6. Może i mama z ciebie zrezygnowała
Najgorsze w życiu jest poczucie irytacji połączone z bezsilnością. To właśnie czuł Eddie przez kolejne tygodnie jeśli chodziło o cokolwiek związane z Nathanielem.
Przyjęli Patricka do zespołu, ale był to jedyny moment, w którym Nathaniel powiedział symboliczne „tak". Miesiąc po rozstaniu z Sophią słowo „nie" było najczęstszym w jego słowniku. Zmienił się, a Eddie zwalał na to, że to jakiś chory syndrom obronny. Eddie chciał po prostu poznać jego przeszłość, aby spróbować mu jakoś pomóc. Zamiast tego słyszał jednak ciągle:
„Nie, Eddie, nie będę o tym rozmawiał".
„Już to ustalaliśmy: to moje sprawy."
„Za krótko cię znam. Daj temu spokój."
„Nie jestem gotowy, by o tym rozmawiać."
To wszystko osłabiało ich relację i Eddie był pewien, że odciąłby się od Nathaniela, gdyby nie zespół. Mógł się odsunąć, ale postanowił tego nie robić i wręcz próbował na niego naciskać, aby w końcu się przed nim otworzył. Nathaniel uparcie nie chciał.
Po miesiącu takiego stanu rzeczy znaleźli motywację, która wymagała tyle pracy, że przestali o tym dyskutować – właściwie na ostatnią chwilę wpisano ich do lokalnego festiwalu, na który przyjeżdżało sporo znanych zespołów i wokalistów. Mieli grać jako jedni z pierwszych, więc jeszcze nie przed pełnym tłumem, ale to w niczym im nie przeszkadzało. To była ich szansa i zamierzali ją wykorzystać. Mieli zagrać trzy piosenki, więc przez kolejne dwa tygodnie, które dzieliły ich od festiwalu skupili się na trzech piosenkach, które wspólnie uznali za najlepsze. W tygodniu codziennie spotykali się wieczorem na trzygodzinne próby, natomiast cały weekend poprzedzający występ spędzili właściwie się nie rozdzielając.
Wszystko po to, aby po półtorej miesiącu istnienia grupy móc zagrać na większej scenie niż te w barach, w których przez minione sześć tygodni zagrali razem zaledwie dwa razy.
Wciąż nie mieli menadżera – występ załatwił im Patrick, bo znał organizatora, podając jako menadżera swojego ojca. To mogło przejść raz, na krótką metę, ale nie miało prawa sprawdzić się długoterminowo. Tego dnia Nathaniel starał się jednak o tym nie myśleć.
Nie mieli wypracowanego wizerunku, więc każdy wystąpił w swoich własnych ubraniach, które nosił też na codzień. Były to po prostu spodnie i koszulki. Koszula w przypadku Eddiego. Dodatkowo skórzana kurtka w przypadku Nathaniela. Wygląd był jednak znaczeniem drugorzędnym.
Eddie poczuł się jak mała rybka zamknięta w ogromnym akwarium. Gdy tylko wszedł na scenę, miał wrażenie, że za moment ucieknie z niej z płaczem. Wtedy poczuł czyjeś dłonie masujące go lekko po barkach.
— Nie myśl o tych ludziach. Jeśli to pomoże, wyobraź sobie, że jesteśmy w domu — polecił mu Nathaniel, szepcząc to do ucha, po czym puścił go i wbiegł na środek sceny.
Eddie był zaskoczony tym, jak się zachował – nie musiał go uspokajać. Ostatnio ich relacja była napięta. Ale Nathaniel mimo to postanowił dodać mu otuchy. I osiągnął cel – te kilka słów podziałało na Eddiego niczym magiczna różdżka. Tłum kilku tysięcy zgromadzonych tu ludzi nagle przestał się dla niego liczyć, przestał go przerażać.
Usiadł przy pianinie, które było pierwszą rzeczą jaką kupił za zarobione już pieniądze. Nieduże – sporo mniejsze niż fortepian Nathaniela, ale dobrze brzmiące, dość łatwo przenośne i przede wszystkim jego. Trochę bał się występu, bo nie ćwiczył na tym pianinie zbyt długo, ale teraz już niczego nie zmieni. Pozostawało mu zagrać najlepiej jak potrafi.
Mimo tego, że Eddie miał lepszy wokal, frontmanem był Nathaniel. Śpiewali razem, każdą piosenkę dzieląc inaczej, aby dobrze się dopełniać, ale te mocniejsze fragmenty zawsze śpiewał Nathaniel, którego głos nie był tak delikatny jak ten Eddiego, który nie dałby rady udźwignąć takich fragmentów. Do tego dochodziły jego wręcz genialne ruchy sceniczne – mieszanka Freddiego Mercury'ego i George'a Michaela, może kogoś jeszcze. Eddie go za to podziwiał. Nathaniel grał na gitarze jedynie na początku pierwszej piosenki – potem ją zdjął, zdając się na muzykę reszty członków zespołu, aby łatwiej było mu biegać i skakać po scenie. Bijąca od niego pozytywna energia udzielała się publiczności, a przecież o to w tym wszystkim chodziło.
Eddie spanikował na moment w jedynym momencie – gdy Nathaniel na sam koniec koncertu postanowił wykonać nad nim salto. Wymierzył to idealnie w ostatni dźwięk trzeciej piosenki. Publiczność eksplodowała oklaskami i aplauzem, a Nathaniel i Eddie wymienili się uśmiechami. Po chwili całą czwórka stali obok siebie przy granicy sceny i wykonali grupowy ukłon. Nathaniel wciąż miał wtedy mikrofon.
— Dziękujemy, Londynie! — krzyknął, po czym zapowiedział kolejny zespół.
Gdy tylko zeszli ze sceny, Nathaniel wręcz rzucił się na Eddiego, przytulając go tak mocno, że ten ledwie oddychał.
— Kocham cię, stary — powiedział, powodując uśmiech na jego twarzy. Szybko też go puścił, aby nikt sobie niczego nie dopowiedział.
— Nie wiem co cię spotkało zanim się poznaliśmy. Może i miałeś ciężko, może i mama z ciebie zrezygnowała, ale ja nigdy z ciebie nie zrezygnuje i tym bardziej ty też nie powinieneś z siebie rezygnować. Bo to co dziś widziałem? To nie był chłopak, który dopiero odkrywa jak śpiewać. To był geniusz. Zostaniesz gwiazdą. Już nią jesteś.
Nathaniel uśmiechnął się szerzej na te głowa, ale szybko pokręcił głową, bo sam by tego nie osiągnął. Sam nigdy nie odważyłby się na to, by wrócić na scenę, a tym bardziej nie w większej roli niż ta, którą dzierżył w New Reflection.
— To by się nie wydarzyło, gdyby nie ty — stwierdził. — I nie jestem gwiazdą, Eddie. Wspólnie nią jesteśmy. Jako zespół.
— Nathaniel Lewis?! — zawołał ktoś, przerywając im rozmowę. W tym kręcącym się tłumie nie bardzo widział kto, więc Nathaniel podniósł rękę, nieco niepewnie. Wątpił, aby ktoś przynosił im dobre wieści, nawet jeśli wypadli, przynajmniej według niego, lepiej niż dobrze.
— To ja — oznajmił. — O co chodzi?
Dopiero teraz dostrzegł krótkowłosą blondynkę, która do niego mówiła. Miała plakietkę na marynarce, widocznie pełniła jakąś ważniejszą rolę w tym wszystkim.
— Ktoś chce się z tobą widzieć. Podobno to pilne.
Nathaniel zmarszczył brwi. Kto miałby się z nim widzieć i skąd znał jego nazwisko? Kojarzył go z New Reflection?
— Kto? — spytał niepewnie.
— Nie wolno mi mówić.
— Może jakiś menadżer — zasugerował Gabriel, ale Nathaniel pokręcił głową, bo to nie miało sensu. — Albo ktoś z wytwórni. — Ponownie pokręcił głową, bo to tym bardziej nie miało sensu.
— Wtedy prosiłby nas wszystkich — stwierdził, a dla odmiany to Patrick pokręcił głową.
— To zależy — poinformował go. — Niektórzy traktują frontmana jak przedstawiciela.
— Panie Lewis. — Głos kobiety sugerował zniecierpliwienie, więc Nathaniel postanowił nie sprawdzać co będzie, jeśli straci cierpliwość.
— Już idę — oznajmił, ruszając w ślad za kobietą, po drodze zerkając raz jeszcze w stronę Eddiego i reszty chłopaków, aby dodać samemu sobie trochę otuchy i się nie denerwować.
Zaprowadziła go do jakiejś sali. Nathaniel wszedł do środka i zamarł.
Spodziewał się wielu osób – menadżerów, muzyków, którzy chcieliby z nimi współpracować, nawet kogoś z organizatorów, aby otrzymać naganę za ryzykowne zachowanie na scenie. Brał nawet pod uwagę mamę lub którąś z sióstr, ale nie wziął pod uwagę, że zastanie tam Matta Romera. Błyskawicznie się spiął – to był instynkt, obrona przed atakiem, który w tej konkretnej sytuacji był dla niego niemalże pewny.
Spojrzał w stronę drzwi, które właśnie za nim zamknięto, ale szybko zrezygnował z ucieczki. Matt nie spotykałby się z nim bez powodu. Nie miał pojęcia czego ten człowiek od niego chciał. Nie miał ochoty na to, aby z nim rozmawiać. Ale jeszcze bardziej nie miał ochoty, by przez kolejne dni myśleć nad tym, co ten chciał mu dzisiaj przekazać.
— Masz czelność mnie zapraszać po tym co mi zrobiłeś? — spytał przez zaciśnięte zęby.
Zazwyczaj był twardy, ale przy nim nie potrafił. Miał ochotę się rozpłakać. Zaufał mu, powiedział o sobie, pokochał go, a dla Matta to wszystko okazało się być jedynie zabawą.
Matt spojrzał na niego poważnie.
— Zrobiłem to dla twojego dobra, wiesz o tym. Showbiznes nie jest dla słabych. Ty byłeś słaby.
Nathaniel parsknął.
— "Byłem"? Że niby coś się zmieniło?! Zniszczyłeś mnie...
— Straciłeś słabe punkty, dziennikarze nie mają w co uderzać...
— Pierdol się, Matt — prawie krzyknął i chciał wyjść, ale mężczyzna go zatrzymał.
— Nie ciekawi cię czemu odszedłem z branży przed trzydziestką? — spytał, a Nathaniel przygryzł wargę i z powrotem odwrócił się w jego stronę.
Nienawidził Matta już wcześniej, ale teraz nienawidził go jeszcze bardziej. Dopóki się tu nie spotkali ten dzień był naprawdę dobry. Czemu chciał mu to odebrać?
— Bo ktoś doniósł, że jesteś pieprzoną ciotą, która dla szantażu posuwa swoich muzyków, zmuszając ich ojców do odbierania sobie życia?! — krzyknął. Z trudem powstrzymywał się, aby się na niego nie rzucić.
Matt był przy tym wręcz nienaturalnie opanowany. Jakby słowa Nathaniela ani trochę go nie ruszyły. Nathaniel nie zdziwiłby się, gdyby naprawdę tak było – ten człowiek miał coś poważnie nie tak z głową i udowodnił to w momencie, w którym po odmowie Nathaniela w kwestii ujawnienia się przed rodzicami, Matt sam poszedł do domu Lewisów i wyznał jego rodzicom, że miał romans z ich synem. Nikt zdrowy na umyśle, kto nie chce krzywdzić ludzi nigdy by czegoś takiego nie zrobił.
— Twój ojciec sam podjął decyzję, nie możesz mnie o to obwiniać.
— Mówiłem ci, że ma słabe serce. Równie dobrze mógł umrzeć na zawał.
— I wtedy byłaby to moja wina... — przerwał, bo w tym momencie Nathaniel splunął mu prosto w twarz.
— Tylko tyle mam ci do powiedzenia. Zbliż się do mnie albo do któregokolwiek z chłopaków, a sam osobiście cię wykastruję.
— Nie chciałbyś tego zrobić.
— Bo co? Bo niby nie widziałem twojego fiuta? Zapomniałeś ile razy ci obciągałem?! — Tracił kontrolę. Przerażało go to, jak bardzo tracił nad sobą kontrolę w jego obecności. Mógłby go zabić tu i teraz. Gdyby nie to, że miał szansę na lepszą przyszłość i jakąkolwiek radość z życia, pewnie faktycznie by to zrobił.
— Mam AIDS — powiedział spokojnie. Tak nienaturalnie spokojnie, że Nathaniel nie wytrzymał i z całej siły uderzył go w nos. Mattowi zaczęła lecieć krew, ale Nathaniel szczęśliwie uniknął kontaktu z jego krwią. Zanim Matt zdążył pozbierać się po uderzeniu, Nathaniel pchnął go z całej siły na ścianę i spojrzał mu w oczy z nienawiścią.
— Jeśli nie kłamiesz, jak zawsze kłamałeś, to zdechniesz na to zasłużenie — stwierdził.
— Myślisz, że mówiłbym ci o tym, gdybym nie musiał? — spytał, wciąż spokojnie, ale ze słyszalnym bólem. — Badałem się, gdy byliśmy razem i znałeś mój wynik...
Nathaniel parsknął.
— Sugerujesz, że to ja cię zaraziłem? — spytał niedowierzając. Matt nie tylko był irytującym człowiekiem, który niszczył ludziom życia, ale do tego idiotą.
— Nie możemy tego wykluczyć.
— Właśnie po raz kolejny udowodniłeś jak bardzo cię obchodziłem — parsknął. — Nie mogłem cię zarazić, bo byłeś moim pierwszym.
— Jeśli to nie ty zaraziłeś mnie, ja mogłem zarazić ciebie...
— A teraz potwierdziłeś to, co podejrzewałem od dawna — powiedział, przygryzając wargę. — Ilu miałeś, gdy byłeś ze mną? — spytał, przymykając oczy, aby chociaż trochę się uspokoić. Po co w ogóle wciąż z nim rozmawiał.
— Nie liczyłem.
— Kurwa, jaja sobie robisz?!
— Ponad dwudziestu.
Nathaniel parsknął. Chyba jednak wolałby nigdy nie poznać tej odpowiedzi.
— Kochałeś mnie chociaż, czy to też udawałeś? — spytał, a Matt niczego nie odpowiedział. Nie od razu. Opuścił jedynie wzrok, jakby nie mógł patrzeć Nathanielowi w oczy.
— Nigdy nie byłem twoim wrogiem — powiedział cicho, a Nathaniel zaśmiał się z rezygnacją. Jak mógł spodziewać się innej odpowiedzi?
— Pierdol się — rzucił, puszczając go i ruszając w stronę drzwi.
— Ten chłopak od pianina...
Nathaniel błyskawicznie się zatrzymał i z powrotem obrócił w jego stronę.
— Co z nim? — spytał, bojąc się, że Eddie został przez Matta podstawiony. To nie miało do końca sensu, ale tak bardzo nie ufał Mattowi i bał się jego numerów, że mimowolnie o tym pomyślał.
— Kochasz go?
Nathaniel parsknął śmiechem.
— Co? — spytał z politowaniem. Jak Matt mógł to w ogóle zasugerować?
— Widziałem jak spojrzałeś na niego po występie. Coś jest między wami.
— Przyjaźń i wspólna pasja. Tyle.
Matt pokręcił głową, bo nie wierzył Nathanielowi. Patrzył na tego chłopaka dokładnie w ten sam sposób, w jaki kiedyś patrzył na niego. Nie potrafił uwierzyć w to, że Nathaniel niczego nie czuł.
— Jeśli nie chcesz zbadać się dla siebie, zbadaj się dla niego.
Nathaniel zaśmiał się. Gdyby nie to, że Matt miał AIDS, leżałby teraz na podłodze cały we krwi. Nie miałby dla niego litości. Już jej nie miał.
— Nie jestem ciotą, Matt.
— Nie, ale jesteś w połowie i...
— Pierdol się — przerwał mu i ponownie ruszył w kierunku wyjścia.
— Jesteście dobrzy, pomyślcie tylko o wizerunku — powiedział Matt, jakby licząc, że to zatrzyma Nathaniela, ale ten odpowiedział mu swoim tradycyjnym gestem, którym kończył wszelkie denerwujące go dyskusje – środkowym palcem.
Nathaniel ruszył w stronę chłopaków i szybko uświadomił sobie, że w jednym Matt nie skłamał – mógł go zarazić. Mógł być chory. Na cholerę było mu to całe pilnowanie się i ograniczanie do dziewczyn, skoro i tak mógł umrzeć na pieprzone AIDS?
— W porządku? — spytał przerażony Eddie, gdy zobaczył Nathaniela z powrotem.
— Tak — skłamał. To jedno z tych kłamstw, o którym wszyscy wiedzą, ale nikt nie naciska na wyznanie prawdy.
— Jesteś cały blady, usiądź — polecił mu, łapiąc go za przedramię, aby posadzić go na kanapie, ale Nathaniel pokręcił głową i delikatnie strącił jego dłoń.
— Pójdę już — powiedział, ale tym razem zatrzymał go Gabriel.
— To krew? — spytał, wskazując na niewielkie czerwone plamki na jego koszulce. Nathaniel spojrzał na koszulkę i faktycznie, była na niej krew. Musiała się na niej znaleźć gdy Matt mówił albo gdy przycisnął go do ściany.
Nathaniel miał gdzieś jak ta krew się tam znalazła – nie chciał już nigdy więcej zakładać tej koszulki, więc zdjął kurtkę, zdjął koszulkę i rzucił nią do kosza, po czym szybko narzucił na siebie kurtkę, zasuwając ją.
Eddie chciał wyjął koszulkę, ale Nathaniel go powstrzymał.
— Jeśli nie chcesz mieć AIDS, to lepiej tego nie dotykaj — powiedział, bardziej panikując niż myśląc o tym, co mówi.
— Masz AIDS? — spytał Gabriel, a Nathaniel błyskawicznie zaprzeczył, mimo że nie mógł przecież znać prawdy. Nie zrobił testu, nie był pewien czy w ogóle go zrobi.
— Nie — powiedział pewnie, bo nie chciał przyjąć do świadomości, że Matt mógłby nie tylko zniszczyć mu życie, ale też przedwcześnie mu je odebrać. — Ale człowiek, którego krew jest na koszulce już tak, więc lepiej tego nie dotykajcie.
Po tych słowach Nathaniel wyszedł, po drodze, w swoim stylu, zapalając papierosa. Chwilę potem w stronę wyjścia ruszył wciąż krwawiący Matt Bomer. Teraz to Gabriel, który już wcześniej dodał dwa do dwóch pobladł, ale to Patrick był tym, który zaklął.
— Przynajmniej już wiemy czemu wycofał się z branży — stwierdził cicho Gabriel.
— Kto to? — spytał Eddie, który jako jedyny nie orientował się w sytuacji, bo nie znał tego człowieka.
— Matt Bomer, menadżer poprzedniego zespołu Nathaniela.
Eddie zamarł, bo nagle to wszystko do niego dotarło. Nathaniel nienawidził swojego byłego menadżera, a dziś pobladł dlatego, że dowiedział się o jego chorobie. Pobladł, bo sam też mógł być chory. W połączeniu z tym, że próbował go wtedy pocałować i z jego twierdzeniem, że jedna dziewczyna mu nie wystarcza, wszystko stało się wręcz oczywiste. Oczywiste stało się też to, skąd konflikt z jego mamą i skąd jej zapewnienie o modlitwach. Nagle zrozumiał czemu ojciec Nathaniela popełnił samobójstwo.
Eddie nigdy wcześniej nie znał żadnego geja. Nigdy wcześniej sam nie pomyślałby, że Nathaniel mógłby nim być. Tylko czemu tak usilnie próbował to tłumić? Przez AIDS? Czy był jeszcze inny powód?
— Powinienem iść za Nathanielem, prawda? — spytał Eddie, a Gabriel i Patrick nie byli co do tego przekonani.
— Znasz go najlepiej — powiedział Patrick, a Eddie, nie myśląc długo postanowił biegiem rzucić się w stronę wyjścia, mając nadzieję, że dogoni Nathaniela. Prawie go dogonił, gdy tuż przed wejściem zatrzymała go jakaś dziewczyna. Ładna blondynka, mocno umalowana.
— Przepraszam, to ty grasz na pianinie w Chopin Trial? — spytała go, a Eddie szybko odwrócił wzrok, próbując odnaleźć w tłumie Nathaniela. Jeszcze go widział. Jeszcze. Nie mógł go zgubić przez tą rozmowę.
— Słuchaj, śpieszę się — powiedział, starając się brzmieć jak najbardziej miło. Było mu głupio, bo pierwszy raz w życiu podeszła do niego fanka, która nie była jego babką czy matką, ale naprawdę były ważniejsze sprawy niż to. Zobaczył, że ma coś do pisania, więc podwinął bluzę, którą narzucił na siebie po koncercie, bo zrobiło mu się chłodno i wystawił jej przedramię. — Zapisz numer. Zadzwonię i ci to wynagrodzę, dobrze? — zaproponował, a dziewczyna niepewnie zapisała mu swój numer. Eddie miał nadzieję, że się nie zmyje, bo nie chciał wyjść na dupka. — Jak masz na imię?
— Cecilia — powiedziała nieco niepewnie.
— Jestem Eddie — przedstawił się łagodnie i znowu zerknął w stronę Nathaniela. Naprawdę musiał iść. — Zadzwonię jutro koło południa, dobrze?
— Dobrze.
Uśmiechnął się do niej łagodnie, po czym rzucił się biegiem w stronę Nathaniela, kompletnie ignorując fakt, że światła na przejściu dla pieszych przed chwilą zmieniło się na czerwone – wbiegł na nie, słysząc przez to trąbienie i wyzwiska. Miał to gdzieś. Nie znał Nathaniela na tyle dobrze, aby mieć pewność, że ten niczego sobie nie zrobi, a nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby stało się to przez to, że nie zignorował głupiego czerwonego światła.
A/N
Możliwe, że next dzisiaj.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro