PROLOG
Pół roku wcześniej
Było kilka minut po dwudziestej drugiej, gdy skończyłam służbę i wstąpiłam do sklepu po coś na kolację. Miałam ochotę na jakieś tłuste, niezdrowe żarcie, a większość znośnych knajp z pysznościami na wynos została już o tej godzinie pozamykana. Wsunęłam do koszyka opakowanie mrożonych frytek i rozejrzałam się za panierowanym kurczakiem, po czym głośno zaklęłam pod nosem.
Powietrze wokół mnie zgęstniało, czas zwolnił na parę sekund, poczułam ciężki zapach lilii, za to kamień wiszącego na mojej szyi medalionu zapulsował fioletową poświatą. Działo się tak za każdym razem, kiedy przebywałam w pobliżu niespokojnych i nieobliczalnych dusz. Mogło to oznaczać zjawę, kogoś bliskiego śmierci, cień zmarłego, szaleńca lub osobę przeżywającą silne, głębokie emocje. W takich momentach zawsze zachowywałam czujność, ponieważ nigdy nie wiedziałam, z czym dokładnie przyjdzie mi się zmierzyć.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zadźwięczał przymocowany nad futryną dzwoneczek, rozległ się zgrzyt odbezpieczanej broni i tubalny głos. Ukradkiem wychyliłam głowę zza regału, aby rozeznać się w sytuacji, a jednocześnie nie zdradzić swojej obecności. Do spożywczaka wszedł szczupły mężczyzna. Miał na sobie opasłą kurtkę, naciągnięty na czoło kaptur oraz mroczny bałagan w oczach. Skierował lufę na sprzedawcę, ostrym tonem żądając pieniędzy, wtedy już wiedziałam, że nie zakończy to się dobrze.
Jak na złość dziś trafiłam na najgorszy z typów – desperata. Napadu mu się zachciało. Psia mać...
Po chichu położyłam koszyk na podłodze. Sięgnęłam do kabury po służbowy pistolet, wycelowałam w rabusia i możliwie bezszelestnie ruszyłam w jego stronę. Łajdak wyglądał na nadpobudliwego, co sugerowało, że najprawdopodobniej był jakimś narkomanem na głodzie. Tacy jak on zazwyczaj nie mieli skrupułów, bo nie myśleli racjonalnie. Musiałam działać szybko.
Zrobiłam krok w przód, potem drugi i trzeci. Kasjer wyjmował gotówkę z kasy drżącymi dłońmi, ponaglany przez zniecierpliwionego rzezimieszka, który sprawiał wrażenie gotowego na wiele. Pocił się, garbił, żywiołowo przestępował z nogi na nogę.
Zatrzymałam się jakieś półtora metra za nim. Przyłożyłam palec do ust, dając znać rozdygotanemu chłopakowi, żeby zachował spokój, i nieco odchyliłam ramoneskę, by zobaczył moją odznakę.
Młodziak wydawał się kumaty. Nic nie powiedział, tylko pomału umieścił reklamówkę z forsą na ladzie.
To była moja szansa.
– Policja! – zawołałam, stabilnie ściskając spluwę w wyprostowanych rękach. – Odłóż broń albo strzelę.
Gość się wzdrygnął. Przeniósł na mnie rozbiegany wzrok, jednak wciąż mierzył z gnata do sklepikarza. Wiedziałam, że teraz wszystko zależało od tego, jak to rozegram, inaczej złodziejaszek niechcący mógł pociągnąć za spust. Podczas trzyletniej pracy w wydziale zabójstw miałam do czynienia z różnymi przypadkami, dlatego byłam dość dobrze przeszkolona do działania w podobnych sytuacjach. Przewidziałam, w jaki sposób zareaguje napastnik, niestety nie wzięłam pod uwagę, że sprzedawca nagle postanowi zgrywać bohatera.
Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, idiota wsunął dłoń pod blat, aby uruchomić cichy alarm, co oczywiście od razu wywołało niepokój na twarzy przestępcy. Jego pistolet wypalił, a wystrzelona kula trafiła kasjera prosto w klatkę piersiową. Chłopak runął na podłogę z bolesnym okrzykiem.
Kurwa jego mać!
– Na kolana! Już! – wrzasnęłam. Robiło się nerwowo.
Mężczyzna spanikował. Musiał zdać sobie sprawę, że nie wyjdzie z tego cało, jeśli nie usunie także i mnie, bo nie minęła chwila, a zamiast wykonać moje polecenie, postanowił oddać kolejny strzał. Nie mogłam dłużej zwlekać – otworzyłam ogień. Nie zamierzałam ginąć z tak błahego powodu.
Pocisk tylko nieznacznie drasnął dłoń agresora, ale to wystarczyło, żeby gość instynktownie upuścił broń i złapał się za zranione miejsce. Z jego gardła wyrwał się głośny krzyk, jednak ani trochę go nie żałowałam. Migiem pokonałam dzielący nas dystans, przesunęłam stopą leżącą na posadzce spluwę, tym samym uniemożliwiając draniowi ponowne jej dobycie, po czym stanęłam naprzeciwko niego. Bezustannie trzymałam go na muszce.
– Ręce za głowę – rozkazałam. Mój ton nie tolerował sprzeciwu. – Potem się odwróć. Powoli!
Kiedy delikwent ustawił się do mnie plecami, schowałam pistolet do pokrowca i sięgnęłam po kajdanki. W kilka sekund złapałam strzelca za przedramiona, skułam mu nadgarstki, później ostrym szarpnięciem zmusiłam go do klęknięcia. Zerknęłam za ladę. Chłopak z obsługi nie wyglądał najlepiej. Strasznie zbladł, a spod niego wypływała szybko powiększająca się kałuża czerwieni.
Wyjęłam telefon z przedniej kieszeni spodni, by wezwać pomoc. Zadzwoniłam do dyspozytora, podałam numer odznaki, następnie w paru zdaniach streściłam przebieg zdarzenia. Poprosiłam o pilne wezwanie karetki dla rannego, ale jeszcze zanim się rozłączyłam, wiedziałam, że nie zdąży tu dotrzeć. Sprzedawca kaszlnął, jego oczy znieruchomiały, dłoń tamująca krew opadła. Nie przeżył.
Westchnęłam wściekle, rozglądając się po sklepie. Zapach lilii przybrał na sile, powietrze zrobiło się ciężkie i duszące, tymczasem z widocznej wyłącznie dla mnie mgły wyłonił się cień sklepikarza. Na razie nie był zjawą ani niczym podobnym, a jedynie oddzieloną od ciała duszą, która mogła odejść w spokoju lub zostać na ziemi, aby pewnego dnia ewoluować w jakąś paskudną zmorę. Z wyglądu praktycznie wcale nie różnił się od postaci, jaką był za życia. Żadnej przeźroczystości, unoszenia się nad ziemią czy okalającej sylwetkę jasnej poświaty.
Upłynęło wiele lat, nim wykształciłam w sobie zdolność odróżniania żywych od umarłych, co przysporzyło mi cholernie dużo problemów. Rozmawiałam z nimi, nie wiedząc, że nikt inny ich nie dostrzega, wskazywałam ludziom pustą przestrzeń przed sobą, przysięgając, że kogoś tam zauważam... Dramat. Nauczyciele myśleli, że mam autyzm albo jakiś rodzaj upośledzenia, koledzy szybko wynaleźli dla mnie adekwatne przezwiska, dzięki czemu zasłynęłam w całej szkole jako świruska, kiedy byłam zaledwie ośmiolatką. Mama i babcia rozumiały, co się ze mną działo, próbowały mi to tłumaczyć, jednak do najłatwiejszych zadań to nie należało, bo gdy poznałam prawdę, bardzo długo ją wypierałam. Naprawdę wolałam sobie wmawiać chorobę psychiczną niż zaakceptować fakt, że musiałam odpokutować za grzechy przodków.
Byłam niewinna. Nie zasłużyłam na karę.
– No nie gadaj, że mnie zabił. – Kasjer ze złością spojrzał na swoje leżące kawałek dalej ciało. – Kutas.
Cóż, nieźle to przyjął. Obyło się bez histerii.
– Aha – przyznałam mu rację. – Ale sam się prosiłeś. Na co ci było to chojrakowanie? Nie mogłeś poczekać, aż zrobię swoje? Masz problem z kobietami u władzy czy jak?
Sklepikarz się zmieszał.
– Nie – mruknął. – Spanikowałem, okej? – Rozłożył ręce. – Co teraz? Da się to jakoś odkręcić?
Złodziej patrzył na mnie z zaciekawieniem, dlatego odrobinę się oddaliłam, niemniej nie na tyle, by stracić go z zasięgu wzroku. Normalnie w takich przypadkach, gdy ucinałam sobie pogawędkę z cieniem, udawałam, że rozmawiam przez telefon albo wymyślałam na poczekaniu coś innego, ale dziś miałam to gdzieś. Nie obchodziło mnie, czy przypnie mi łatkę wariatki. I tak nikt mu nie uwierzy, jeśli postanowi o tym opowiedzieć.
– Odkręcić? – powtórzyłam z lekką drwiną. – Nie, nie da rady. – Pokręciłam głową. – Czeka cię już jedynie życie pośmiertne. Spróbuj odnaleźć do niego drogę – zachęciłam. – Poobserwuj otoczenie, aż na coś trafisz.
– Czego mam szukać? – Chłopak zerknął na boki.
– Nie wiem. To jest widoczne tylko dla ciebie – wyjaśniłam. – Jedni zauważają drzwi, inni tunel, komuś ukazała się dziura w podłodze, niektórzy słyszeli śpiew albo nawoływanie. – Zerknęłam na zegarek na przegubie ręki. Nie chciałam biedaka pospieszać, lecz za moment zjadą tu posiłki. – Ktoś podobno...
– Dobra, chyba widzę. – Cień odwrócił się do mnie plecami. – Łódka. Powinienem do niej wsiąść? – Rzucił mi pytające spojrzenie przez ramię. – Nie sprawia wrażenia zbyt solidnej.
– Tak, wskakuj. Nic złego ci nie grozi – zapewniłam. Właściwie nie miałam bladego pojęcia, co się stanie, ale gość był już martwy, więc generalnie alternatywa nie wchodziła w grę.
Wsiadł, a przynajmniej tak wywnioskowałam po jego ruchach. Uniósł jedną nogę, potem drugą, następnie z wolna zaczął rozpadać się w powietrzu. Na twarzy pojawił mu się szeroki uśmiech, pomachał mi na pożegnanie, po czym zniknął, zostawiając po sobie raptem wątłą, liliową woń.
Mój medalion przestał pulsować i zmienił kolor na ciemnofioletowy. Złapałam go w palce i otworzyłam, a ostatnia z cyfr odliczających skolekcjonowane dusze do spłacenia rodzinnego długu poleciała o oczko w dół.
Zostało mi do zebrania jeszcze tylko dwieście osiemdziesiąt sześć...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro