Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

8

Paryż

Miasto tysiąca świateł, jak nazywali Paryż jego mieszkańcy, nieco zaszokowało Salem. Jean - Charlesa bawiło pełne niedowierzania spojrzenie, które skierowała w stronę wieży Eiffla, gdy tylko ją zobaczyła.

– Nie sądziłam, że jest taka wysoka – wyjaśniła Jeanowi, gdy rzucił jakiś żartobliwy komentarz na ten temat.– na fotografiach w książkach, czy nawet w telewizji, wydawała się o wiele mniejsza!

– No, cóż...– Jean uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby coś chodziło mu po głowie, lecz jeszcze nie potrafił tego całkowicie ubrać w słowa. – Wiele rzeczy jest odmiennych od naszych wyobrażeń, panno Salem. 

Nie dodał już nic więcej, i powierzywszy jej zajmowanie się Xavierem, co - poniekąd - wydawało się dziewczynie zbyt daleko idącym okazywaniem zaufania wobec prawie obcej osoby, po czym zaszył się w swoim pokoju. Młody nie sprawiał większych kłopotów, poza tym, że co i rusz, zerkał w stronę drzwi wyjściowych i pytał swoją opiekunkę, kiedy i czy już wróci mama.

Co Salem mogła odpowiedzieć tęskniącemu dziecku? Z jednej strony, nie chciała zwodzić dziecka, pustymi obietnicami, bez pokrycia, ale... Dlatego też cierpliwie tłumaczyła swemu podopiecznemu, że "mama wyruszyła w daleką podróż, w którą nie mogła go zabrać, ale z całą pewnością, dobrze opiekuje się Marie i o nim pamięta".

– Wychodzę wieczorem – powiedział Jean do Salem, gdy wreszcie opuścił swoje schronienie.

– Nie rozumiem  powodu, dla którego miałby pan mi się tłumaczyć – stwierdziła kwaśno Salem, spoglądając Jeanowi prosto w oczy.

Jego spojrzenie wydawało się za każdym razem inne. Gdy się wściekał na nią - a nie robił nic odmiennego, odkąd powiedziała mu o Yvonne i swoim dziadku- wydawało się niczym wzburzone wody morza. Chłodny i niebezpieczny błękit, zagrażający wszystkiemu, co napotka na swojej drodze... A gdy uśmiechał się do synka, radość docierała do oczu Jeana, stawał się spokojny i bardziej... Jak by to ująć, wyluzowany?

– Skończyłaś mi się już przyglądać? – rzucił złośliwie w przestrzeń, zajadając chrupkie pieczywo, gdy gestem nakazał jej, by usiedli przy nakrytym stole w jadalni jego domu.– Pytam, bo będziesz mi towarzyszyła. Chyba, że masz inne plany na ten wieczór?

Nie zrozumiała od razu, co Jean - Charles ma na myśli. Towarzyszyć? Ale gdzie? I co będą robili?Wyczuł chyba jej wahanie, bo teraz to sytuacja uległa zmianie - facet gapił się na nią jak sroka w gnat, a młoda kobieta starała się, by omijać Francuza wzrokiem.

– Jesteś mi coś winna, po tym, co mi naopowiadałaś – w końcu złożył lakoniczne wyjaśnienia, na co wszystko się w Salem "zagotowało" ze wściekłości.

Wprawdzie Jean ma trochę racji, bo historia Yvonne i jej dziadka, jako kochanka, nie brzmiała zbyt dobrze w uszach mężczyzny, będącym mężem wiarołomnej żony, ale.. no, nie! Tak nie będzie! W końcu, dzięki Salem i jej interwencji u opornej kasjerki, mogli opuścić Medellin, a potem wylądować w Paryżu! gdyby nie ona, tkwiliby w Kolumbii, i - w najlepszym wypadku- Salem musiałaby pójść  za Juana Velasqueza, jako jego żonka, a Jean, wraz z synkiem, bezboleśnie  i szybko zakończyliby swój żywot.

– Nigdzie z panem nie pójdę – oznajmiła Salem, tonem nie wróżącym niczego dobrego, co z kolei mężczyzna przyjął z nie wzruszonym spokojem. 

Przeczesał tak dobrze jej znanym, swobodnym gestem,  swą blond grzywę, nim roześmiał się, jak po usłyszeniu wybitnie dobrego żartu. Strzepnął ze śnieżnobiałego rękawa koszuli niewidzialny pyłek, i zapatrzył w obraz, jedyny portret w jadalni, przedstawiający dojrzałego mężczyznę, o skroniach przyprószonych siwizną. Podążył za jej spojrzeniem, i - odbiegając na moment o zasadniczym temacie ich dyskusji - odparł:

– To mój ojciec, świetny dyplomata – mruknął cicho, a ona, Salem, nie mogła nie wychwycić ironii w głosie Jeana.

– Nie lubi pan własnego ojca?– zaryzykowała, byle tylko zagrać mu na nerwach.

Nie zapytała tyle z ciekawości, co - bardziej- z chęci zrozumienia, z jakim mężczyzną ma  naprawdę do czynienia. Czy Jean- Charles to, w zasadzie człowiek, który fatalnie wybrał sobie małżonkę i teraz kombinuje, by jakoś to sobie powetować, czy też jest bardziej skomplikowany niż Salem sądzi?

– Nie. – padła krótka odpowiedź.

Myślała, że na tym się skończy rozmowa o ojcu Francuza, ale powzięła błędne założenia, bo Jean dodał, gwoli wyjaśnienia:

– Jedziemy wieczorem właśnie do niego. Muszę pogadać z człowiekiem, którego nienawidzę bardziej, niż kogokolwiek innego na tym świecie. I to nie tyczy się  wyłącznie ciebie.

– Nie rozumiem?

– Zamierzam....– urwał  w połowie zdania i uciął myśl w połowie, dodając coś innego, niż pierwotnie zamierzał powiedzieć.–Mam nadzieję, że pomoże mi w pozbyciu się Yvonne.

– Co takiego??? – wykrzyknęła zdumiona Salem, wytrzeszczając oczy ze zdziwienia.– Chcesz zamordować własną żonę? A co z małą Marie? Pragniesz pozbawić życia jej matkę?

– Nie.– Jean miał już jasno skrystalizowany plan, którego zamierzał się trzymać. –  Mam znacznie lepszy plan. wszystkiego dowiesz się w domu mojego ojca, wiec nie narzekaj i wybierz sobie jakąś fajną kieckę z tych, które pozostały po mojej... żonie i czekaj na mnie w korytarzu, przy głównym wyjściu. ja też muszę się korzystnie prezentować - tu puścił "oczko" do Salem i znowu zniknął w swoim pokoju.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro