5. Słodycz i gorycz
Dzienna komnata znajdowała się pomiędzy pokojem dziecięcym a biblioteką, oraz naprzeciwko salonu i jadalni. Weszłam do środka z wymaganą ode mnie gracją oraz uprzejmym uśmiechem. Annabell oczywiście nie omieszkała mi towarzyszyć, chociaż rozmowę z narzeczonym wolałam przeprowadzić w cztery oczy. Rzadko mi na to pozwalano, a tak naprawdę to nigdy, jeśli sama się o to nie postarałam, szperając w cudzych umysłach i naginając je do własnej woli. Na przykład wysyłając guwernantkę po niezbędną książkę czy przyzwoitkę na stronę, gdyż nagle złapał ją ostry ból brzucha.
Niestety nie zawsze udawało mi się wyjść bez zauważenia, to znaczy czasami lekcy ludzie zdali sobie sprawę, że użyłam na nich swoich wpływów. Wtedy wieść niemal od razu dotarła do babci i przez to nieraz spotkały mnie nieprzyjemne konsekwencje. Kolejne obostrzenia, kolejne wywody i wprowadzone zajęcia, aby tylko zapełnić nimi mój czas i umysł.
W salonie znajdował się nie tylko narzeczony, ale i służka. Od razu przeskanowałam jej umysł, ale nic niepokojącego nie przykuło mojej uwagi. Za mną oprócz babci weszło do środka dwóch przydzielonych mi strażników.
– Regen! Słodka Regen!
Thomass poderwał się z zajmowanego fotela i w kilku susach znalazł się przede mną. Mało delikatnie i mało taktownie skupił na mojej osobie całą swoją uwagę, choć to babcię powinien przywitać jako pierwszą; tak nakazywała kultura. Ucałował mnie w nadgarstek. Dziwny, choć uroczy zwyczaj.
– Ty żyjesz. Ciepłe dłonie nie mogą świadczyć o niczym innym, a... – Pieszczotliwy gest dotknięcia policzka, wyczerpał cierpliwość Annabell. Nad wyraz grzecznie i cicho odchrząknęła. – Och! milady Annabell kin Wakefree, wybacz mi nietakt, ale widok Regen, całej i zdrowej, odebrał mi resztki dobrego wychowania.
– Według mojej babci twoje wychowanie leży w rynsztoku i hasa ze szczurami.
Thomass nie dał się zbić z pantałyku. Odpowiedział szerokim uśmiechem, a po sapnięciu babci, odparł:
– Lady kin Wakefree masz rację i wierzę, że mi wybaczysz. – Przyłożył dłoń do serca i skinął w kierunku Annabell. – Jednak widok twojej wnuczki... – Raz jeszcze pochylił się i jego wargi dotknęły nadgarstka. Usta wydawały się zimne, ale i tak dotyk rozpalał wyobraźnię i ciało.
Należał do przystojnych, młodych mężczyzn o kwadratowej szczęce i czarnych, jak noc włosach. Nos posiadał zakrzywiony w dół, jak dziób drapieżnych ptaków, ale to nie odejmowało przyjaznego wyglądu, gdyż ciepły uśmiech obejmował całą twarz i niszczył wszelkie inne wrażenia.
– Słodka Moiro. – Palcami przesunął po skórze nadgarstka. – Jakim cudem do tego doszło? Jakim cudem z nami jesteś?
Zawsze się zastanawiałam, czy nie był świadom, jak jego dotyk na mnie działał, czy czynił to z rozmysłem, aby mnie pokusić. A potem, co niezwykle mnie irytowało, pozwalał sobie na grzeczną nieświadomość i niewinność, gdy czyniłam ku nim zaloty, aby tylko skłonić go do wykonania kolejnych kroków w kierunku przekroczenia pewnych granic.
– Bądźmy wdzięczni bogom, gdyż tylko oni znają odpowiedź na to pytanie.
– Bogowie? – szepnął w konsternacji i zerknął na strażników. Ostatnimi laty temat tabu. Król Talorii Osfaler odrzucił nieśmiertelnych, rozkazał wymazać ich z kart historii, spalić ołtarze, bądź przeistoczyć w miejsca kultu nowego nurtu wiary nazywanej odrodzeniem prawdy – kassanhem.
– Wszyscy wiemy, że bogowie wymarli – odezwała się Annabell i posłała zakutym w stal mężczyznom znaczące spojrzenie. Ostrzeżenie w przebraniu dystyngowanego uśmiechu i stanowczego tonu. – A prawdziwa boskość płynie w naszych ciałach, to magia.
– Można by rzec, że teraz my jesteśmy bogami – zauważyłam z kąśliwością godną najpodlejszej żmii.
– Bogami czy nie, śmiertelność nas dotyka. – Thomass przesunął spojrzeniem po mojej osobie. Drżały mu, nie tylko dłonie, ale i oczy. Lśniły, jak dotknięte chłodem nadchodzącej zimy jeziora.
– Śmiertelność zorganizowała dla mnie iście kiepską igraszkę, pozostaje pytanie, kiedy ona się skończy.
Thomass pozostał poważny, jak nie on, po chwili poznałam powód.
– Kilka dni wcześniej straciłem ojca, a przed tym ciebie, Moiro. To niemal mnie złamało! Niech życie więcej nie igra z tobą.
– Twój ojciec nie żyje? Tak bardzo mi przykro, Thomassie.
Może i nie przepadałam za jego ojcem. Mrocznym, apodyktycznym oraz popierającym wojenne działania przeciw bogom czarodziejem, jednak te emocje nie przysłoniły współczucia w stosunku do narzeczonego.
– Wszystkich wprawiła w niemały szok tak nagła śmierć lorda kin Parra – wtrąciła się babcia.
– Co się stało? – zapytałam i splotłam dłonie młodzieńca z własnymi, co nie spodobało się Annabell. Jednak oprócz zmrużenia oczu oraz niemal niewidocznego zaciśnięcia palców na lasce, nie uczyniła nic więcej.
– Śledztwo jest w toku – odparł oszczędnie, starając się utrzymać fason.
– Usiądźmy, porozmawiajmy na spokojnie, przy filiżance herbaty oraz ciastku. – Babcia skinęła na posłusznie stojącą z boku służącą. Ta niemal bezszelestnie odeszła.
Zajęłam miejsce na kanapie, a Thomass wbrew ogólnie przyjętym obyczajom usiadł tuż obok mnie, tak że stykaliśmy się kolanami. Mój fiolet z jego ciemnymi bryczesami. Oprócz tego przywdział białą koszulę i wams z krótką baskinką ze zdobieniem w rybołowy – znajdowały się w herbie rodziny kin Parr, a zarazem należały do moich ulubionych ptaków łownych.
– Gdy ujrzałem pospiesznie wychodzącego i czerwonego na twarzy kin Kempera, zacząłem się obawiać, że doszło do nieporozumienia, że wieść o twoim powrocie to kiepska facecja.
– Jak sam widzisz, Thomassie, nie doszło do nieporozumienia.
– Widzę, chociaż lico masz blade. Potrzebujesz gorącej herbaty, a może pledu? – Nieustannie patrzył na mnie z czułością.
– Nie trzeba. Czuję się znakomicie, gdyby nie fakt, że martwię się o ciebie.
– Żałoba po ojcu jest świeża i wciąż jątrzy me wnętrze, ale i tak jestem wdzięczny... losowi za jego wielkoduszność i nie mogę opanować radości. Chwała im po wieki, za to że śmierć, chociaż ciebie mi nie odebrała! – Jego dłoń odnalazła moją, zacisnął palce w dodającym otuchy geście i spojrzał na mnie, a może i we mnie, wielkimi, ciemnymi oczami. Naprawdę się cieszył, że wróciłam, w czerwonym od płaczu i zmęczenia spojrzeniu widziałam troskę i radość.
Mimo zaaranżowanego mariażu od początku wiernie zapewniał, że mnie kochał, że trafił go sam grom w momencie, gdy pierwszy raz się spotkaliśmy, że po tym nie mógł wyrzucić mnie ze swojej głowy, że zwariował i stanowiłam jedyne istniejące remedium na ogarniające go szaleństwo. Cyniczne porównanie zważając na mój stan.
– Śmierć najwidoczniej zapragnęła sprawić nam psikusa. Mój czas jeszcze nie nadszedł.
– I nie nadejdzie! Nie pozwolę! Już nie. – Żarliwie zaczął snuć swoje plany: – Wszcząłem dochodzenie morderstwa, a raczej próby morderstwa – widocznie się zmieszał, ale nie na długo. Pasja wrzała w nim. W każdym ze słów, w gestach i mimice. – Wyznaczyłem nagrodę, rozesłałem szpiegów, pociągnąłem większość dłużników do obowiązku spłacenia pożyczek na poczet twojego imienia, do tego pokaźna część wiernych mi ludzi zajęła się odnalezieniem łajdaka!
– Jestem ci niezmiernie wdzięczna, jednak pragnę, aby moja rodzina osobiście się tym zajęła. Nie potrzebuje dodatkowego kweresu, kiedy to straż miejska i tak, prawnie czy nie, miesza się w tę sprawę.
– Jako twój przyszły małżonek poczuwam się do obowiązku odnalezienia mordercy. – Jakby dla pewności, dotknął mojej dłoni, wciąż ciepła, żywa. Przesunął kciukiem po nadgarstku. – Sam osobiście postawię go przed sądem! To kwestia honoru!
Thomass nigdy nie czynił niczego, jeśli nie wiązał z zadaniem ogromnego ładunku pasji. Wkładał w obowiązki czy ambicje całego siebie, albo nie czynił nic. Urocza cecha, krnąbrna w swojej naturze, ale i przewidywalna. Jeśli mnie naprawdę kochał, to znaczy, że kochał na zabój. Ta myśl za każdym razem dodawała otuchy.
– Proszę, Thomassie, zrób to dla mnie. To sprawa osobista, dotyczy zemsty. Poza tym tuż przed Rytuałem Złączenia nie pragnę zamieszania, a znam cię. Z pewnością już całe miasto szumi od plotek, wszyscy ciągnął za języki, aby tylko zdobyć nagrodę za choćby najdrobniejszą czy nic nieznaczącą informację. A twoi wierni strażnicy nie imają się niczego, aby tylko znaleźć sprawcę. – Pogłaskałam narzeczonego po policzku. Babcia poprawiła się w miejscu. Aż cud, że w dystyngowany sposób nie zwróciła uwagi na łamanie zasad kurtuazji. – Pragnę sprawiedliwości nie mniej niż ty, ale proszę cię, zostaw tę sprawę mojej rodzinie. My załatwimy to po cichu.
– Wiele ode mnie wymagasz, możliwe że za wiele.
– Schlebia mi twoja pasja i rozpacz, ale czuję się poniżona twoją protekcją i brakiem zaufania. Powinieneś wiedzieć, że sama potrafię zająć się tą sprawą.
– Wybacz mi, Regen, nie takim był mój zamiar i oczywiście, że wycofam się z poszukiwań. – Palce musnęły nadgarstek, zadrżałam. – Ale tylko jedno twoje słowo, a przywlokę drania przed sam trybunał i króla!
– Jestem ci wdzięczna.
– Skoro już rozmówiliśmy się na temat poszukiwań, proszę, powiedz mi, jak się czujesz. – Męska, delikatna dłoń powędrowała na skryte pod jedwabiem ramię.
– Kin Kemper określił stan Regen jako stabilny. – Babcia z wyczuciem wślizgnęła się do rozmowy. – Nie ma powodu do obaw, ani do powściągliwości. – Nie podobał mi się tor rozmowy. Thomass właśnie stracił ojca, stracił i odzyskał mnie. Ślub z pewnością widniał ostatni na liście jego zmartwień czy pragnień. – Koniec nieszczęść, czas na radość, która nigdy nie trwa wiecznie, a wraz z nią nowe życie, nowe początki.
Frazes zabrzmiał niebywale sztucznie w ustach babci, co chyba sama wyczuła, a świadczył o tym niemal niewidoczny grymas na odrobinę pomarszczonej twarzy. Jednak poczciwy, niezaznajomiony z intrygami i salonowymi gierkami Thomass nie wyczuł podstępu, wpadł w pułapkę i dał się ponieść rozmowie.
– Moiro nawet nie wiesz, jakie uczynisz mi szczęście...
– Thomassie co ci się stało...? – Wskazałam na rękaw, na pierś, ręka niby mi zadrżała. Narzeczony dłońmi i oczyma zaczął szukać powodu mojego zaskoczenia. Pająk? Plama? Szew puścił? – Tutaj!
– Gdzie? Nic nie widzę.
– Och! Musiało mi się przewidzieć, to... nic – zagrałam najlepiej, jak umiałam. Połknął haczyk, za to babcia nachmurzyła się i już otworzyła usta, aby z pewnością w subtelny sposób powrócić na tor rozmowy. Nie mogłam jej na to pozwolić. Thomass zasłużył na chwilę wytchnienia. Zresztą sama potrzebowałam odpoczynku i odpowiedzi, a nie presji nadchodzącego Rytuału. – Po prostu... to musi być zmęczenie.
– Zachowałem się niebywale egoistycznie. – Podniósł się, na co babcia Annabell zaczęła zaprzeczać.
– Wręcz przeciwnie, Thomassie. Twoje odwiedziny jedynie nam schlebiły, a zwłaszcza Regen. Powinieneś zostać na herbacie, potowarzyszyć, wesprzeć po tak niebywale ciężkich przeżyciach. Służka z pewnością zaraz przyniesie skromny poczęstunek.
Zasłoniłam usta dłonią, udając ziewanie.
– Wybaczcie mi. Padam z nóg.
– Nie, och! lady kin Wakefree ma rację. Nadużyłem waszej gościnności i nadwyrężyłem cię, och! moja słodka Regen. Powinnaś odpoczywać. – Pochylił się, ucałował moją dłoń. – Zobaczymy się niedługo. Jeszcze raz dziękuję za gościnę i proszę o wybaczenie za nagłe najście, och! lady Wakefree.
– Uwierz mi, Thomassie, że przyjęłam wieść o twoim przybyciu z radością.
– Schlebia mi to. – Wykonał gest szacunku z lekkim ukłonem. – Do zobaczenia.
Drzwi się zamknęły. Annabell pod warstwą pudru z pewnością poczerwieniała ze złości, mruknęła kilka przekleństw w języku vehrus i dopiero odezwała się do mnie z przyganą.
– Naprawdę nie mogłaś doczekać chwili, aż upewniłybyśmy się kwestii ożenku?
– Wybacz, babciu, ale naprawdę nie mam sił.
– Nawet na potwierdzenie sojuszu i ślubu?
– Nie zauważyłam, aby przestał mnie wielbić.
– To mężczyzna. W dodatku dżentelmen, więc takie zachowanie mu przystoi... powiedzmy, że przystoi. – Pokręciła głową.
Do środka weszła służąca z tacą. Zapachniało cukrem, jagodami i cytryną. Zbliżyła się, oczywiście rzucając mi nieufne spojrzenia. Zajęła się krojeniem ciasta i nalewaniem czarnej herbaty. Dłonie jej drżały tak samo, jak i myśli. Niepewne, płochliwe i pełne czarnych wizji. Ona także widziała we mnie dziwoląga, uważała za nie mającą racji bytu i wyrwaną śmierci z rąk bestię.
Bolało tak mocno i tak dotkliwie, aż to uczucie rozpaliło we mnie złość. Zapragnęłam pokazać dziewczynie prawdziwą bestię, zalać jej słaby umysł obrazami tak straszliwymi, że zaczęłaby rwać włosy z głowy i wrzeszczeć niczym zarzynane kocię.
– Ten jego brak ogłady – babcia kontynuowała narzekanie. – Zaraz po zamążpójściu musisz niezwłocznie zająć się wychowaniem wybranka. To niecierpiąca zwłoki sprawa, w końcu tak jak ty jego reprezentujesz, tak i on ciebie.
Osobiście nie widziałam w jego nonszalancji oraz nieograniczonej taktem trosce ani grama obcesowości, ani powodu do zmian. Był sobą. Najmłodszym z piątki synów. Nigdy nie zwracał uwagi na takt, normy czy zdanie innych. Nie miał zostać spadkobiercą, a jedynie czekał na resztki ze stołu mariażu, po tym jak ojciec zajął się starszymi synami. Niestety, ale rzeczywistość okazała się inna.
– Najmłodszy – najbardziej rozkapryszony, tak mówią, co za wiele nie odbiega od prawdy o Thomassie.
– Wiele przeszedł, stracił czterech braci.
– Na froncie. Ta wojna zabrała za wiele istnień.
Babcia zdawała się chcieć coś więcej powiedzieć, ale ugryzła się w język i odebrała od dziewczyny herbatę. Ja odmówiłam, choć pragnienie, aby wylać ją na pełną czarnych myśl głowę służącej, kusiło. Zamiast tego poprosiłam o placek, gdyż zapach rozbudził żołądek. Nie miałam nic w ustach od kilku dni.
– Dziękuję. – Odebrałam talerzyk.
Annabell kontynuowała rozmowę, choć już na inny temat niż wojna.
Złapałam za widelczyk, wbiłam w kruche ciasto, nie stawiało większych oporów i wydało z siebie delikatne chrupnięcie. Czerwień rozlała się po kremowej skórze, jagoda pękła, a może i serce. Wybuchło, krew trysnęła. Z początku słabym strumieniem, a potem silniejszym, aż zalała mi twarz. Sok, czy też krew, smakował słodyczą, metalem, bólem.
Wisiałam nad ziemią, leżałam na dnie jeziora, brakowało mi tchu, drżałam, ale trzymałam w dłoni widelczyk.
Nie znajdowałam się już w pokoju dziennym otoczona regałami zapełnionymi książkami, ciężkie zasłony nie strzegły okien, a dywany nie pyszniły się na drewnianej podłodze. Wszędzie widziałam płomienie, zewsząd otaczał mnie lament, trupy, czerwone, zmiażdżone ciała, jak gdyby ktoś je pogryzł i wypluł. Trupy czy też ich pozostałości brodziły w mętnym, skąpanym w czarnym ogniu jeziorze. Gdzieniegdzie zielony ogień buchał, lizał truchła.
Siedziałam na zasypanym zamiast piaskiem to potrzaskanymi kośćmi brzegu, gdzie w miejscu kamieni leżały czaszki, a suche trawy zastępowały zwały włosów spływających ze zdartych skalpów. Czaszki były nagie, z resztkami mięśni, nadgniłe, bez oczu ale i z oczami patrzącymi na mnie z pretensją czy błaganiem. Cuchnęło śmiercią, palonym ciałem, siarką i kwasem. Chciałam krzyczeć, pragnęłam uciec, ale siedziałam na plaży. Nie potrafiłam się ruszyć, jak gdyby coś niematerialnego ciężyło na ramionach, przygwoździło stopy do podłoża, odebrało oddech i zacisnęło palce na piersi.
Umieram?! Czy ja znowu umieram?!
– Regen? Czy ty mnie słuchasz?
Nie. Ja już umarłam i wróciłam. Wróciłam.
Niemal się rozpłakałam, niemal skuliłam się w sobie i zawyłam z rozpaczy, nie bacząc na towarzystwo babci, strażników i służki.
Ja naprawdę umarłam.
Świadomość tego wstrząsnęła mną na tyle, że upuściłam talerzyk z ciastem. Krew, mięśnie i jagody, skóra, ciasto, kości i kawałki zbitej porcelany.
– Regen!
Nie zareagowałam. Wpatrywałam się obraz rzeczywisty i nierzeczywisty. W niedaleką przeszłość i przyszłość.
– Co tak zamarłaś, głupia dziewczyno, zawołaj szmaragdowego!
– Nie. Nie trzeba – wychrypiałam i z ledwością powstrzymałam się przed wrzaskiem, przed ucieczką przed prawdą.
Umarłam i nie wyniesiono mnie ku nagrodzie, a pożarł mnie sam Rhadash. Brodziłam w jego trzewiach.
Moją duszę skazano na potępienie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro