Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XIX To nie była tylko gra

Gdy tylko Benedicto otworzył oczy, dostrzegł pochylające się nad nim sylwetki swojego licznego rodzeństwa. Poczuł się niemal tak jak na początku swojego pobytu w Obozie Herosów, kiedy wszyscy interesowali się jego zauroczeniem cyklopicą. Teraz oczywiście musiało chodzić o coś innego i chyba nawet wiedział, o co. Nie do wiary, jak szybko rozchodziły się tu plotki!

— Dajcie mi się chociaż podnieść — mruknął, rozespany.

Tamci odsunęli się nieco od jego łóżka, ale i tak go bacznie obserwowali, jakby stał się zwierzęciem w zoo. Tymczasem Benedicto niechętnie wstał. Chciał pospać nieco dłużej, bo położył się stanowczo zbyt późno, a potem jeszcze długo nie mógł zasnąć, ale nie łudził się, że inne dzieci Afrodyty na to pozwolą. Były spragnione plotek i przekonania się na własne oczy, czy znajdowało się w nich ziarno prawdy. On jednak postanowił jeszcze nieco się pobawić. Niech czekają! Dlatego właśnie nie spieszył się z poranną toaletą. A gdy wyszedł z łazienki, nie umiał się powstrzymać przed podejściem do Stelli Juel, która jako jedyna się nim nie interesowała i malowała paznokcie, siedząc na swoim łóżku.

— Mamy przyjemny dzień, prawda, siostrzyczko? — zakpił.

Stella podniosła wzrok.

— Prześliczny — odpowiedziała nieco nieprzytomnie.

To nieco zdziwiło Benedicta, który spodziewał się raczej irytacji, a nie takiej obojętności. Poczuł, że coś się za tym kryło. Tymczasem Stella wróciła do malowania paznokci, na głęboki odcień niebieskiego. A on pomyślał, że być może wiedział, o co jej chodziło.

— To nie była tylko gra, prawda? — powiedział cicho. — Nawet ty nie mogłabyś się tak pomylić.

— Nie jestem taka głupia, za jaką mnie masz — mruknęła dziewczyna. — A Bella niech myśli sobie, co chce. Chociaż zresztą, nieważne. Nie wiem, czemu miałabym cokolwiek mówić akurat tobie.

Benedicto nie odpowiedział. Racja, jemu nie powinna nic mówić. To nie o niego chodziło. Nigdy o niego nie chodziło. A teraz, gdy było skończone, Stella Juel musiała się pogodzić z walką, którą już na samym początku przegrała. Odszedł, pozwalając jej na dalsze samotne rozmyślania. Choć jeszcze kilka dni temu prawdopodobnie zrobiłby wszystko, żeby jej dopiec, to teraz doszedł do wniosku, że to jednak nie miało sensu. Postanowił nikomu nie wspominać o tej rozmowie.

Rodzeństwo zgodnie podążało za nim w drodze na śniadanie, jakby myśleli, że w jej czasie wydarzy się cokolwiek niezwykłego. Niestety, nie wydarzyło się, poza tym, że Benedicto usiadł tak, by mieć widok na stolik Ateny. Eichi wpadł na ten sam pomysł ze zwróceniem się ku stolikowi Afrodyty i teraz chociaż mogli się porozumieć bez słów.

„Nie dają mi spokoju" — przekazał Benedicto.

„Mnie też" — zasygnalizował Eichi.

Benedicto zrobił kolejną minę i miał nadzieję, że Eichi zrozumie, że znaczyło to: „spotkajmy się później". Syn Ateny kiwnął głową, więc być może zrozumiał. Benedicto postanowił nie ciągnąć dłużej tej niemej konwersacji, w obawie, że rodzeństwo go rozszyfruje. Chociaż nie do końca był pewien, czemu tak bardzo tego nie chciał, skoro sam fakt, który tamci chcieli potwierdzić, napełniał go takim szczęściem. Być może dlatego, że chciał się spotkać z Eichim sam na sam, a nie z przynajmniej dziesięcioma parami śledzących ich oczu.

Kilkoro innych dzieci Afrodyty, choć już nie tak wiele jak wcześniej, podążyło za nim aż na arenę treningową, choć nie łudził się, że którekolwiek z nich interesowała walka. A on, już niespecjalnie się nimi przejmując, niedługo potem skrzyżował miecz z mieczem Eichiego. Chociaż większość jego umysłu była zajęta szermierką, zdołał zmusić pozostałą część do skupienia się na rozmowie.

— Czuję się, jakby łazili za mną paparazzi — odezwał się. — A ty?

— U mnie to nie do końca tak — odpowiedział Eichi, parując cios. — Wyglądali raczej, jakby nie dowierzali, że ktoś taki jak ja może znaleźć chłopaka. Znaczy... oni w ogóle w wiele rzeczy dotyczących mnie nie wierzyli. Na przykład w to, że dożyję w ogóle szesnastu lat z tą klątwą.

— Wolałbym być na twoim miejscu — przyznał Benedicto. — Przynajmniej nie chodziliby za mną krok w krok! Nie znoszę, jak mnie ktoś śledzi!

— Och, już za to przepraszałem!

— Nie mówię o tobie, tylko o nich! W ogóle — zerknął na trybuny — któraś z bliźniaczek Juel nas obserwuje!

Przypomniał swoje poranne odkrycie dotyczące Stelli, ale wcale nie był pewien, czy to ona.

— To chyba Bella — uznał Eichi. — Przyszła poobserwować swoją sympatię.

— A skąd to wiesz?

— Mówiła mi. Ale obiecałem jej, że nikomu nie wypaplam.

— No weź!

— Jesteś synem Afrodyty, domyśl się.

— Nie zamierzam się domyślać.

— Naprawdę? A myślałem, że będzie cię to bardziej ciekawić.

— Nie bardzo — przyznał Benedicto. Przeszło mu przez myśl, żeby powiedzieć Eichiemu o Stelli, ale się powstrzymał. Nie było sensu tego rozgrzebywać.

Po tym krótkim stwierdzeniu już milczeli do końca walki, która skończyła się tym, że Eichi wylądował na ziemi i bez miecza. Podniósł się do pozycji siedzącej, a Benedicto przykucnął obok niego.

— Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem jesteś lepszy ode mnie, skoro teoretycznie powinno być na odwrót — powiedział Eichi.

— Bo jestem niesamowity. — Benedicto wyszczerzył się. — Niektórzy dostają talent do walki, a inni głowę pełną dziwacznych pomysłów. Chociaż właściwie to chyba nie mam aż takiego talentu. Po prostu w szkole sport był jedynym, co mi wychodziło.

— Nie mogę tego samego powiedzieć o sobie. Nie żeby moje oceny były jakieś wybitne w ogóle. — Eichi zamyślił się. — Ale tata uważa, że jestem geniuszem. Choć myślę, że raczej mówi tak, żeby było mi miło.

— No nie wiem, czy tak po prostu to mówi... Ja bym nie potrafił wymienić z głowy tylu losowych ciekawostek.

— Na przykład? — Eichi uniósł brew.

— Świnki morskie.

— Są z tej samej rodziny co kapibary?

— Widzisz, o tym właśnie ci mówiłem! Ja ci coś mówię, a ty odpowiadasz ciekawostką.

— No dobra, tu mnie masz. Ale ciekawostkami świata nie zwojuję.

— To prawda — musiał się zgodzić Benedicto. — Ale moje serce dawno podbiłeś.

Eichi uśmiechnął się.

— Mógłbyś zrobić dyplom z dziedziny rzucania komplementami.

Gdyby taki kierunek istniał, to być może by to rozważył. Tymczasem pomógł Eichiemu wstać i przygotował się do kolejnego starcia.

Po treningu, który zakończył się tym, że obaj byli zupełnie wykończeni, opuścili arenę, ale teraz już chyba całemu rodzeństwu Benedicta znudziło się chodzenie za nimi. Teraz mógł więc poruszyć temat, nad którym wcześniej myślał.

— Hm... Tak się zastanawiam, czy myślisz, że moja klątwa już nie działa?

— To znaczy? — zapytał Eichi.

— Chodzi mi o to, że wiesz... Teraz już cię nie nienawidzę, a ty nie wplątujesz się w mnóstwo nieporozumień. A jednak mogę zrobić to. — Nachylił się i pocałował Eichiego, co sprawiło mu niemałą satysfakcję. Tymczasem Eichi, który również wyglądał na zadowolonego, patrzył na niego wyczekująco. — Więc to chyba znaczy, że została zdjęta?

— Bardzo możliwe — uznał Eichi. — Myślisz, że to kwestia magicznego pocałunku zdejmującego zły czar?

— Może... Aczkolwiek wydaje mi się, że to osłabło już wcześniej. Gdy powiedziałeś mi, że mnie kochasz. Więc chyba chodzi ogólnie o uczucie. Może o to chodziło, żeby ktoś się nie zraził do klątwy? Nie wiem.

— A może o odwzajemnione uczucie? — zasugerował Eichi. — Nie wiem, czy to by zadziałało, gdybyś nie czuł tego samego.

— Cieszę się, że nie muszę tego sprawdzać — stwierdził Benedicto. — W każdym razie, bo znowu zbaczam z tematu... Skoro klątwa jest już zdjęta... to czy mogę przestać harować dla Hery?

— Chyba tak. Ale zaraz... — Eichi przerwał na chwilę. — Chcesz mnie samego zostawić z tą rąbniętą boginią?!

— Spokojnie! Wiesz, że nie mógłbym ci tego zrobić. Możesz mnie dalej zabierać na misje. Ale jednak milej byłoby być tylko osobą towarzyszącą.

Eichi milczał przez chwilę, a Benedicto zorientował się, że nad czymś rozmyślał. Wreszcie odezwał się:

— Wiesz co? Jeśli ty zrezygnujesz, to ja też.

— Co? — zdziwił się Benedicto. — Nie chcesz zdjęcia swojej klątwy?

— Chcę, ale od Hery się tego nie doczekam. Nie chcę być jej niewolnikiem. Zresztą, skoro twoją klątwę dało się inaczej zdjąć, to moją też się musi dać! — W jego oczach błyszczała determinacja. — Nie wiem jeszcze jak, ale się tego dowiem, zobaczysz. To musi mieć coś wspólnego ze szczęściem. Skoro twoją klątwę zdjęliśmy miłością, to moją musi się dać szczęściem.

— Uszczęśliwię cię, jak nie wiem — zadeklarował Benedicto.

— Uwielbiam cię, ale nie o to mi chodziło. Potrzebuję... powodzenia. Coś jak Tyche?

— Nie mów, że zaciągniesz się teraz na służbę do Tyche?

— No co ty! Nie, poczekam na znak. Jeśli jest mi to dane, to go dostanę!

Eichi zdawał się w to tak bardzo wierzyć, że Benedicto nie niszczył jego marzeń, aczkolwiek osobiście wątpił w istnienie takiego znaku. Chociaż... tyle mogło się przecież zdarzyć! Zresztą, jeśli o znaki chodziło, musiał jakoś zwrócić na siebie uwagę Hery. Bo chyba nie napisze jej listu: „Hej, Hero, zwalniam się, całuski" i nie wyśle na Olimp? Bo to, nawet jeśli było możliwe, mogło mu przynieść dość gwałtowną i okrutną śmierć.

Postanowił póki co znowu składać Herze ofiary. I ku swojemu zdziwieniu odpowiedź otrzymał już dwa dni później, jak zawsze pisemnie. Tym razem znalazł przy swoim łóżku krótki liścik, z którego wywnioskował, że powinien stawić się przed Obozem Herosów, przy sośnie Thalii. Natychmiast przekazał tę nowinę Eichiemu i teraz obaj czekali przy granicy na rozwój wydarzeń. Po pewnym czasie ich oczom ukazała się Hera we własnej osobie. Skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała na Benedicta wyczekująco.

— Zgaduję, że czegoś chcesz, skoro sam prosiłeś o spotkanie — odezwała się, a w jej głosie pobrzmiewał pytający ton.

— Tak... — Benedicto pomyślał, że musi zdecydowanie wziąć lekcje rozmawiania z bogami. — Bo chodzi o to, że moja klątwa została zdjęta, więc już nie potrzebuję pomocy — wypalił na jednym wydechu. Uśmiechnął się przepraszająco. — I w takim razie nie chcę się już wykazywać.

Hera zmarszczyła brwi. O nie, teraz zmieni go w krowi placek! I już nici z jego szczęśliwego życia, które dopiero co rozpoczął... To było takie okrutne! Ale jednak... bogini nic nie robiła. Benedicto obserwował ją, coraz bardziej zaniepokojony. Wreszcie przewróciła oczami.

— Eww, młodzi — stwierdziła. — I tak miałam was powoli dość. Możecie iść.

To powiedziawszy, odwróciła się i odeszła. Tymczasem Benedicto nie umiał uwierzyć w swoje szczęście. Udało się! Pozwoliła mu odejść! I nawet go nie ukarała! Zerknął na Eichiego, który, jak to miał w zwyczaju, nad czymś się zamyślił. Zwrócił jednak uwagę na Benedicta.

— Nawet na mnie nie spojrzała — powiedział. — Może to i lepiej... Ale chyba nadal czeka mnie urodzinowy pech.

— Spokojnie, jestem przy tobie. — Benedicto uśmiechnął się szeroko. — Razem jakoś to przeżyjemy.

~~~~

A jednak zmieniłam na spontanie jedną rzecz :> I wyszło, że Stella grała to, że gra, a Benedicto jest jedynym mądrym xD Also – tu się kończy pierwszy z dużych arców i na tym miał się kończyć fanfik, ale mnie trochę poniosło i mam napisane bardzo dużo kolejnych chapterów (ponad 20 na ten moment XDD).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro