno nie czułam czegoś tak okropnego.

— A ty, jak masz na imię? — Kobieta najwyraźniej wolała zignorować moje cierpienie.

— Emily — burknęłam.

— Więc, Emily — ciągnęła — zostawię cię tu, żebyś odpoczęła. Gotfryd z tobą posiedzi.

Chciała odejść, ale została zatrzymana. Fuknęła na Gotfryda, kiedy ten zastawił jej ręką drogę, posyłając znaczące spojrzenie. Wymienili kilka półsłówek. Wygrała, ale Gotfryd poszedł za nią, tłumacząc jej coś jeszcze na korytarzu. Kiedy wrócił, miał ze sobą stary zegar. Kręcąc głową, usiadł przy małym stoliku pod ścianą i zaczął przy nim dłubać.

Miałam czas na zastanowienie się, co właściwie miało miejsce. Na porwanie mi to nie wyglądało, bo czego ta dziwna dwójka mogłaby niby ode mnie chcieć. Gdzie ja w ogóle byłam? Ten pokój wyglądał jakby urządzony został ze dwieście lat temu. Tak koszmarnej tapety chyba jeszcze nie widziałam. Czujnym okiem badałam każdy skrawek tego pomieszczenia, szukając jakichś wskazówek. Coś musiało mi się majaczyć.

Trochę bałam się zagadać do nieznajomego, który majstrował sobie spokojnie, co jakiś czas tylko rzucając na mnie okiem. Poruszał wtedy gęstą, białą brwią. Włosy też miał takiego koloru, a oczy niebieskie. Zastanawiała mnie jego karmazynowa kamizelka, wyglądał w niej trochę jak lokaj lub kamerdyner.

Przyłożyłam dłoń do czoła, kiedy łupanie przybrało na sile.

— Nadal cię boli? — spytał. — Nie martw się, jeszcze trochę i powinno samo przejść — mruknął i wrócił do pracy, lecz po chwili dodał: — Jeśli nie, damy ci coś na ból głowy.

Skoro tak mówił, to zamknęłam oczy, czekając na obiecaną poprawę. Co też mi się stało?

Jak za sprawą wybuchu zaczęły do mnie wracać zdarzenia z poprzedniej nocy: wyjście na miasto, ucieczka, upadek i kobieta, na którą wtedy wpadłam. Jasne, to stąd znałam Dorotheę. Poruszyłam się niespokojnie, co nie uszło uwadze Gotfryda. Spojrzał na mnie przenikliwie, a potem wstał i wyszedł. Usłyszałam, że coś do kogoś mówi.

Zaniepokojona spojrzałam na dłonie. Powinny być starte, jednak widziałam na nich jedynie nikłe ślady, jakby rany zdążyły się zagoić. Dotknęłam policzka i wyczułam chropowatość. Musiał ucierpieć mocniej. Rozejrzałam się za lustrem, ale w pomieszczeniu żadnego nie było. Jeansy na kolanach miałam tak samo brudne jak tuż po upadku.

Niczego nie rozumiałam. Natłok myśli tylko pogarszał ból. Usiadłam na łóżku, chciałam iść kogoś poszukać.

Do pokoju weszła dziewczyna. Miała długą spódnicę, a mysie włosy z grzywką spięte w kok. Podeszła do mnie i podała mi mały, srebrny kieliszek.

— Wypij, to powinno pomóc. — Uśmiechnęła się delikatnie.

Zajrzałam do kieliszka, ciecz w środku była różowawa. Wzbudziła we mnie nieufność, ale jeśli mogła pomóc, to warto było spróbować. Ostrożnie przechyliłam kieliszek, płyn miał okropnie gorzki smak. Chyba za dużo napatrzyłam się wczoraj na te kolorowe mikstury z podręcznika. Śniły mi się teraz.

— Jestem Ingrid — przedstawiła się dziewczyna, odbierając ode mnie naczynko.

— Emily. Dzięki. — Spróbowałam się uśmiechnąć, pewnie wyszło strasznie krzywo.

— Nie ma za co — odparła i odwróciła się do drzwi.

Wychodząc, minęła się z Gotfrydem, który ponownie przysiadł do stolika. Zanim zebrałam się do zadania pytania, dokończył swoją robotę i wyszedł, zostawiając zegar. Leżałam. Wypity środek sprawił, że poczułam się senna. Słuchałam, jak Gotfryd przechadza się po domu. Ktoś otworzył i zamknął jakieś drzwi. Za ścianą toczyła się cicha rozmowa.

Zobaczyłam, że świeżo naprawiony zegar Gotfryd nastawił na dziesiątą czterdzieści ileś. Musiała to być dziesiąta wieczorem, bo do pomieszczenia nie wpadała ani odrobina światła dziennego. Poszukałam wzrokiem okna, ale, ku mojemu zdumieniu, nie znalazłam go. Nie zauważyłam tego wcześniej.

Mój niepokój i ból szybko były jednak pochłaniane przez ogarniającą mnie senność. Przez chwilę walczyłam, żeby się z niej wyrwać, ale przegrałam. Nie powinnam była pić tego lekarstwa.

Obudziło mnie delikatne potrząsanie ramieniem, nade mną stał wysoki blondyn. Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczami. Myślałam, że kiedy tym razem je otworzę, będę już u siebie, tymczasem to wciąż trwało i pojawiały się kolejne postacie.

— Panno Emily — zwrócił się do mnie śpiewnym głosem. — Jest panna gotowa do wyjścia?

Nie miałam zielonego pojęcia, o co mu chodzi. Nieznajomy wyciągnął rękę, szeroko się uśmiechając, i z jego pomocą się podniosłam. Po bólu nie było śladu, tylko trochę kręciło mi się w głowie i dziwne uczucie wciąż gdzieś tam jeszcze we mnie pobrzmiewało. Postawiłam dwa chwiejne kroki, usiłując złapać równowagę. Chłopak wziął mnie pod rękę i wyprowadził na korytarz, dzięki czemu mogłam zobaczyć, jak wygląda reszta domu.

Poczułam się, jakbym została cofnięta w czasie, nie było tu nic, co wyglądało na nowe. Rzeźbiona komoda z porcelanową figurką i dużą wazą pełną ususzonych kwiatów, ozdobne portale drzwi, kilka obrazów w wielkich ramach, sztukateria pod sufitem i niebieska tapeta w subtelne wzory, znacznie ładniejsza niż w tamtym pokoju.

Przechodząc korytarzem, usłyszeliśmy dochodzący zza ściany śmiech. Chłopak rzucił, że to z kuchni. Zaprowadził mnie do drzwi na końcu, przez które powinno się wychodzić na zewnątrz. Gdy je otworzył, moim oczom ukazało się coś niebywałego.

— Gdzie ja jestem...? — wykrztusiłam. Nieznajomy tylko uśmiechnął się szerzej.

Miałam przed sobą miasto, ale nie takie jak Dorsen czy którekolwiek z tych normalnych miast. To było... inne. Budynki były z nagiego kamienia i cegieł, okien nie miał żaden, przez co wszystkie wyglądały jak wielkie kloce z drzwiami i tabliczkami z numerami. Wokół przechadzali się ludzie, a każdy jakby wyciągnięty z innej epoki. Były fraki, długie suknie, bluzy, kurtki i wiele innych. Obok nas przeszła kobieta w wymyślnym nakryciu głowy. Wielkie pióro prawie musnęło mi twarz.

Najbardziej w tym wszystkim jednak zadziwiający był brak nieba. Na początku pomyślałam, że jest noc, ale szybko zrozumiałam, że nad głową mam potężny, kamienny sufit. To pokręcone miasto zbudowane było w jednej wielkiej jaskini i gdyby nie rzędy latarni wzdłuż ulic, byłoby tu całkowicie ciemno.

Rozdziawiłam usta.

— Jestem Victor — zagadnął chłopak.

— Emily — odparłam osłupiała, nie odrywając oczu od tego niespotykanego widoku.

— Wiem, Dorothea mi powiedziała, że tak masz na imię. — Spojrzał w stronę, w którą ja patrzyłam, przy okazji machając do jakiegoś przechodnia. — Powiedz, jak ci się u nas podoba?

— Jest... dziwnie. — Tylko na taki opis było mnie w tej chwili stać. — Czy my jesteśmy pod ziemią?

— Owszem.

— Czemu to miasto jest pod ziemią?

— Może wydawać ci się to dziwne, ale żyje nam się tu całkiem dobrze, nawet lepiej niż na powierzchni. Sama zresztą zobaczysz.

Ruszyliśmy dalej. Próbowałam w międzyczasie przetrawić to wszystko. Niektórzy przechodnie spoglądali na mnie, to z zaciekawieniem, to z podejrzliwością. Rozpoznawali, że jestem obca.

— Dokąd my właściwie idziemy? — zapytałam, bo była to w sumie dość istotna kwestia.

— Zaraz zobaczysz, za chwilę będziemy na miejscu — obiecał.

Idąc, rozglądałam się na wszystkie strony, a najwięcej patrzyłam w górę. Sufit czasem był niżej, czasem wyżej, ale generalnie podwyższał się w stronę, w którą szliśmy. Miał postać naturalnej skały, w niektórych miejscach łączącej się ze szczytami budynków, tworząc w ten sposób wielkie podpory połączone łukami. Zmieniał się także styl zabudowań. Niektóre były wyłącznie z szarego kamienia lub cegły, ale większość była albo kombinacją obu, albo posiadała inne ozdoby, jak chociażby kolorowe kamienie.

Budynek, pod którego szliśmy, był od innych wyraźnie oddzielony. Jako jedyny miał także jasny kolor piaskowca, a zdobiły go białe gzymsy. Nad dwuskrzydłowymi drzwiami widniał złoty napis URZĄD I SĄD MIEJSKI.

Spojrzałam na Victora pytająco, a ten otworzył przede mną drzwi. Wydawał się być pewien, że jesteśmy we właściwym miejscu. Postanowiłam na razie mu zaufać.

Hol wyglądał jak w drogim hotelu, zupełnie nie pasował do jaskini na zewnątrz. Po obydwu stronach znajdowały się rzędy drzwi opatrzonych tabliczkami, poprzecinane krzesłami dla czekających. Przy wejściu recepcjonistka tylko rzuciła na nas okiem, zajęta segregatorami. Zauważyłam Dorotheę siedzącą dalej. Przysiedliśmy się. Widziałam jej zdenerwowanie i sama też się niepokoiłam. Tylko Victor, zająwszy miejsce między nami, był całkowicie spokojny. W końcu zza drzwi naprzeciwko wychylił się mężczyzna w mundurze i dał nam sygnał, żebyśmy weszli.

Za drzwiami była sala sądowa ze wszystkim, co na takiej sali powinno się znajdować. Sędzia i inni, których funkcje mogłam tylko zgadywać, też już czekali. Wskazano nam dwie krótkie ławki przed ławą sędziowską, Victor poszedł na publikę.

Speszyłam się. To nie mogło oznaczać niczego dobrego. Nie byłam chętna zająć wyznaczonego mi miejsca. Dorothea dała mi znak, żebym to zrobiła. Ona zasiadła w drugiej ławce. Rozglądałam się, pozostało mi jedynie czekać na rozwój wypadków.

Sędzia zastukał młotkiem.

— Rozprawa o ugryzienie człowieka z nocy 29 na 30 maja — powiedział tubalnym głosem. Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, czy dobrze usłyszałam. — Oskarżona, Dorothea Ripple.

Skinęła.

— Powód... — Spojrzał na mnie znacząco.

— Emily Lindner — przedstawiłam się.

— Emily Lindner — powtórzył, upewniając się, że ta informacja została zapisana. — Zawiadomienie zostało złożone przez samą oskarżoną, mniemam więc, że przyznaje się ona do winy i bierze na siebie pełną odpowiedzialność za popełniony czyn.

— Tak — odparła.

— Czy zaplanowała to pani?

— Nie.

— Niech więc przedstawi pani okoliczności i swoją wersję wydarzeń.

Poprawiła się na siedzeniu.

— Załatwiałam na górze sprawy związane z pracą, jestem pośrednikiem handlowym. Gdy już wracałam do miasta, wpadła na mnie ta dziewczyna. — Wskazała mnie gestem. — Wybiegła zza rogu, nie zdążyłam się odsunąć. Poraniła się, upadając i nie zdołałam się opanować, choć próbowałam. Eliksir wzięłam trzy godziny wcześniej, ale widok krwi działał zbyt silnie.

— Rozumiem. Czy miała pani pozwolenie na opuszczenie miasta?

— Tak.

Mężczyzna z boku podsunął sędziemu jakiś papier.

— Ktoś z panią był? Czy widział to jakiś człowiek?

— Byłam sama. Wydaje mi się, że nikt inny tego nie widział.

— Z akt wynika, że taki wypadek nie zdarzył się pani wcześniej. — Potwierdziła skinięciem. — Dobrze, na razie to wszystkie pytania do pani, teraz niech wypowie się powód. — Znowu zwrócił wzrok na mnie. — Czy potwierdza pani przedstawioną przez oskarżoną wersję wydarzeń?

Patrzyłam na niego jak głupia, bo nie nadążałam za tokiem rozmowy. Było coś o mnie, ale nie składało się to w logiczną całość. Że niby Dorothea mnie ugryzła? Jak? Czemu?

— Czy ma pani świadomość tego, co się stało? — zapytał.

— Czyli czego konkretniej...? — spytałam niepewnie.

— Czy wie pani, że została wampirem?

— Wampirem? — powtórzyłam, niedowierzając.

— Tym zajmiemy się później. Proszę jedynie o potwierdzenie lub zaprzeczenie tego, że było tak, jak to przedstawiła to oskarżona. Że wpadła pani na nią i się zraniła.

— No... tak. Ale to naprawdę było niechcąco.

Sędzia pokiwał głową.

— Czy ktoś jeszcze ma coś do powiedzenia? — Nie odezwał się nikt, więc wrócił do Dorothei. — A więc, jako że był to nieszczęśliwy wypadek i bierze pani na siebie odpowiedzialność, jedynymi konsekwencjami będą zawieszenie prawa do opuszczania miasta na rok oraz sprawowanie opieki nad poszkodowaną do czasu jej przystosowania się do nowego życia lub do znalezienia innego domu. A na przyszłość proszę bardziej uważać. Sprawa zamknięta. — Postukał na zakończenie.

Zaczęto się rozchodzić, a ja siedziałam oniemiała. Victor podszedł do nas i znowu chciał wziąć mnie pod rękę, ale podniosłam się i odsunęłam, rzucając Dorothei domagające się wyjaśnień spojrzenie. Ona patrzyła gdzieś w bok.

— Wyjaśnij mi, co się tutaj dzieje — kazałam.

Wstała z godnością.

— Oczywiście, ale chodźmy najpierw do domu. Tam porozmawiamy.

— Nie, chcę to usłyszeć teraz.

Nie spodobała jej się moja odmowa.

— To nie jest najlepsze miejsce na takie rozmowy. Widzisz, ile tu ludzi? — powiedziała chłodno. Wyciągnęła do mnie rękę. — To sąd, nie możemy tu dłużej siedzieć.

— Nie pójdę. — Zrobiłam krok w tył.

Spojrzała na mnie groźnie, Victor pośpiesznie dotknął jej ramienia.

— Thea, nie — szepnął. Na niego również spojrzała wściekle, ale po chwili opanowała się trochę.

— Obiecuję, że w domu odpowiem na wszystkie twoje pytania. Chodź, proszę.

— Gdzie ja jestem? — Spoglądałam na nich nieufnie. — Czy to sen?

— Tak, sen — powiedziała słodko. — Może i sen. Wciąż jesteś w Dorsen. Pójdziesz ze mną, to powiem ci więcej.

Strażnik stojący przy drzwiach nas obserwował. Na sali zostaliśmy już tylko my.

Może nie było lepszego sposobu na dowiedzenie się prawdy. Zbliżyłam się odrobinę w ich stronę, ale nie dałam się dotknąć. Byłam gotowa uciekać, gdyby zaistniała taka potrzeba. Dorothea westchnęła, ale ruszyliśmy. Do samego domu szłam bezpiecznie od nich oddalona, a oni co chwila sprawdzali, czy wciąż za nimi idę. Kiedy tylko przekroczyliśmy próg, zatrzymałam się, nie chcąc postawić ani kroku więcej.

— Teraz wszystko mi powiedzcie — zażądałam, pozostając w otwartych drzwiach.

— Dobrze — odparła skrupulatnie. Szła do pokoju, ale widząc, że dalej już nie zamierzałam za nią iść, cofnęła się.

Victor stał między nami, niepokojąc się coraz bardziej.

Nagle z Dorotheą zaczęło dziać się coś dziwnego. Jej ciało jakby rozsypywało się w proch, który unosząc się w powietrzu, przeleciał pod moimi nogami. Podskoczyłam, myśląc, że chce mnie zaatakować, ale chodziło tylko o to, by przedostać się i zatrzasnąć drzwi. Gdy zmaterializowała się w pełni, przekręciła klucz w zamku, wyjmując go i chowając do kieszeni.

Odsunęłam się od nich, nie wiedząc, czy mam próbować rzucać się na drzwi czy biec w głąb tego chorego domu.

— Wedle obietnicy — powiedziała i wypaliła: — A więc teraz jesteś wampirem i musisz tu mieszkać.

Prychnęłam. Co za bzdury!

Mimo to drgałam nerwowo.

Dorothea uśmiechnęła się, podchodząc. Stała teraz zdecydowanie za blisko, a była ode mnie nieco wyższa.

— To może jakoś ci to udowodnię? — zaproponowała.

— Wampiry nie istnieją — odparłam, próbując nie dać się zastraszyć.

— Ach, tak? Cóż, możesz tak sobie myśleć. Siłą cię nie przekonam. Ale sama niedługo zobaczysz, że nie jesteś już taka jak dawniej. Dotknij chociażby swojego kła.

Z pewną rezerwą dotknęłam go językiem. Przeraziło mnie to, że wydawał się ostrzejszy niż wcześniej. Czekała na moją reakcję.

— To ma być dowód? Przecież...! Kim wy w ogóle jesteście?!

— Tymi, kim teraz także ty jesteś — wampirami.

Spojrzałam na twarz Victora, wyglądał na bezsilnego. Prychnęłam dla dodania sobie otuchy.

— Ale to niemożliwe! — Rozglądałam się, szukając jakiejś drogi ucieczki. Dorothea spróbowała złapać mnie za rękę, na co odskoczyłam i dopadłam drzwi, szarpiąc za klamkę.

— Ej! — zawołała, łapiąc mnie za ramię. Miała mocny chwyt. — Wyrwiesz klamkę. Słuchaj, bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało, ale musisz tu zostać.

— Chcę wrócić do domu, proszę, wypuść mnie stąd! — Nie puszczałam drzwi.

Czekała, aż się uspokoję.

— Emily — powiedziała łagodnie. — Przykro mi, ale nie możesz wrócić do domu.

— Czemu?! — zapytałam rozpaczliwie. Dlaczego ta kobieta nie chciała mnie wypuścić?

— Mogłabyś kogoś ukąsić...

Zabrzmiało to tak idiotycznie, że znieruchomiałam, kurczowo trzymając się klamki. Ten sen powinien już się skończyć, dlaczego wciąż tu byłam, dlaczego? Spojrzałam na nich błagalnie. Nie wiedzieli, co zrobić.

— Nie — powiedziałam w połowie do nich, w połowie do siebie, ale jedyne wyjście, jakie widziałam, to wyjście stąd — zamknięte drzwi, do których klucz miała Dorothea. — Proszę, otwórz je, chcę stąd wyjść.

— Nie mogę.

Pociągnęłam jeszcze raz za klamkę, jakby tym razem drzwi mogły okazać się otwarte. Ale nie były. Szarpnęłam jeszcze raz. Zaczęłam dygotać. Byłam tu uwięziona. Myślałam, myślałam, co mogę zrobić.

Dorothea podeszła ostrożnie i delikatnie odciągnęła mnie od drzwi, co nie było trudne, bo ledwo mogłam utrzymać się na nogach.

— Zaprowadzę cię do pokoju, potrzebujesz trochę czasu — powiedziała i poprowadziła mnie do pokoju, w którym się obudziłam.

Nie chciałam usiąść ani się położyć, zatrzymałam się na środku.

— Przyniosę ci coś na uspokojenie — zaproponowała.

— Nie, nie chcę — odmówiłam. Bałam się, że znowu by mnie to uśpiło. Czujność. Musiałam zachować czujność. Tu działy się zbyt dziwne rzeczy, aby pozwolić sobie nawet na lekkie otumanienie.

Skinęła głową. Patrzyłam, jak odchodzi, zostawiając drzwi uchylone. Jej kroki szybko przestały być słyszalne.

Nie miałam pojęcia, co robić. Stałam tam na środku. Rozejrzałam się po pokoju nerwowo, czując się przez te ściany osaczona. Nie chcąc dłużej pozostawać wprost na widoku, schowałam się za łóżkiem. Wciśnięta między je a szafkę nocną, zaczęłam wszystko analizować.

To jest sen, ja się obudzę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro