Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

41.

Wracała do Warszawy z niechęcią. Wszystko buntowało się w niej przeciw temu, co pozostawiła przed kilkoma dniami w mokotowskim apartamencie. I pewnie czekało na jej powrót. Dlatego postanowiła coś zmienić.

"Coś? — uśmiechnęła się sama do siebie. — W zasadzie wszystko!"

Miała plan. Zaczął się krystalizować nad stawem w ogrodzie kliniki...
"Nie... — uśmiechnęła się sama do siebie. — W momencie, gdy wyszłam z mieszkania..."

Nad stawem go przemyślała. A ostatecznie ukształtował podczas drogi powrotnej. 

***

Dwa dni wcześniej

— Zapomina się pan! — uniósł głos i zmierzył młodego mężczyznę zimnym spojrzeniem. — To moja... i tylko moja... — podkreślił — sprawa!

Niespeszony jego wybuchem rehabilitant podszedł bliżej i utkwił spokojne spojrzenie w oczach Ariela. Wzruszył ramionami:

— Że nie moja, mogę się zgodzić. Ale że tylko pana, z tym absolutnie. Pomyślał pan o tej biednej dziewczynie? Co ona zrobi, gdy się dowie?!

A zaczęło się, jak zwykle w takich sytuacjach, od zwykłego przypadku. Po kolejnej rozmowie z psychologiem szwajcarskiej kliniki, wymaganej procedurami, zmęczony fizycznie i psychicznie pozwolił, by oczy mu się zamknęły. I zasnął momentalnie, zupełnie, jakby coś odcięło mu zasilanie.

"Diabli nadali tego wścibskiego fizjo — myślał Ariel. — Musiał być  tak obowiązkowy, wejść do sypialni, żeby sprawdzić, jak się czuję?"

To wtedy chłopak wyjął mu, śpiącemu, laptopa z rąk. Poruszony sprzęt zaszumiał cicho a wygaszacz zniknął z ekranu. I pokazał to, co było otwarte: stronę kliniki, wstępną umowę, komunikator.

Ariel westchnął, jednocześnie obrzucając rehabilitanta chłodnym spojrzeniem:
— Nie zapomina się pan trochę, młody człowieku? — powtórzył. Dwa ostatnie słowa wypowiedział, jakby były obelgą.
— Całkiem możliwe — odparł spokojnie zagadnięty. — Pewnie nawet nie tylko trochę. Moja rola powinna zakończyć się na ćwiczeniach.

— Czemuż więc rozmawiamy o tym, co zamierzam zrobić?
— Bo jestem wścibski i jeszcze nie dostałem za to "po głowie". Bo uważam, że nie ma pan prawa tak lekkomyślnie szafować swoim życiem. Bo twierdzę, że zrobi pan ogromną krzywdę żonie. Julia nie zasłużyła na takie potraktowanie...

Psycholog uśmiechnął się w duchu. Młody był odważny i nie wahał się mówić, co myśli:
— To, co zrobię, to tylko moja sprawa. I moja decyzja. Suwerenna — podkreślił.

Fizjoterapeuta pokręcił głową:
— Owszem, pana sprawa, profesorze. Ale nie tylko pana. Julii też. Pańskich współpracowników. Studentów. I przyszłych pacjentów. Słowem: wszystkich, na których mógłby pan wywrzeć wrażenie, pozostawić ślad, nauczyć czy uratować...

Usiadł na fotelu i wpatrzył się uważnie w starszego mężczyznę:
— Napatrzyłem się sporo na ludzi, z którymi ćwiczyłem. Wiem, z jakich problemów potrafią wyjść, jeśli chcą. A jeśli nie chcą...

Urwał i zamilkł. Ariel też nie podejmował tematu. Przez moment trwała cisza, sprawiająca, że myśli obu mężczyzn wydawały się prawie namacalne. W końcu Marcel wstał i uśmiechnął się lekko. W sposób, jakim próbuje się osłodzić odbiorcy trudną decyzję, którą trzeba mu zakomunikować:
— Proszę mnie zwolnić z kontraktu. Nie chcę z panem pracować, jeśli zamierza pan ze sobą skończyć. Nie lubię, jak moja praca idzie na darmo.

— I tyle? — tego Ariel się nie spodziewał. — Nie będzie pan próbował mnie przekonywać, że się mylę? Że nie powinienem...?

— Nie. Ma pan rację. To przede wszystkim pańska sprawa. Jeśli będzie pan chciał z sobą skończyć, to i tak pan to zrobi. Na przekór swojemu dobru i tym wszystkim, którzy od pana zależą, w pana wierzą i pana kochają. A jeśli pan tego nie zrobi, to też tylko dla siebie. Niezależnie od tych wszystkich, którzy pana kochają, wierzą a ich byt zależy od pana. Nie zgadzam się z pana wyborami i nie muszę na to patrzeć. Ale mam prośbę... — zawahał się przez moment:
— Jeśli choć trochę zależy panu na Julii, niech pan to zrobi, nie informując jej wcześniej. Niech ona nie wie, dopóki nie zwolni pan zaworu w kroplówce i zanim śmiercionośna substancja nie zrobi swojego. Żadnych łzawych pożegnań. Żadnych tłumaczeń. Julia i tak będzie cierpiała. Ale łatwiej jej się będzie pogodzić z sytuacją post factum, niż z poczuciem, że ona wie, nie zgadza się z tym a pan i tak zrobi swoje...

Wstał, znów się uśmiechnął i wyszedł. Ariel popatrzył na stronę kliniki, otwartą na ekranie laptopa i groźny mars przeciął jego czoło.

***

Dzisiaj

Czuła się lekko, wchodząc do budynku. Podjęcie decyzji, choć trudnej, zdjęło z niej ogromny kamień. Wiedziała, że zadowolenie, które w tej chwili odczuwa, może zniknąć, gdy ona zacznie realizować swój plan. I godziła się z tym. Ale teraz cieszyła się poczuciem własnej sprawczości i decyzyjności.
— Tak trzeba — pomyślała.

W mieszkaniu było cicho. Zajrzała do sypialni. Ariel spał. Marcel, rozparty w fotelu, też.
Uśmiechnęła się i wyszła bezszelestnie. Nie budziła ich. Obaj wyglądali, jakby stoczyli jakieś starcie i potrzebowali odpoczynku. 

Weszła na piętro i zostawiła walizkę w garderobie. Zawahała się, a później zajrzała do pokoi, które zajmowała kiedyś. Z obawą wypisaną na twarzy i w duszy. Nie była tu od czasu odejścia.
"Ucieczki" — uszczegółowiła.

Patrzyła na dawną sypialnię i czuła, że niewiele ją łączy z tamtą dziewczyną sprzed lat. Była więc gotowa zakończyć dawną historię i zmierzyć się z obecną. Tak, jak zaplanowała.

***

Ranek obudził ją pięknym słońcem i ćwierkaniem jakiegoś upartego ptaka, który pod jej oknem zdecydował się dać upust swoim muzycznym umiejętnościom.
Przeciągnęła się. Pierwszy raz od dawna się wyspała. Zupełnie, jakby samo podjęcie decyzji było uzdrawiające.
Nie była głupia. Wiedziała, że jeszcze przyjdzie czas, zresztą niedługo, na płacz, niepewność, wyrzuty sumienia. Ale teraz postanowiła cieszyć się chwilą.

"Nie tylko ja" — pomyślała, widząc Ariela na wózku w kuchni, robiącego kawę.
— Co ty tu... — zaczęła. Urwała jednak i uśmiechnęła się. — Och, cieszę się, ze wstałeś. Taki ładny dzień za oknem...

Ileż ją kosztowało, aby nie zakrzyknąć ze zdumienia, nie przypaść do niego, nie całować z ulgi i szczęścia. Ale... bała się. Nie wiedziała, czy to jednorazowy "występ", taki "wypadek przy pracy", czy Ariel na stałe wstał z łóżka.

Obawiała się, że jeśli wyrazi zaskoczenie, radość, silne emocje, to znowu coś się stanie. Wolała opanować się nadludzkim wysiłkiem, nie zwracać uwagi, potraktować to jak coś normalnego.
Ale czuła uniesienie. Ariel "na chodzie" to było coś cudownego! 

Coś, co pod znakiem zapytania postawiło jej ostatnie przemyślenia. I już prawie podjęte decyzje.

Nie potrafiła powstrzymać się, żeby nie podejść, nie przytulić, nie oprzeć rozjaśnionej twarzy o łysą głowę mężczyzny:
— Tak bardzo się cieszę — wyszeptała.

***

"Nie wie, ile mnie kosztowało to wstanie z łóżka" — pomyślał z przekąsem.

Czekał na nią wczoraj. Zamierzał porozmawiać, jak już pójdzie sobie ten wścibski rehabilitant. Nazwał go tak, bo facet w ostatnich dniach nie ograniczył się do ćwiczeń, ale próbował go wychowywać.

Po tym, jak młody fizjoterapeuta poprosił o zwolnienie z kontraktu, coś pomiędzy nimi pękło. Jeden już nie skupiał się na ćwiczeniach, drugi — na ukrywaniu swoich poczynań.
Ostatnie dwa dni, do powrotu Kleo, spędzili na rozmowach. Szczerych. O życiu. O doświadczeniach Marcela z pracy z klientami. O przemyśleniach Ariela.

Jeden mówił o tym, z jak beznadziejnymi przypadkami zdarzyło mu się pracować; jak strasznie doświadczeni ludzie czepiali się okruchów nadziei, że będzie dobrze. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, opiniom lekarskim, swojemu samopoczuciu.

Drugi zaś o swoich przemyśleniach. O powodach, dla których zdecydował się na eutanazję. O tym, że nie widzi możliwości, żeby żyć "na pół gwizdka", gdy zawsze był tak aktywny... wręcz pazerny... na życie, karierę, sukces...

Dziwnie się czuł, widząc, że fizjoterapeuta nie próbuje go przekonywać i odwodzić od planów samobójczych. Przywykł do czegoś zupełnie innego.

Z akceptacją w stylu:

 — Nie zgadzam się z pana przekonaniami. Ale czy pan zakończy życie czy nie, to pana decyzja...

spotkał się pierwszy raz.

Prawo, zarówno moralne jak i stanowione, zobowiązywało każdego człowieka do przeciwdziałania zagrożeniu zdrowia czy życia innych. Nikt nigdy nie odważył się zalegitymizować samobójstwa, powiedzieć "skocz" czy "tnij" osobie, która chciała zakończyć swoją egzystencję.

Paradoksalnie, brak zainteresowania młodego mężczyzny zaintrygował Ariela. Zaczął wypytywać o te beznadziejne "przypadki", czepiające się nadziei wbrew wszystkiemu.

— Wie pan, co się czuje, widząc kobietę ze stomią, już nie mającą sił wstać z łóżka, wyniszczoną, praktycznie w ostatnim, paliatywnym stadium, opowiadającą wszem i wobec, że jeszcze trochę poćwiczy i będzie mogła wstać i iść z dzieckiem na spacer? Bo o tym marzyła podczas wszystkich bitew toczonych z nowotworem? Bo dla tej wizji przeżyła kilka operacji i chemię, która o mało jej nie zabiła? A później ćwiczyła wbrew potwornemu bólowi?

Marcel opowiadał cicho i sugestywnie:
— Wielokrotnie chciałem rozwiązać z nią kontrakt. Nie wytrzymywałem. Tak po ludzku, nie jako profesjonalista. Ale byłem jedynym, który pokazywał, że w nią wierzy. A ona tego potrzebowała....

— I co się stało z tą kobietą? — Ariel, wbrew sobie, zainteresował się opowieścią młodego mężczyzny.

— Odeszła. Tydzień temu. Do końca z wiarą, że jeszcze trochę poćwiczy i wstanie. I pójdzie z dzieckiem na spacer... — zabrzmiało cicho. I z bólem.

Milczał przez moment, a później dodał:
— Dlatego nie akceptuję pana decyzji, profesorze. Bo w porównaniu z tamtą kobietą... Bo pan może wyjść na spacer w każdej chwili. Bo jeszcze moment, a zakończy pan chemioterapię, dojdzie do siebie i... wierzę w to, że najpóźniej wtedy wstanie pan z wózka. Napatrzyłem się na tyle przypadków, że wiem i rozumiem, że każde życie jest cenne. A takie jak pana, gdzie tyle pan jeszcze może zrobić w przyszłości... Ech...

Rehabilitant nie powiedział mu nic nowego. Dokładnie to samo tłumaczyli mu wszyscy od czasu operacji. Mógł więc wyśmiać banały serwowane przez człowieka młodszego o dwie dekady. Mógł powiedzieć lekceważąco:
— Nie znasz życia, młody człowieku.

Co pewnie byłoby zgodne z prawdą.
Ale, może dlatego, że w słowach "tego młokosa", jak pogardliwie nazywał go w myślach, brzmiała niekłamana pasja i wiara, coś poruszyło ostatnio skamieniałe serce mężczyzny.

Przegadali kolejne dwa dni. Słuchając przekonywania rehabilitanta stopniowo czuł się tak, jakby przypadkiem wpuścił do ciemnego pokoju promień słońca. I zapragnął więcej.

Mój Boże, przecież on tak kochał życie! Od zawsze! Hedonistycznie, zachłannie! Całym sobą! Wszystko, co robił w przeszłości to po to, żeby jego życie miało sens! Żeby coś zdziałać! Zaznaczyć swoje miejsce, ważność i rolę! Pozostawić coś po sobie!

I korzystał intensywnie z życia. Przypomniał sobie wszystko: od pozycji "guru psychologii", poprzez długą kolejkę oczekujących na jego usługi celebrytów i ludzi związanych z dużym biznesem, aż do różnorodnych związków z kobietami oraz mniej lub bardziej wyuzdanych seks spotkań: indywidualnych czy grupowych.

Taaak, kochał życie. I sama myśl, że rozważał jego zakończenie, teraz położyła się zgrzytem na męskiej ambicji.
"Nie, jeszcze nie! Jeszcze mogę dużo! — pomyślał.

I o tym właśnie chciał z nią porozmawiać. Że zrozumiał. Że wie. I pomimo ogromu wysiłku, jaki musi włożyć w każdą aktywność, będzie się starał. 
Bo tego wieczora miała wrócić. Ale znów zasnął. A gdy się obudził w środku nocy, to nie była pora na rozmowę. 

Rano wytężył wszystkie siły, faktycznie nadwątlone brakiem codziennego treningu, i wykorzystując wszelkie dźwignie i poręcze, w które było zaopatrzone jego łóżko, przeniósł się na fotel. Tyle był w stanie zrobić. Teraz błogosławił w duchu dumę, która nakazywała mu samodzielnie... ("no, w miarę samodzielnie..."  —  skrzywił się) udawać się do toalety. Przynajmniej w tym miał wprawę. Choć ostatnio.... 

Odgonił złe myśli. W takich sytuacjach doceniał wszystkie ulepszenia, których Julia dokonała w mieszkaniu. Przy odpowiednim treningu nie będzie trudno samodzielnie się ogarniać: w łazience, garderobie, kuchni...

"Przy odpowiednim treningu" — pomyślał, gdy w łazience źle ocenił środek ciężkości i zawisł przez moment na jednej z poręczy, starając się nie spaść na podłogę.

Spędził ponad pół godziny na ablucjach i niewiele krócej na ubieraniu, zmęczył się niemożebnie, ale był z siebie dumny. Zrobił pierwszy krok do aktywności.
W kuchni od razu skierował się w stronę ekspresu, który za moment zabuczał cicho i zaczął mielić kawę. Ale po herbatę dla Julii już nie dał rady sięgnąć. Szafka wisiała zbyt wysoko.

— Ot, i tyle z tej mojej rzekomej samodzielności — mruknął, walcząc z chęcią rzucenia wszystkiego w diabły i zakotwiczenia w łóżku. Tam przynajmniej nic nie musiał. A na pewno — mierzyć się z własną niedyspozycją.

Ale wziął głębszy oddech, policzył do do dziesięciu, uspokoił się. Jak już "zebrało mu się" na aktywność, zaczęły dochodzić do głosu jego zdecydowanie i konsekwencja.

Zrobił kawę i poczekał, aż Julia przyjdzie do kuchni:
— Przygotowałbym ci herbatę, ale pudełko jest zbyt wysoko. Mogłabyś mi je podać?

***

"Mogłam o tym pomyśleć — zarumieniła się ze wstydu. — Chcę, żeby był aktywny, a nie zadbałam o takie drobiazgi."

Szybko podała mu pudełko z herbatą, cukiernicę, mleko. Nie chciała, żeby znów prosił. Aktywność Ariela była tak cenna, że nie zamierzała jej popsuć słowem czy zaniedbaniem.

Popatrywała na mężczyznę spod oka, ale z jego opanowanej twarzy niewiele mogła wyczytać. Skupił się na przygotowywaniu napoju, ona więc zadbała o śniadanie.

Pierwszy raz, od dawna, zjedli razem, siedząc przy stole. Rozmawiali o wydarzeniach ostatnich dni. Była szczęśliwa. Żałowała tylko jednego. Że w sumie obcy człowiek, wynajęty rehabilitant, przekonał Ariela do aktywności. Że nie ona, tak mu bliska i tak oddana. Że, pomimo całego zaangażowania, nie potrafiła do niego trafić i go przekonać.

Nie wiedziała, że ostatecznym argumentem, po którym mężczyzna zdecydował się wstać, było:
— Julia opiekuje się panem doskonale: troskliwie i z pełnym zaangażowaniem. W tej chwili krzywdzi ją pan, przyjmując pozę śmiertelnie chorego. Ale jeszcze bardziej ją pan skrzywdzi, odchodząc z tego świata. Bo ona ma nadzieję. Nawet wbrew panu. Naprawdę chce pan to jej zaangażowanie podeptać i wyrzucić na śmietnik? Bo to właśnie pan teraz robi...

***

Od tamtego poranka Julia czuła się dużo mniej zmęczona. Zmiana u Ariela trwała. Mężczyzna co rano wstawał, ogarniał swoje podstawowe potrzeby, obsługiwał ekspres do kawy...
Owszem, nadal zdrowie było kruche i w ciągu dnia przysypiał; ale to były takie drzemki "techniczne", wynikające ze słabości organizmu.

Ponieważ nie przywykł do "nicnierobienia", wrócił do pracy. Oczywiście na tyle, na ile mógł: pisał, dyktował Julii, trochę czytał. I wreszcie był bardziej zainteresowany! Mogła z nim przegadywać sprawy kliniki, omawiać treść maili, które na bieżąco wpadały do jej czy jego skrzynki...

A ponieważ nadeszła pora kolejnych badań, bez większych problemów pozwolił się zawieźć raz, drugi i trzeci do poradni przyszpitalnej.

Mimo, że nadal był słaby fizycznie, to jednak jego wrodzona aktywność i chęć życia pokonały bierność. Wciąż nie zgadzał się na rozmowę z żadnym terapeutą, co martwiło Julię. Ale po ostatnich wydarzeniach zaczęła bardziej optymistycznie patrzeć w przyszłość.

Jedyne, czego się bała, to powtórki z niedawnej rozrywki. Pamiętała, jak dobrze było im tuż przed operacją. Te kilka dni, które spędzili razem: rozmowy, czułości, jej dbałość i jego wdzięczność...
A później zmiana sytuacji o sto osiemdziesiąt stopni.
Teraz znów zaczynało być dobrze. Nie tak czule, jak wtedy, ale lepiej, niż jeszcze niedawno. Z tym, że za moment Ariel zaczynał kolejną chemię. I z każdą następną prawdopodobnie będzie się czuł coraz gorzej...

Znów skupiona na jego potrzebach, odłożyła niedawne plany. A przynajmniej ich część. Nie była w stanie zostawić go teraz, gdy widziała jego samozaparcie i nadzieję na przyszłość.

"Wrócę do tego niebawem — pomyślała. — Gdy Ariel będzie bardziej stabilny..."

A na razie zadbała o siebie na tyle, na ile potrafiła w tej sytuacji. Nie pozwoliła się znów zdominować. Poświęcała mężowi czas w takiej dawce, w jakiej miała na to ochotę.
Nie prosiła o uwagę. Ani czułości.

"Których i tak pewnie bym nie dostała" — myślała.

Cieszyła się okazywaną przez niego kontrolowaną pogodą ducha, pewną dozą optymizmu, aktywnością. Ale nie wpadała w rozpacz czy zwątpienie, gdy widziała mars na jego czole. Nie biegała wokół niego. Stać ją było, żeby na polecenie:
— Czy możesz mi zasłonić okno?
odpowiedzieć spokojnie:
— Poczekaj chwilę, jestem zajęta.

***

I była zajęta. W międzyczasie przejrzała, posortowała i spakowała wszystkie swoje rzeczy sprzed lat. Nad niektórymi westchnęła, czasem oczy jej się zaszkliły, coś odłożyła na półkę albo z powrotem do szafy.
Ale większość spakowała do dużych, plastikowych worków. Nie chciała ich. Nie chciała pamiętać.

"Pamiętać i tak będę — pomyślała, wyrzucając z szaf eleganckie ubrania, pamiątki z różnych miejsc, podręczniki czy stosy kserowanych materiałów. — Nie potrzebuję niczego materialnego, żeby mi przypominało o przeszłości".

Pozostawiła sobie tylko kilka sukienek i dwie czy trzy pary butów.  Takie, które najmniej kojarzyły jej się z dawnymi czasami. Trochę biżuterii. I parę ukochanych bądź przydatnych książek. Takich, które nie przypominały jej przeszłości.

Mogła ubrania i buty wystawić do sprzedaży na którymś z internetowych portali. Ale nie zamierzała "bawić się" z tym dłużej, niż było to konieczne. Nic z tych rzeczy nie było jej niezbędne. Ani one same, ani pieniądze z ich sprzedaży. Umówiła się z Darią, że wszystko, co cenne, odda przyjaciółce. A ta obdaruje którąś z kilku organizacji charytatywnych, które wspiera.

Nie zapomniała o postanowieniu, którego dokonała w klinice. Które zaczęło się formować w jej głowie, gdy czytała dokumentację Klary Zgierskiej. Nigdy nie pozwoli tak się zapędzić w kozi róg z powodu nadmiernego zaufania do kogokolwiek.

"Poza dziewczynami oczywiście" — uśmiechnęła się.
Tylko na nie mogła liczyć bezwarunkowo.

A kiedy zakończyła rozliczanie się z przeszłością, popatrzyła z satysfakcją na kilka dużych, plastikowych worków.
Jedne zostaną wyniesione na śmietnik, inne wywiezione do którejś z fundacji; podręczniki i książki z czasów, gdy była nastolatką trafią do biblioteki.

Po Kleo, dawnej mieszkance tych pokoi, nie pozostanie nic.
— Nie będziesz tu straszyć! — powiedziała głośno. — Nie jesteś już tą smutną, samotną dziewczyną. Dałaś radę. Uciekłaś, przetrwałaś, wykazałaś się ogromną odwagą, siłą i determinacją. Nie jesteś ofiarą, tylko zwyciężczynią. Przepełnia mnie duma, że jestem tobą....

Czy wydawało jej się, że gdy wymawiała ostatnie słowa, delikatnie zafalowała firanka okienna? Jakby ktoś niewidzialny odetchnął z ulgą?
Julia pomyślała, że takie "egzorcyzmy" były jej potrzebne. Im obu: nastoletniej Kleo z przeszłości, samotnej i uwięzionej w chorej relacji z dużo starszym mężczyzną i dorosłej Julii, która zamierzała prowadzić  życie według własnych reguł.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro