Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział IV ❝Gdzie nie spojrzę - wszędzie ty❞

Ten poniedziałek zaczął się dla Henryka wyjątkowo boleśnie.

Od braku waniliowego mleka sojowego w lodówce, przez wywrócenie się na Rudego w drodze do szkoły, po pierwszą lekcję tego dnia – oczywiście – matematykę. Chłopak nie próbował nawet nastawiać się pozytywnie, choć Roch zachęcał go do tego od początku roku szkolnego, bo nawet mat-fizy nie przepadały za spotkaniem z królową nauk podczas pierwszej lekcji. W dodatku w poniedziałek.

Jak można się było spodziewać, Henryk wpadł do sali spóźniony – a niech was, ludzie zapominający kart! – i, przepraszając nauczycielkę, zajął swoje miejsce z tyłu sali. Następnie wydobył z plecaka wszystkie potrzebne rzeczy – konkretnie zeszyt i pióro z granatowym atramentem – po czym postarał się skupić na tej całej matematycznej terminologii, która, mimo jego ogromnych wysiłków, nie miała ochoty się z nim zbratać. Dodatkowo, Zbigniew nie mógł mu na razie pomóc w zrozumieniu funkcji wymiernej, ponieważ klasy uczące się matematyki rozszerzonej rozpoczęły nowy rok szkolny od powtórki funkcji kwadratowej. Biol-chemy natomiast, z powodu krótkiej nieobecności ich nauczyciela, pracowały na razie nad wielomianami, więc Roch nie wiedział jeszcze nawet, czym dokładnie jest hiperbola.

Lekcja powoli zbliżała się ku końcowi. Henryk westchnął, przepisując do zeszytu kolejny wzór. Narysował bardzo dokładny układ współrzędnych, po czym przerwał pracę, oczekując, że na tablicy za chwilę pojawi się wykres.

– Czy ktoś chciałby rozwiązać następne zadanie? – spytała nauczycielka, rzucając okiem na klasę. Nikt nie pałał specjalną chęcią, więc w końcu kobieta musiała sama wyznaczyć odpowiednią osobę, co zawsze przypominało co najmniej skazanie kogoś na dziesięć lat łagru. – Chodź, Heniu.

Chłopak podniósł się z miejsca i powoli – bardzo powoli – zbliżył się do tablicy. Czuł na swoich plecach wzrok pozostałych uczniów, równocześnie mu współczujących i cieszących się, że tym razem to nie ich dosięgnęła ta kara boska. Gdy schwycił marker w dwa palce i właśnie miał zacząć obliczać wartości dla konkretnych argumentów, zadzwonił dzwonek. Nie trudził się ukryciem ulgi, która wymalowała mu się na twarzy. Uśmiechnął się w stronę nauczycielki, ukazując cały rząd błękitnych ligatur, i szybko uciekł do swojej ławki. Spakował przybory i wyszedł z klasy.

Natychmiast skierował się na drugie piętro, gdzie jego grupa miała angielski. Gdy tylko pokonał schody – co w porannym ścisku nawet dla takiego chudzielca jak Henryk nie było łatwe – przysiadł na podłodze przy drzwiach na aulę, oparł się o kaloryfer i wydobył z plecaka „Wiersze wybrane" Adama Asnyka. Z kieszeni koszuli wyjął malutki ołówek z Ikei i bezwiednie włożył go sobie za ucho. Otworzył książkę na odpowiedniej stronie i zagłębił się w tekście. W pewnym momencie zapisał coś na marginesie, po czym delikatnie przygryzł ołówek.

– To aż nieprawdopodobne, że zawsze znajduję cię dokładnie w takiej samej pozycji.

– Cześć, Rudy – odpowiedział Henryk, nie podnosząc głowy znad książki.

– Wiesz, że raczej nie przykładam wagi do konwenansów, etykiety i tego całego sawłwirełu...

– To nazywa się savoir-vivre.

– Ale – kontynuował Zbigniew – wolałabym żebyś na mnie patrzył, gdy do ciebie mówię, bo z boku to pewnie wygląda tak, jakbym gadał do siebie. Na głos. Nie muszą uważać mnie za dziwniejszego niż jestem.

– Wtedy gadałbyś ze mną. To chyba wpłynęłoby jeszcze gorzej na twoją reputację.

– Przystopuj, od obrażania ciebie jestem tu ja, a w tym momencie nie chciałem tego zrobić.

Henryk schował książkę do plecaka i uniósł oczy na przyjaciela.

– Kiedy macie sprawdzian z geografii?

– Dlaczego zawsze myślisz, że próbuję być miły tylko wtedy, gdy czegoś od ciebie potrzebuję? – Zbychu wywrócił oczami. Po chwili dodał: – Jutro.

– Zbyt dobrze cię znam. Uprzedzając twoje pytanie: tak, mam notatki, nie, raczej nie ogarniesz tego wszystkiego w pół godziny, więc i tak będziesz poprawiał.

– Bez spiny, są drugie terminy. – Rudy wzruszył ramionami, po czym nonszalancko spoczął przy humaniście.

– Genialne podejście. Czekaj, bo zapomniałem. Wybierasz się na Ekonomiczny, czy coś? Międzynarodowe stosunki gospodarcze? Wiesz, że tam liczy się geografia, prawda? Facet, ja cię wtedy nie poratuję.

– Zbyt się przejmujesz, Heniuś. Do matury jest jeszcze w kij czasu, a ja nie zamierzam się tym teraz przesadnie przejmować. Roch ma takie podejście i jakoś nie narzekał na złe oceny.

– Ale zdajesz sobie sprawę, że jego mózg jest – nie bierz tego do siebie – kilka leveli wyżej niż twój, co?

– Spróbuję się za to nie obrazić.

Przyjaciele zamilkli na kilka chwil, a gdy Zbigniew chciał się znowu odezwać, zadzwonił dzwonek na lekcję. Chłopacy, bez zbędnych słów, rozeszli się więc do swoich klas.

Henryk uczęszczał do grupy „b", która jako jedyna poza „a" przygotowywała uczniów do matury rozszerzonej z angielskiego. Już na początku pierwszej klasy, gdy uczniowie zostali podzieleni, chłopak powziął postanowienie dostania się do grupy wyżej. Wytrwale pracował cały rok i od pierwszego września upominał się o to, gdy tylko widział swoją nauczycielkę. Kobieta od razu poparła jego pomysł, ale, ponieważ w tym samym czasie ustalała organizację jakiegoś unijnego projektu w szkole, sprawa przenosin humanisty przypominała jej się zawsze w nieodpowiednim momencie.

Z tego powodu Lachowski zdziwił się niezmiernie, kiedy już od progu anglistka wyprosiła go z sali i z uśmiechem kazała przenieść się do innego pomieszczenia. Chłopak szybko podziękował i natychmiast udał się we wskazane miejsce. Gdy zbiegał po schodach, przelotnie przejrzał się w mijanej gablocie. W jednej chwili odhaczył w myślach najważniejsze rzeczy: włosy w odpowiednim stopniu zmierzwione, koszula wyprasowana, skarpetki niewystające z trampek, źle wykręcona kostka... Kiedy się zorientował, było już za późno. Spadł na podłogę korytarza z wysokości kilku stopni, czując narastający ból w prawej stopie.

– Kurna – powiedział cicho i syknął.

Chwycił się poręczy i spróbował stanąć, ale gdy tylko oparł ciężar ciała na prawej kończynie, musiał zemleć w ustach przekleństwo.

– Cudownie – westchnął i wywrócił oczami.

Skacząc na lewej nodze dotarł do parapetu po przeciwnej stronie korytarza i, trzymając się go, powoli przemieszczał się w stronę gabinetu pielęgniarki, który – na szczęście! – znajdował się na tym samym piętrze. Po minucie czy dwóch dotarł do odpowiednich drzwi i zapukał. Gdy nie otrzymał odpowiedzi, zrobił to jeszcze raz. Cisza. Zdenerwowany, poruszył klamką. Drzwi były ewidentnie zamknięte. Spojrzał na kartkę informującą o godzinach otwarcia gabinetu.

– Poniedziałek – przeczytał na głos – od dwunastej. Czy ten dzień może być gorszy? Co jeszcze? Bieganie na w-fie? – Henryk rozejrzał się niepewnie dokoła, jakby się zreflektował po powiedzeniu czegoś niewłaściwego. – To był żart, jasne? – spytał przestrzeń.

Obrócił się w prawo. Sala, w której lekcje miała grupa „a" znajdowała się akurat obok. Niepewnie chwycił się szafek i zbliżył do drzwi pracowni fizycznej. Zapukał, ale ponieważ w sali było dosyć głośno, nikt go nie dosłyszał. Uchylił więc drzwi, skutecznie uciszając obecnych w niej uczniów i przyciągając uwagę nauczyciela.

– Przepraszam, że przeszkadzam, pani Karwasińska kazała mi się przenieść do tej grupy, ale po drodze spadłem ze schodów i zrobiłem sobie coś w kostkę, a pani pielęgniarki nie ma, będzie dopiero od dwunastej i ja nie wiem co robić, bo noga mnie boli i nie mogę chodzić, no i chyba nie wytrzymam do południa – wyrzucił z siebie Henryk na jednym wydechu, po czym spojrzał uważnie na anglistę.

Mężczyzna zaczerwienił się, co zdarzało się zawsze, gdy zaczynał się denerwować i spytał:

– Jak się nazywasz?

– Henryk Lachowski. Czy mógłbym usiąść? – Humanista nieco się skrzywił.

– Oczywiście, oczywiście. Paweł, przynieś mu jakieś krzesło. – Twarz nauczyciela stała się jeszcze odcień czerwieńsza. – I co ja mam z tobą zrobić, co? – zastanawiał się na głos, nerwowo pocierając dłonie.

– Teoretycznie można by odprowadzić Heńka do „jedynki", bo to tam teraz jest pielęgniarka – zaproponował z końca sali Roch.

– To nielogiczne – wtrąciła się jakaś blondynka, której imienia Henryk nie znał. – Jeśli skręcił kostkę – miejmy nadzieję, że tylko to! – to nie da rady dojść i tylko sobie zaszkodzi. Lepiej byłoby poczekać do tej dwunastej. To jeszcze tylko trzy godziny.

– Niecałe – dodała znudzonym tonem siedząca obok niej szatynka. Chłopak nie znał jej imienia, ale rozpoznał, że to ta sama dziewczyna, którą rano poratował kartą szkolną i z którą – tak mu się przynajmniej wydawało – zderzył się w piątek.

– Nie jest aż tak źle – stwierdził Lachowski, próbując poruszyć kostką. W tym samym momencie skrzywił się i mimowolnie syknął z bólu. – No dobrze, może jednak jest trochę źle.

Nauczyciel stał wyprostowany na baczność, czerwieniąc się coraz bardziej i rozważając wszystkie „za i przeciw". Z jednej strony, nie mógł zostawić uczniów samych i odprowadzić tego chłopca do sąsiedniej szkoły, bo jeśli coś by się stało, to on by za to odpowiedział. Z drugiej strony, czekanie na pielęgniarkę mogło okazać się niebezpieczne, gdyby okazało się, że Henryk poważnie się uszkodził. Zaświtała mu w głowie myśl, że mógłby wysłać jakiegoś ucznia z misją przyprowadzenia pielęgniarki lub odprowadzenia nieszczęśnika do niej. Wbrew logice, to właśnie ostatnia opcja wydała mu się najbardziej logiczna. Niestety, mężczyzna nie był w stanie myśleć w pełni racjonalnie pod wpływem stresu, więc takie luki jak możliwość wypadku po drodze i jego odpowiedzialność za opuszczających szkołę podczas lekcji uczniów w tym momencie do niego nie docierały. Powiedział więc:

– Henryku, dwie osoby odprowadzą cię do „jedynki", do pielęgniarki.

Lachowski nie wyglądał na przekonanego. Nie był typem panikarza, ale chciał uświadomić nauczyciela, że to może nie najlepszy pomysł. Gdy otwierał usta, Roch zawołał:

– Ja z nim pójdę!

Henio zdziwił się entuzjazmem przyjaciela, bo u Rocha Bojki jakiekolwiek emocje było widać... Jego przyjaciel nawet nie był pewny, kiedy ostatnio był ich świadkiem.

– Potrzebujemy jeszcze kogoś, bo dobrze byłoby, gdybyś nie musiał obciążać nogi. – Nauczyciel spojrzał zachęcająco na swoich uczniów. – Nie mamy ochotnika?

– Tosia pójdzie – powiedziała blondynka, która chwilę wcześniej stwierdziła, żeby jednak zaczekać na pielęgniarkę. Gdy tylko to powiedziała, stały się dwie rzeczy naraz – siedząca obok niej dziewczyna, prawdopodobnie rzeczona „Tosia", zaczęła gwałtownie kręcić przecząco głową, a Henryk westchnął na myśl o kontakcie z naburmuszonym dzieciakiem z mat-fizu, który w ciągu ich całych dwóch spotkań okazał się wyjątkowo nieprzyjemny. Mimo to uśmiechnął się wewnętrznie. „Gdzie nie spojrzę – wszędzie ty", pomyślał, cytując jakąś piosenkę.

Antonina wyraźnie się opierała, ale gdy jej koleżanka wyszeptała kilka słów, nagle ochoczo się zgodziła, po czym wyszła z ławki i podeszła do Henryka.

– To co, idziemy? – spytała radośnie, chwytając jego lewy łokieć i niemal przewracając go na ziemię, gdy nagle ruszyła w stronę drzwi.

Roch podbiegł do nich po chwili i chwycił prawe przedramię przyjaciela, po czym w trójkę wyszli z sali. Ostrożnie sprowadzili Henryka na parter, a następnie – po pokonaniu kilku schodków – stanęli na dziedzińcu.

– Co ci powiedziała? – spytał nagle Henryk.

– Ale kto? – odpowiedziała pytaniem Tosia, patrząc na swojego tymczasowego podopiecznego.

– No, ta blondynka, z którą siedzisz.

– Pola Kudzia, biol-chem, niezła z biologii – wyrecytował Roch, nie zwracając uwagi na zaskoczone spojrzenia dwójki pozostałych nastolatków.

– Tak – potwierdziła niepewnie dziewczyna, przedłużając samogłoskę. Od roku była z Rochem w jednej grupie na angielskim, ale przez ich dość rzadki kontakt nie miała możliwości przyzwyczaić się do jego specyficznego sposobu wyrażania się. – Pola powiedziała mi, że powinnam ci się odwdzięczyć za otworzenie drzwi rano. No i – dodała, nieco się ociągając – że to byłaby forma przeprosin za piątek, gdy olałam pomoc przy wstaniu w parku.

– O. – Henryk był nieco zaskoczony, że Antonina przyjęła takie argumenty, bo raczej nie wyglądała na osobę, która żałowałaby bycia niezbyt miłą. – To fajnie.

– A tak serio to powiedziała mi, że jeśli z tobą pójdę, to nie będę musiała pisać rozprawki.

Tak, zdecydowanie ten argument pasował do niej bardziej.

Henio pozostawił ostatnie zdanie bez komentarza, przyjmując wyciągnięte w swoją stronę dwa przedramiona. Na szczęście dla niego „jedynka", czyli gimnazjum, było bardzo blisko. Po przejściu skwerku przed liceum zaczynało się już boisko do piłki nożnej należące do sąsiedniej szkoły. Cała trójka sprawnie pokonała drogę do bocznych drzwi prowadzących na halę sportową, które na szczęście okazały się otwarte. Jakaś grupa właśnie udawała, że przykładnie ćwiczy, więc nikt nie zwrócił uwagi na trójkę zagubionych licealistów. Gdy przeszli oni przez pomieszczenie i dotarli na korytarz, zatrzymali się nieco bezradni. Żadne z nich nie uczęszczało do tego gimnazjum, więc plątanina korytarzy w dosyć dużym budynku stanowiła dla nich prawdziwą zagadkę.

– To co robimy? – spytała Tosia, przebierając niecierpliwie nogami i zerkając na chłopaków.

– Idziemy do pielęgniarki. – Roch wzruszył ramionami, jakby było to najprostszym zadaniem na świecie.

– Wow, wyjaśniłeś nam wszystko, stary – powiedział Henryk, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. – Możesz jeszcze tylko zdradzić, jak tam dojść.

Roch rozejrzał się dookoła i w pewnym momencie po prostu poszedł w lewą stronę, zostawiając pozostałych.

Henio był przyzwyczajony do takich zachowań przyjaciela, który wolał działać, zamiast niepotrzebnie coś tłumaczyć. Za to Tosia dziwnie uniosła brew i prychnęła.

– Nie widziałaś go w akcji – powiedział chłopak. – On jest w stanie się odnaleźć wszędzie. Nie mam pojęcia jak to działa, ale działa.

Stali od tego momentu właściwie nieruchomo. Antonina tylko podprowadziła towarzysza do parapetu, żeby mógł na nim przysiąść, a potem każde zajęło się swoim telefonem. Ona pisała zawzięcie coś do Poli, a on czytał kolejnego e-booka, którego nie do końca legalnie pobrał z internetu.

Mieli szczęście, że Roch zdążył do nich wrócić zanim rozpoczęła się przerwa. Poprowadził ich prawdziwą plątaniną korytarzy i schodów, aż w końcu dotarli pod odpowiednie drzwi. Któreś z nich zapukało, a gdy usłyszeli, że mogą wejść, Roch i Tosia doprowadzili poszkodowanego do kozetki, po czym wyszli z pomieszczenia.

– Dzień dobry – przywitał się Henryk.

– Dzień dobry, dzień dobry – odpowiedziała mu kobieta w białym fartuchu, energicznie do niego podchodząc. – Co ci się stało, dziecko?

Chłopak pokrótce opowiedział wypadek na schodach, nieznacznie go udramatyczniając, do czego miał tendencję.

– Kto wpadł na ten genialny pomysł? Jeśli jest skręcona, to nie powinieneś wcale chodzić. – Pielęgniarka zdjęła prawy but Henryka i przyjrzała się jego kostce. – Nie wygląda źle. Niewielka opuchlizna. Miałeś szczęście – dodała, przystępując do bardziej dokładnego badania.

Henio widocznie się skurczył, przerażony wizją poważniejszego urazu. Co prawda, bardzo cieszyłby się, gdyby nie musiał przez kilka najbliższych tygodni ćwiczyć na zajęciach, ale wiedział, jak bardzo dziecinne myślenie to było.

Po kilku minutach i przyłożeniu ludu do nogi chłopaka, pielęgniarka zawołała dwójkę nastolatków, którzy nadal czekali za drzwiami.

– Wracajcie do szkoły. Ten pan już dzisiaj nie wróci. Skontaktuję się z jego rodzicami, żeby go odebrali i zawieźli do ortopedy. Wam bardzo dziękuję, ale – na przyszłość – następnym razem niech nauczyciele po prostu do mnie dzwonią, gdy jestem w innej szkole, dobrze?

Roch i Tosia pokiwali głowami, kierując się do drzwi. Roch zapewnił jeszcze przyjaciela, że zajmie się jego rzeczami i wyszli.

– Dobrze, podaj mi numer do któregoś z rodziców. – Pielęgniarka chwyciła w dłoń telefon.

– Do mamy – powiedział szybko Henryk, by uniknąć wyjaśniania, że jego tata zmarł ponad dziesięć lat wcześniej. Podyktował ciąg dziewięciu cyfr, dziękując w myślach, że mama pracowała zdalnie i nie będzie musiała specjalnie dla niego zwalniać się z pracy.

Po krótkiej rozmowie pielęgniarka powiedziała:

– Będzie za kwadrans. Herbatki?

Gdy samochód ruszył z przyszpitalnego parkingu, mama spojrzała przelotnie na Henryka.

– Oj, synek, synek.

– Już przepraszałem, no – westchnął chłopak, pisząc szybko do Rocha, że kostka nie jest skręcona.

– Podejrzewam, że nie jesteś w stanie mnie zapewnić, że od teraz będziesz bardziej uważał?

– Jak ty mnie znasz, mamo.

Po dłuższej chwili kobieta zaparkowała przy jakimś markecie.

– Kupię coś na obiad, nigdzie się nie ruszaj.

– A wyglądam jakbym mógł? – spytał w odpowiedzi Henryk, unosząc owiniętą bandażem stopę.

Mama pozostawiła go bez odpowiedzi i wyszła z samochodu.

Henryk napisał jeszcze do Zbycha, że nie, jeszcze nie umiera, po czym rzucił na grupę klasową hasło „niech mi ktoś wyśle zdjęcia notatek z dzisiaj" i włączył płytę, która znajdowała się w samochodowym odtwarzaczu. Przez chwilę zastanawiał się, czy napisać Tosi, że „wszystko ok", ale porzucił ten zamiar, gdy uświadomił sobie, że nie zna nawet nazwiska dziewczyny, a nie zależało mu szczególnie na jej stalkowaniu. Podłożył więc ręce pod głowę i zamknął oczy z długim westchnieniem na myśl o kilku dniach relaksu w domu.

Gdzie nie spojrzę – wszędzie ty – zaśpiewała w tym momencie Anna Jantar.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro