Zwrot
***Amelia***
Nieco ponad dwadzieścia lat temu lawina w Tatrach porwała za sobą dziewięć spośród trzynastu osób zmierzających na Rysy. Był to nauczyciel geografii i ośmiu jego uczniów z liceum w Tychach. Mieli dobrze się bawić, a pojechali po śmierć. To znaczy...dzieciaki, bo nauczyciel później odpowiadał za to przed sądem. Skazali go na rok w zawieszeniu na trzy lata za nieumyślne spowodowanie śmierci nastolatków. Czternaście lat temu premierę miał film oparty na tych wydarzeniach.
Obejrzałam go dwukrotnie. Pierwszy raz, kiedy byłam w liceum. Poleciła nam go polonistka, mówiąc, że moglibyśmy ten film wykorzystać jako kontekst w rozprawce maturalnej. Drugi...kilka dni temu. Po części po to, by odświeżyć sobie pamięć. Naszła mnie wtedy chyba dość niecodzienna refleksja o tym, że...ze mną jest dość podobnie. Tyle że ja nie pcham się w góry i nikt nie znajduje moich zwłok dosłownie wgniecionych w śnieg prawie pół roku później, tak jak to było z ostatnią ofiarą lawiny, ale znalazłam pewną analogię: te dzieciaki- o, ironio- zginęły przez swoją pasję.
Ja też, tyle że nie fizycznie. Skupiłam się na pracy do tego stopnia, że moja córka pyta mnie, czemu jestem w domu, bo przyzwyczaiła się, że częściej mnie w nim nie ma niż jestem. To dobijające, usłyszeć od swojego dziecka: ,,Naprawdę możemy zjeść razem śniadanie i nikt nie zadzwoni?".
Mam poczucie, że zrobiłam jej tym postępowaniem jakąś krzywdę. I nie wydaje mi się by było to wrażenie zupełnie bezpodstawne. Nie powinno być chyba tak, że dziecko jest zupełnie nieprzyzwyczajone do obecności któregoś z rodziców w domu, prawda?
A Diana jest. Nie chcę, żeby było tak dłużej, bo do niczego dobrego przy tym nie dojdzie. Jeśli to będzie trwało, za jakiś czas mała może mieć ze mną to, co ja mam obecnie ze swoją matką. Stan relacji, który możemy chyba nazywać kolejną wersją zimnej wojny i to, że jest mi ona już praktycznie zupełnie obojętna. Do tego w kontaktach z Dianką nie chcę dopuścić nigdy w życiu!
***
- Mamo...- słyszę Dianę. Od razu odwracam głowę do tyłu. Po tonie jej głosu wnioskuję, że jest bardzo zmęczona. Ciężko jej się dziwić. Mamy do przejechania niecałe pięćset kilometrów, co daje grubo ponad cztery godziny jazdy. A skoro my po takiej trasie czujemy się, jak po nieprzerwanym ostrym treningu na siłowni, co jak zmęczona musi być siedmiolatka? Bardzo.
- Tak?
- Masz gdzieś w domu sukienkę, w której brałaś ślub?
- Mam - przyznaję zgodnie z prawdą.- A co, chcesz zobaczyć?
- Mhm - nie muszę widzieć wyrazu jej twarzy, żeby odczuć namacalną euforię w jej głosie. Przywodzi mi na myśl pisarza w kryzysie weny twórczej, któremu ktoś podsunął świetny pomysł na kolejną książkę.
- Miałabym ją na siebie założyć?
- No a jak?
- Boję się, że mogę się w nią nie zmieścić - nie mogę powstrzymać śmiechu. Do tej pory suknia, buty i biżuteria, którą miałam na sobie tego szczególnego dnia, stanowiły raczej pamiątki. Relikwie stojące w szafie, które wyciągałam tylko wtedy, kiedy chciałam je komuś pokazać na żywo.
- Przecież widziałam zdjęcia. Wyglądałaś jak teraz. No...prawie
Ale nie ważyłam tyle, co teraz, myślę.
- Nie przesadzaj, wejdziesz - przekonuje mnie Wojtek. Jest w tym coś pokrzepiającego. Jakbym była uczennicą z wystawionym w czerwcu zagrożeniem, a on niepoprawnym optymistą, próbującym okłamać rzeczywistość i wmówić mi, że jeszcze jest szansa na poprawienie tej oceny na piątkę.
Naszą rozmowę przerywa dzwonek jego telefonu. Patrzy na mnie i naraz oboje zaczynamy się zastanawiać, kto i czego może od niego chcieć przed jedenastą wieczorem. Pierwsza myśl: teściowie sprzątają po naszej wizycie i okazało się, że czegoś nie zabraliśmy. Ale nie, przecież sprawdzałam dwa razy. Wszystko mamy. Włącznie z naręczem sernika, barszczu i chyba jeszcze kilku innych potraw, których starczy nam chyba do Wielkanocy.
- Michał- mówię mu, zerkając na wyświetlacz.
- Odbierz i włącz głośnomówiący. - rzuca, nie odrywając spojrzenia od trasy.- Ciesz się, że nie śpię- wita się z nim.
- Amelia jest gdzieś obok ciebie? - pyta, a ja słyszę w jego głosie panikę graniczącą z obłędem.
- Jest, ale o co...
- Daj mi ją. Teraz.
- Cześć. Co się dzieje?
- Dziecko urodzone siedem tygodni przed terminem może umrzeć?- pyta, a mi ze strachu miękną kolana. Dobrze, że siedzę.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że...
- Tak, Kordian pomylił luty z grudniem. Powiedz, on będzie miał jakieś szanse? Będzie sam oddychał? Będzie upośledzony? Boże, a co, jak on...
- Daj mi coś powiedzieć. Po pierwsze się uspokój. Gabi będzie cię teraz potrzebować, a w takim stanie to ty jej na pewno nie pomożesz, to po pierwsze. Po drugie, takie dziecko ma praktycznie sto procent szans na przeżycie. Wszystkie narządy ma wykształcone. Poza płucami, ale jeśli lekarze dobrze się nim zajmą, a tak będzie, to nie stanie mu się krzywda. Jedyne, czym się będzie różnił od innych bobasów, to...po prostu będzie trochę mniejszy. Nie ma tragedii. To nie jest tak rzadkie, jak ci się zdaje. Ostatnio u mnie w szpitalu urodziło się jeszcze mniejsze dzieciątko. O ile dobrze usłyszałam koleżankę, niecałe półtora kilo.
- I to dziecko żyje?
- Żyje. Oddycha samo. Co prawda od niedawna, ale jednak.
Słyszę, że się uspokoił. O to chodziło Chyba zbiera się, żeby zapytać mnie o coś jeszcze, ale nagle w tle słychać pełne bólu i przerażenia:
- Michał, gdzie ty jesteś?! Nie zostawiaj mnie samej, rozumiesz, kurwa?!
- Idź do niej.
- Dzięki.
- Michał, do chuja, odłóż ten zasrany telefon!-znów słyszę przyjaciółkę
- Trzymajcie się tam - rzucam, po chwili się rozłączając.
- Co się stało?- Dianę najwyraźniej obudziła moja rozmowa z Michałem.
- Nic. Śpij, rano ci wszystko powiem.
Hej!
Podziało się, co?
Myślicie, że z małym Kordianem wszystko będzie dobrze?
Mam nadzieję, że rozdział Wam się podoba<3
Do następnego!
P.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro