Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Mgnienie


Ten świat został zniszczony i nie ma już dla niego nadziei. Miasta podupadły, zmieniły się w ruinę, bez słowa sprzeciwu oddały się naturze. Powoli, acz nieubłaganie, korzenie drzew kruszą betonowe ściany, rozłożyste krzewy arogancko zagarniają porzucone samochody, a rozbite latarnie, które niegdyś górowały nad ludzkimi głowami, teraz uczone są pokory przez sam czas. Czarny asfalt zmienił się w koryto rzeki, różnorakie trawy zaś kształtują całkiem nowe, barwne krajobrazy.

Wkrótce nie pozostanie nic, co można nazwać cywilizacją i jestem tego naocznym świadkiem... a mimo to nie czuję już smutku. Chociaż ta okolica przypomina mi moje rodzinne strony, z martwym wyrazem twarzy przechodzę obok, nie oglądając się za siebie. Wiem, że już dawno przepadło wszystko i teraz nie mam nic, na czym mogłoby mi zależeć. Chcąc zająć czymś myśli, skupiam się na szukaniu pozytywnych aspektów mojej wędrówki... i nie dostrzegam żadnych. Poza czystszym powietrzem, z którym mam teraz do czynienia.

Stawiam kolejne kroki w nieskończonym labiryncie ruiny. Zupełnie zatracam poczucie czasu, przez co nie jestem już pewien, czy spędziłem tu dziesięć minut, czy może całe trzynaście lat. Jedną ręką łapię się za głowę, mając nadzieję, że pomoże to nieco uciszyć ten nieznośny szum w głowie, który pojawia się za każdym razem, gdy próbuję wykrzesać z siebie trochę więcej samoświadomości. Niestety, towarzyszący temu ból jest zbyt wielki i szybko rezygnuję z tego pomysłu. Zamiast tego daję się ponieść nogom tam, gdzie prowadzi mnie niewidzialna siła, jakiej nie jestem w stanie pojąć. Jeśli miałbym ją do czegoś porównać, byłaby to nić zawiązana u mojego nadgarstka. Nić, która od samego początku drga ledwo wyczuwalnie, od czasu do czasu wskazując mi drogę. Jest ona tak słaba, że mam wrażenie, iż jedno moje szarpnięcie lub jedna chwila zwątpienia mogłaby przerwać ją na zawsze, a na to nigdy bym nie pozwolił. Idę więc, wypełniając wolę tej nici bez słowa sprzeciwu, bo wiem, kim jest osoba, która wciąż ją nawija na swoją szpulę, nieustannie czekając na moje przybycie.

Zaczynam wspominać, jak od zawsze próbowała zatrzeć po sobie każdy ślad, marząc o tym, by raz na zawsze wrócić do Początku Spirali — do miejsca, w jakie zmierza ten bezsensowny świat. Na szczęście nie zrobi tego tak długo, jak będę o niej pamiętał. I chociaż chciała, abym zapomniał... bym zaczął nowe życie bez niej, to nie jestem w stanie się na to zgodzić. Wyryła się w moim sercu zbyt głęboko i nie zapomnę jej już nigdy.

W pewnym momencie moje nogi stają w miejscu. Początkowo nie rozumiem, dlaczego to robią, ale instynktownie czuję, że wszystko dzieje się tak, jak dziać się powinno. Upewniam się w tym już po chwili, gdy tylko dostrzegam grupę ludzi wyłaniających się zza zniszczonego budynku. Podnoszę wzrok i nagle nasze oczy spotykają się w jednej linii. Patrzą na mnie z martwym wyrazem twarzy, na którym, mimo wszystko, maluje się ledwo dostrzegalna nutka fascynacji. Chociaż sami nie wiedzą, co powoduje to dziwne uczucie, ja mam tego pełną świadomość.

Dla nich... dla tubylców żyjących w gromadach muszę być prawdziwym dziwolągiem. Mimo że ich świadomość, podobnie do mojej, jest mocno przyćmiona, od razu dostrzegają wszystko to, co nas dzieli. Najbardziej rzuca im się w oczy mój wygląd. W przeciwieństwie do nich, mnie nikt nie przyodział w biel, nie rozczesał mi włosów i nie obmył ran. Wciąż mam na sobie ten sam niebieski podkoszulek, w którym wyszedłem z domu dziś rano lub trzynaście lat temu... nadal nie mogę sobie przypomnieć. Wciąż mam też na nim zaschniętą krew, jakiej nie zdołał wypłukać deszcz.

Nasze drogi się przecinają, a ja instynktownie cofam się o kilka kroków, by zrobić miejsce tym, którzy naprawdę tutaj należą. Czuję, że nie mam prawa wchodzić im w drogę, więc pochylam głowę i nie patrzę już na nich, tylko liczę krople wody, jakie kapią z moich włosów, zupełnie przysłaniając czoło. Mam nadzieję, że gdy doliczę do trzydziestu, oni znikną za kolejnym budynkiem i już więcej ich nie zobaczę, jednak gdy podnoszę głowę, czeka na mnie para czarnych oczu. Mała dziewczynka milczy, wyciągając rękę w moją stronę, a pozostali członkowie jej gromady patrzą na nią w ten sam sposób, w jaki przed chwilą patrzyli na mnie. Nie wiedząc czemu, bez zastanowienia chwytam jej dłoń. Chociaż wygląda na młodszą ode mnie, wiem, że tak nie jest. Prowadzi mnie do swojej gromady niczym zbłąkane dziecko, a oni, mimo wyraźnej niechęci, akceptują mnie bez słowa sprzeciwu. I wtedy dociera do mnie, że właśnie stało się coś niezwykłego.

Ten świat został zniszczony i nie ma już dla niego nadziei. Ludzkie umysły podupadły, zmieniły się w ruinę, bez słowa sprzeciwu oddały się melancholii i zapomnieniu. Nie potrafimy już myśleć tak samo, jak dawniej. Ci, którzy prawdziwie należą do tego miejsca, zaczęli łączyć się w gromady. Podróżują przez bezkresny labirynt ruiny, wspólnie nie wiedząc, czego tak naprawdę szukają, a jednak każdy z nich instynktownie czuje, w którą stronę powinien się udać. Nie zważają na nic innego. Nie widzą tych, którzy mogą stanąć im na drodze. Nie słyszą tych, którzy napominają i wołają o pomoc. Nie czują głodu i zmęczenia. Nie czują zimna ani pragnienia. Nie rozumieją smutku, radości i współczucia. Stali się jednym organizmem, jedną duszą i jedną myślą o wielu ciałach. Niczym puste skorupy sterowane przez najczystsze pragnienie powrotu do Początku, wyrzekli się człowieczeństwa... ale ta mała dziewczynka wyciągnęła w moją stronę rękę. Zaoferowała mi pomoc i ucieczkę od samotności. Zrobiła coś, czego nie zrobiłby nikt inny w tym bezsensownym świecie, a więc coś na nią wpłynęło jeszcze zanim mnie spotkała. Coś tak samo niepasującego tu, jak ja.

Otwieram usta, chcąc ją o to zapytać, ale nie pamiętam, w jaki sposób wypowiada się słowa. Im dłużej próbuję sobie przypomnieć, tym głośniejszy jest szum w mojej głowie. Wreszcie poddaję się i znów patrzę na moją nową towarzyszkę, jednak nie odnajduję już na jej twarzy tego przebłysku samoświadomości, który widziałem wcześniej. Jej wielkie oczy są matowe, ledwo odbijają obraz szarego nieba. Jedyną rzeczą, która sprawia, iż chcę wierzyć, że nie oszalałem, są jej małe palce, które zaciskają się na mojej dłoni coraz mocniej. Robi to tak, jakby chciała powiedzieć, że na wszystko przyjdzie jeszcze odpowiednia pora. W pewien sposób uspokaja mnie to. Biorę głęboki wdech, przez co na chwilę zapominam, że nadal istnieję. Popadam w melancholię, ponownie zatracając poczucie czasu, a kiedy je odzyskuję, jesteśmy już w zupełnie innym miejscu.

Promienie słoneczne przebijają się między wysokimi drzewami, których długie korzenie wtargnęły na dawną autostradę. Idę popękanym asfaltem, trzymając za rękę istotę starszą ode mnie o dziesiątki lat, która teraz wygląda jak moja młodsza siostra. Otaczam się obcymi ludźmi, a jednak w głębi serca czuję, że za jakiś czas możemy stać się sobie bliżsi. Na horyzoncie nie widać miasta, z którego przyszedłem, toteż ciężko mi stwierdzić jak daleko już jesteśmy. Z wielką łatwością przychodzi mi też pogodzenie się z faktem, że nie mam pojęcia, jak wiele czasu minęło od mojego zniknięcia. Niebieski kolor mojego podkoszulka zdążył wyblaknąć i zmienił się w jasny szary, ale zaschnięta krew wciąż pozostała nietknięta. Chociaż nie mam żadnej pewności, to gdzieś w środku czuję, że to nie jest normalne. Powoli zbieram myśli i znów zaczynam wątpić w swój osąd, bo dzieje się coś niemożliwego — szumy w mojej głowie cichną. Powoli stają się bardziej znośne, pozwalając na większą swobodę w byciu sobą.

Rozglądam się dookoła z niedowierzaniem i przyglądam się twarzom ludzi z mojej gromady, bo po raz pierwszy widzę u nich coś więcej niż zwykłą obojętność. Pojawiają się drobne gesty, takie jak marszczenie brwi, rozchylone usta i nieregularne mruganie. Opuszczam głowę i patrzę na dziewczynkę, mając nadzieję, że u niej postęp będzie jeszcze większy, jednak tutaj spotyka mnie rozczarowanie. Para czarnych, matowych oczu, wpatruje się we mnie tak samo, jak wcześniej wpatrywała się w szare niebo. Z trudem dostrzegam w nich swoje odbicie, ale postanawiam się nie poddawać. Ściskam mocniej jej dłoń i tym razem to ja ją prowadzę, czekając, aż będziemy mogli normalnie porozmawiać. Aż oboje sobie przypomnimy, jak robi się coś tak zwyczajnego.

Idziemy więc pustą autostradą, krokiem bardziej nierównym i chwiejnym niż wcześniej, bo z każdym przebytym kilometrem zaczyna spowalniać nas ciężar własnej indywidualności. Zaczynam zauważać coraz więcej nieprawidłowości, które wcześniej mi umykały. Wciąż próbuję sobie poukładać w głowie niektóre szczegóły, jednak teraz jestem pewien jednej rzeczy: niewidzialna nić, jaka prowadzi mnie przez cały ten czas, robi to nadal... i prowadzi mnie w to samo miejsce, gdzie zmierzają ludzie tego świata. Sprawiła, że stałem się częścią prawdziwej gromady, a teraz chce też sprawić, bym razem z nimi dotarł do końca ich drogi. Nie wiem tylko, co tam będzie na mnie czekać, jednak wierzę, iż pomoże mi to odnaleźć osobę, za którą zdecydowałem się pójść nawet na koniec świata.

Mijają kolejne dni, a sceneria znowu się zmienia. Tym razem niczym widma suniemy po mglistym lesie, wyłaniając się ubrani w białe stroje. Mój jasnoszary podkoszulek wreszcie przybrał odcień perfekcyjnej bieli, którą nadal szpeci plama po krwi zaschniętej na kołnierzu. Wilgoć w powietrzu sprawia, że po raz pierwszy od mojego przybycia tutaj zaczynam odczuwać chłód, ale jest to tak nierealne uczucie, iż początkowo całkiem je ignoruję, postanawiając iść dalej.

Teren jest nierówny i pełen niebezpieczeństw, przez co pozostali członkowie mojej gromady ciągle się o coś potykają i grzęzną w mokrej ziemi. Postanawiam wyjść na początek szeregu. Ciągnę za sobą dziewczynkę i tym samym staję się dla nich drogowskazem, a oni, zupełnie jakby podświadomie wiedzieli, że bez cudzej pomocy nigdy nie uda im się dotrzeć do celu, bez słowa sprzeciwu ruszają za mną i powtarzają wszystkie moje czynności. Omijają wystające korzenie, przechodzą obok zwalonych pni i pod rozłożystymi gałęziami, jednak wciąż nie są w stanie biegać i skakać. Zresztą, mi też nie wychodzi to najlepiej.

Kiedy wychodzimy na otwartą przestrzeń, od razu uderza we mnie silny wiatr z północy, wywołujący nieprzyjemne dreszcze. Czarne chmury, które zmierzają w naszym kierunku, zwiastują nadchodzący deszcz, a zachodzące słońce nie wróży niczego dobrego. Im bliżej jesteśmy końca podróży, tym coraz bardziej zaczynam przypominać człowieka. Bojąc się, że po zmroku nie będę w stanie prowadzić ich tak jak wcześniej, postanawiam chwilę odpocząć. Prowadzę gromadę do najbliższego budynku, jakiego nie zdążył całkowicie wymazać czas i siadam na podłodze, opierając się o ścianę. Ci, którzy to widzą, postanawiają pójść w moje ślady. Na ich twarzach dostrzegam ulgę, kiedy pozwalają odpocząć swoim zmęczonym i opuchniętym nogom.

I znów doznaję szoku, bo to także nie powinno się wydarzyć. Kiedy po raz pierwszy w swoim życiu dowiadują się, czym jest odpoczynek, momentalnie uświadamiają sobie, że przez cały ten czas byli zmęczeni. Nazajutrz zauważam, że część z nich ma problemy ze wstawaniem o własnych siłach, toteż oferuję im pomocną dłoń. Widząc moje zachowanie, dziewczynka, która mi towarzyszy, również zachęca ich do podniesienia się z ziemi. Gdy wszyscy są gotowi, z pierwszymi promieniami słońca opuszczamy schronienie.

Ponownie wychodzimy na starą autostradę. Na błękitnym niebie nie ma już chmur, a w oddali widać coś, co kształtem przypomina kolejne miasto. Mimo że droga jest o wiele bezpieczniejsza niż wcześniej, członkowie mojej gromady wciąż nie chcą iść, jeśli nie są przeze mnie prowadzeni. Wzdycham głęboko, kręcąc przy tym głową z niedowierzaniem, a potem ruszam przed siebie. Dopiero po kilku krokach dociera do mnie, co właśnie zrobiłem. Łapię się za gardło z wielkim uśmiechem na ustach, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę westchnąłem. Próbuję czegoś więcej, zmuszając się, by poruszyć strunami głosowymi. W najlepszym wypadku udaje mi się cicho powiedzieć kilka samogłosek, ale szybko płacę za to wysoką cenę. Czuję, jakby z każdą próbą wydania z siebie dźwięku ktoś wbijał mi nóż w krtań, jednak nie mogę się jeszcze poddać. Wiem, że to od wytrwałości zależeć będzie powodzenie mojej misji. Muszę jak najszybciej na nowo nauczyć się mówić, aby zadać pytania, gdy ludzie tego świata na powrót staną się ludźmi.

Wędrówka z każdym dniem staje się coraz cięższa zarówno dla mnie, jak i dla pozostałych, co tylko upewnia mnie w przekonaniu, że jesteśmy coraz bliżej końca podróży. Nie mamy już wystarczająco sił, by miesiącami iść bez odpoczynku. Zaczynamy coraz dotkliwiej odczuwać zimno i zmęczenie, przez co coraz więcej czasu przeznaczamy na odpoczynek. W czasie deszczu chowamy się pod zniszczonymi wiaduktami, cierpliwie czekając na polepszenie się pogody, a członkom gromady coraz ciężej zmusić się do wstania. Raz na jakiś czas zdarza się, że ktoś zamyka oczy i więcej ich nie otwiera. Nie dociera do niego zarówno mój zniekształcony głos, jak i żadne inne bodźce zewnętrzne. Choć robię co w mojej mocy, by nie stracić nikogo więcej, to gdy okazuje się, że już nic nie zdziałam, decyduję się pozostawić go pogrążonego w kamiennym śnie, pośród wszystkich strzępów wspomnień, jakie zostały z naszego świata.

Sam również staram się nie zasypiać, bojąc się, że gdy raz zamknę oczy, to mnie również nie zdołają wybudzić ze snu. Mimo iż budynki są coraz bliżej, to ciężar tego wszystkiego zaczyna mnie przytłaczać. Powoli popadam w apatię, tracę siły i wydaje mi się, że potrzebuję coraz więcej odpoczynku. Nie chcę pozwolić sobie na niepotrzebną stratę czasu, zaczynam więc ściśle trzymać się ustalonego grafiku. Teraz odpoczywamy już tylko w nocy. Chcąc pozostać przytomnym, robię użytek ze swojego głosu i opowiadam członkom gromady różnorakie historie. Traktuję to jako ćwiczenie i jako sposób, by utrzymać ich w zaciekawieniu. By sprawić, żeby bardziej niż w świecie snu chcieli znajdować się wśród swoich. A chociaż na ich twarzach nie widać prawie żadnych emocji, to czuję, że gdzieś w środku przeżywają wszystko razem ze mną. Szybko orientuję się, że towarzysząca mi dziewczynka chłonie każde wypowiedziane słowo z niezwykłą fascynacją. Przypominam sobie swoją wcześniejszą teorię i znów nabieram przekonania, że dawniej spotkała kogoś podobnego do mnie. Prawdopodobnie sprawiło to, że coś w jej osobowości uległo zmianie i postępy w odzyskiwaniu samoświadomości są u niej znacznie szybsze niż u pozostałych.

Szybko zaczyna brakować mi bajek, zmyślonych historii i książek, o których mógłbym opowiadać, więc zaczynam wspominać chłopaka, który udał się aż na sam koniec świata, chcąc doświadczyć go osobiście. Im dłużej o nim mówię, tym czuję się lżejszy. W pewnym momencie robię nawet rzecz tak głupią, że w normalnych okolicznościach wolałbym ugryźć się w język niż pozwolić powiedzieć to na głos. Zaczynam opowiadać jej o dziewczynie, za którą tutaj przyszedłem. Zaczynam mówić jej o Amber i o tajemnicach, na które pragnęła poznać odpowiedź.

Poznaliśmy się w nietypowych okolicznościach, a nasze pierwsze spotkanie nie należało do najprzyjemniejszych. Na szpitalnym placu, kiedy oboje mieliśmy po osiem lat, postanowiliśmy zaczerpnąć świeżego powietrza. Ona pierwsza się do mnie odezwała, twierdząc, że podobają się jej moje oczy. Byłem tak tym zaskoczony, że nie wiedziałem wtedy, co mam odpowiedzieć. Zanim zdążyła usłyszeć mój głos, dostała nagłego ataku kaszlu, który niemalże uniemożliwił jej swobodne złapanie oddechu. Upadła na ziemię, męcząc się z własną chorobą, a ja nie wiedziałem, co mogę dla niej zrobić, dlatego nie zrobiłem wtedy nic. Krótko po tym pielęgniarki pomogły jej dojść do siebie i zabrały ją na oddział, a ja nie zobaczyłem jej więcej aż do mojej kolejnej wizyty w szpitalu cztery lata później.

Ona poznała mnie od razu, ja zaś nie mogłem uwierzyć, że to nadal ta sama osoba. Jej organizm był wyniszczony chemioterapią, straciła włosy i zmieniły się jej rysy twarzy. Policzki miała bardziej zapadnięte, a oczy podkrążone, jednak głos wciąż pozostał niezmieniony. Niczym najdelikatniejsze dzwonki rozbrzmiewał w mojej głowie, gdy ponownie skomplementowała moje oczy, twierdząc, że oddałaby ostatnie chwile swojego życia, aby również takie posiadać. Tym razem nie czekałem, aż coś znowu nam przeszkodzi, tylko od razu wyciągnąłem w jej stronę dłoń, podając przy tym swoje imię. Właśnie od tego się zaczęło.

Po tym czasie odwiedzałem ją w szpitalu przynajmniej raz w tygodniu. Lata mijały, a ona wciąż walczyła o swoje zdrowie z tak wielką determinacją, że patrząc na nią, czułem ogromny ból w sercu. Z jakiegoś powodu stała się dla mnie kimś więcej. Chcąc ulżyć jej w cierpieniu, opowiadałem jej o wszystkim, co widziałem poza murami szpitala, a ona słuchała z zapartym tchem. Pewnego dnia powiedziałem jej o sekrecie, którego nie zdradziłem nawet własnym rodzicom. Powiedziałem jej, że widzę zjawy wędrujące pustymi ulicami miast, których nikt inny nie może dostrzec. Że one również nas nie widzą i żyją w zniszczonym świecie pełnym ruiny. Wiecznie za czymś gonią, choć same nie wiedzą za czym. I gdy skończyłem opowiadać, ona uśmiechnęła się i poprosiła, bym następnym razem powiedział jej o tym coś więcej. Nie wyśmiała mnie ani nie zwątpiła w moją prawdomówność, tylko od razu mi uwierzyła. W tamtym czasie uszczęśliwiło mnie to bardziej niż cokolwiek innego.

Minął rok, a ja nie przestałem obserwować tego, co działo się po „drugiej stronie" — jak to ujęła. Gdy w wieku czternastu lat byłem świadkiem końca świata, po raz pierwszy w życiu poczułem śmierć. Czułem, jakby moje oczy zrobione były ze szkła i właśnie pękały na milion kawałków. Jak obraz rozbija się na części i wiruje niczym w kalejdoskopie, by wreszcie pozostała jedynie ciemność i uczucie nieprzeniknionego zimna. Przez to, że tamtego dnia oglądałem koniec „drugiej strony", straciłem wzrok bezpowrotnie.

A przynajmniej tak twierdzili lekarze, bo jedenaście nocy później odzyskałem go i ujrzałem, jak z ruiny starego świata wyłania się całkiem nowy. W nim również znajdowały się zjawy w białych strojach, które podróżowały bez celu po pustych miastach, nie wiedząc, czego tak naprawdę szukają. Robiły to przez prawie trzy lata, a potem „druga strona" po raz kolejny została przywrócona do Początku.

Amber nazwała to niezwykłe wydarzenie Czasem Tysiąca i Jednej Nocy. Twierdziła, że w tym okresie przez świat przepływa niezwykle silna siła życiowa i że gdy następuje koniec świata, a „druga strona" na jedenaście dni przestaje istnieć, jej stan zdrowia znacząco się pogarsza. Z jakiegoś powodu była powiązana z miejscem, które tylko ja mogłem dostrzec i wierzyła, że nasze spotkanie było przeznaczeniem. Zadawała masę pytań, na które nie znałem odpowiedzi. Chciała wiedzieć, dlaczego świat po drugiej stronie jest zrujnowany oraz kim są ludzie w nim żyjący. Próbowała zgadywać, czego poszukują i gdzie zmierzają. Intrygowało ją, dlaczego cykl życia trwa równo tysiąc i jeden nocy, śmierci jedenaście dni, a także co dzieje w ciemności, w jaką nie mogły wejrzeć nawet moje oczy.

Mimo że wszystkiego dowiadywała się ode mnie, zawsze wydawało mi się, że rozumie z tego o wiele więcej niż mógłbym pojąć. A kiedy nadeszła tysiąc pierwsza noc, przekroczyła granicę między światami, popełniając samobójstwo.

Patrzę na dziewczynkę, która z jakiegoś powodu wygląda tak, jakby dręczyło ją poczucie winy. Już nie spogląda na mnie, słuchając wszystkiego z fascynacją, tylko wbija wzrok w ziemię i bawi się splecionymi palcami, ciągle milcząc. Pozostali członkowie gromady wlepiają w nią swoje wielkie ślepia, w jakiś sposób wywołując na niej presję, ale ona nie reaguje. Po chwili rezygnują, godząc się ze swoją porażką i pozwalają jej na ukrywanie przede mną swoich sekretów. Wiedząc, że jeszcze za wcześnie, abym mógł dowiedzieć się od niej czegokolwiek o Amber, postanawiam nie naciskać. Zamiast tego pochylam się przed nią i proszę ją o pomoc, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Dziewczynka kiwa głową potwierdzająco i podchodzi bliżej mnie, gdy uśmiecham się zadowolony.

O poranku wyruszamy do miasta, od którego dzieli nas mniej niż dzień drogi. Stawiane przez nas kroki są niezwykle ciężkie, a ciała wydają się powolne, jednak nie zatrzymujemy się nawet na chwilę. Członkowie gromady wciąż podążają za mną, a ja podążam za niewidzialną nicią, która prowadzi mnie do odpowiedzi na wszystkie moje pytania.

Mijam pierwsze budynki i idę głębiej, główną ulicą. Oglądam zniszczone krajobrazy, próbując wyobrazić sobie, jak to miejsce musiało wyglądać, nim dobrał się do niego bezlitosny czas. Niestety, wszystko jest zbyt mocno uszkodzone i wygląda jak dziesiątki innych miast, które zdążyłem już zobaczyć w tym świecie. Wszystko wygląda tak samo, poza jednym miejscem, jakiego nie jestem w stanie pomylić z żadnym innym.

Widzę ruiny szpitala. Nie zważając na pozostałych, postanawiam przyśpieszyć kroku. Puszczam rękę dziewczynki i wchodzę przez główne drzwi. Prowadzony przez nostalgię nie do zniesienia, zaczynam biec, mijając to, co niegdyś było recepcją. Zaraz za nią skręcam w lewo, rzucam się w szaleńczy pęd po schodach i, oddychając z wielkim trudem, docieram na trzecie piętro. Mijam trzy pokoje, wchodząc do czwartego, gdzie pod rozbitym oknem stoi stare, rdzewiejące łóżko. Podchodzę do niego już wolniejszym krokiem, dysząc ze zmęczenia i padam przed nim na kolana, zaciskając palce na poszarzałym prześcieradle, którego nie powinno tutaj być.

Odwracam się i widzę dziewczynkę, która stoi w progu, a zaraz później dołączają do niej pozostali.

„Dlaczego" — szepczę bezdźwięcznie, bo brakuje mi sił, aby powiedzieć to na głos. Chcę wiedzieć, dlaczego cała ta podróż przyprowadziła mnie akurat tutaj.

Dziewczynka nie odpowiada, a ja skupiam się na tym, by nie zapominać, jak wypowiada się słowa.

— Dlaczego — mówię bardziej zdecydowanie. Tym razem z mojej krtani udaje się wydobyć głos. Niestety, łamie się on od razu w połowie, przez co nie brzmię ani trochę tak, jak chciałbym zabrzmieć. W moich oczach zbierają się łzy. — Dlaczego to łóżko tutaj stoi.

— Ponieważ stało tutaj, gdy powstawał nasz świat — odpowiada mi swoim dziecinnym głosem, w którym można wyczuć niewielkie współczucie. — To jest miejsce, w którym narodził się jego Rdzeń.

— Co masz przez to na myśli? — pytam, a po moich policzkach spływają pierwsze słone krople. Podnoszę wzrok na dziecko w bieli otoczone dorosłymi ludźmi ze swojej gromady i w mojej głowie znów pojawia się pewna niespójność. — Jesteś jedynym dzieckiem w tym świecie. Uczysz się szybciej niż inni. Czujesz więcej niż pozostali. Dlaczego...? Dlaczego jesteś wyjątkowa? Dlaczego tutaj nie pasujesz?

— Ponieważ jest tak, jak powiedziałeś. Spotkałam kogoś, kto też tutaj nie pasuje. Spotkałam Amber i uczyniłam ją częścią naszej gromady. Wybieliłam jej ubrania, rozczesałam włosy i opatrzyłam rany.

— Amber nie miała włosów. Straciła je w czasie terapii — odpowiadam krótko.

— W tym świecie nie było żadnej terapii. Tutaj Amber nigdy nie zachorowała. Tutaj była szczęśliwa i wiesz o tym. Potrafisz to stwierdzić, bo przecież twoje rany również zniknęły po tym, jak do nas przyszedłeś. Została tylko ta szpetna plama krwi, która do końca będzie ci przypominać o tym, co dzięki nam odzyskałeś.

— Rozumiem... — mówię, wciąż nie wstając z pozycji klęczącej. — A więc dlatego nie znika.

Opadam twarzą w jej pościel i biorę głęboki wdech, starając się odnaleźć tam jej zapach, jednak nic już nie czuję. Wsuwam palce w pościel i ściskam ją z całych sił, mając nadzieję, że pomoże mi to pozbyć się uczucia bezsilności, ale wtedy udaje mi się wyczuć coś pod materacem. Wkładam rękę głębiej, sięgając po ten mały przedmiot i wyjmuję owalny, pomarańczowy kamień skrzący się niczym gasnące słońce. W chwili, w której go dotykam, zaczyna palić moją skórę, a ja wbrew wszelkiej logice zaciskam go w niej jeszcze mocniej. Nie puszczam, podświadomie czując, że to ostatnia rzecz, której nie mogę stracić.

I od razu w mojej głowie zaczynają pojawiać się myśli, które do mnie nie należą. Przetwarzam informacje z niewiarygodną prędkością, stając się nowym posiadaczem całej wiedzy, jaka została zgromadzona w tym zniszczonym świecie. Zaczynam rozumieć, dlaczego im bliżej tego miejsca się znajdowaliśmy, tym łatwiej było nam odnaleźć swoją indywidualność. Im bliżej byliśmy kamienia, tym bardziej byliśmy sobą. Sięgam po moją wiedzę z miliardów innych rzeczywistości. Z miliardów światów, które zdążyły powstać i zniknąć przez Tysiąc i Jeden Nocy, ale w żadnym z nich nie ma Amber.

Wreszcie natrafiam na krótkie wspomnienie, w którym pojawia się ona — dziewczynka, jaką na początku tej podróży bezczelnie porównałem w myślach do swojej młodszej siostry. I zaczynam rozumieć, jak bardzo się myliłem.

Od samego początku byłem w błędzie. Oni — członkowie tej gromady — nigdy nie podążali za mną. Szli za tym dzieckiem, które cały czas trzymałem za rękę. Za dzieckiem, którego niegdyś czarne oczy, teraz jarzą się potęgą gasnącego słońca.

Na jej skinienie otaczają mnie ludzie w bieli. Przytrzymują mnie, a choć próbuję się uwolnić, nie mogę nic zrobić. Jestem za słaby i zbyt zmęczony. Jedyne, o czym teraz myślę, to nie pozwolić im zabrać tego kamienia. Próbują otworzyć moją dłoń, ale im się nie udaje. Wreszcie jeden z nich zachodzi mnie od pleców i uderza ciężkim przedmiotem w głowę. Padam na ziemie, czując, jak krew spływa mi po twarzy. Powoli wszystko, co widzę, zaczyna przysłaniać czerwona mgła. Ostatnia rzecz, jaką mogę jeszcze zobaczyć, to twarz małej dziewczynki, która sprowadziła na mnie taki los. Jest przepełniona smutkiem i współczuciem, czego nie potrafię zrozumieć.

Czuję, jak powoli tracę przytomność. Uścisk w mojej dłoni luzuje się, a pomarańczowy kamień upada na ziemię. Dziewczynka podchodzi i podnosi go ostrożnie, oglądając przez jego krystaliczną strukturę ostatnie promienie słoneczne. Po chwili zaciska go w pięści, a świat zaczyna pękać, dając złudzenie, jakby zrobiony był ze szkła. Pojawiają się na nim rysy, a później rozpada się na milion kawałków. Obraz rozbija się na ostre części i wiruje niczym w kalejdoskopie, aż nastaje całkowita ciemność i uczucie nieprzeniknionego zimna.

Nic nie widzę. Nie ma już nic poza jej głosem.

— Rdzeń Świata... To tylko jedna z wielu możliwości — mówi. — Amber użyła go, by pójść o krok dalej. Nie ma jej w tym świecie ani w żadnym innym, który mógłbyś zobaczyć przy pomocy swoich oczu, ale wiedz, że żyje. I będzie żyć znacznie dłużej niż którekolwiek z was. Twoi lekarze dali jej kilka miesięcy życia, ale mój świat... Mój świat dał jej Tysiąc i Jeden Nocy powtarzające się w nieskończoność.

Jej słowa znikają w pustce. Przestają do mnie docierać, a ja mam wrażenie, że znów tracę swoją indywidualność. Zamykam zmęczone oczy, robiąc to, czego przez całą podróż tak bardzo się obawiałem. Zasypiam na znacznie dłużej, niż mógłbym planować. Zasypiam snem tak głębokim, że już żadne nawoływania nie mogą mnie obudzić.

A potem znów dzieje się rzecz, jakiej nie jestem w stanie wyjaśnić. Budzę się w domu, w którym nie było mnie jedenaście dni. Budzę się żywy, w swoim ulubionym niebieskim podkoszulku, który szpeci plama zaschniętej krwi na kołnierzu. Biały dywan został wyprany z niesymetrycznego wzoru czerwieni, ale ja nie potrafię jeszcze trzeźwo myśleć, przez co połączenie tego wszystkiego w spójną całość zajmuje mi zbyt wiele czasu. Patrzę na prawą dłoń i widzę bliznę po poparzeniu, która kształtem przypomina owalny kamień, jednak nie zwracam na nią większej uwagi, Myślami jestem daleko stąd, ponieważ wiem, że za tysiąc i jedną noc zrobię to ponownie.  


------Notatka od Autora------

I tutaj właśnie kończy się historia, którą chciałbym Wam przekazać w tym krótkim one-shocie. Chociaż pomysł na fabułę zrodził się u mnie już jakiś czas temu, dopiero niedawno dojrzał on w mojej głowie na tyle, bym poczuł, iż muszę rzucić wszystko inne, byleby tylko go spisać. Jeśli Wam się spodobało, koniecznie mi o tym powiedzcie. Jeśli Wam się nie podobało, również to zróbcie. Mam nadzieję, że zobaczymy się ponownie pod innymi moimi pracami, toteż... do następnego! 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro