Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

-*- 8. SMAK WINA

specjalnie dla ciebie Vespera87

wybacz za spóźnienie, nie spodziewałam się, że ktoś czeka... </3

Po Arenach Tormod stał na dziedzińcu i prowadził wesołą rozmowę z innymi. Zaproponował, że jednego z wieczorów będą musieli się spotkać na wyśmienite wino, muzykę i oczywiście doborowe towarzystwo niesamowitego gospodarza. Po chwili pożegnali się i rozeszli. Tormod od razu podążył za oddalającym się Sulivanem. Tryton po wejściu na korytarz, skierował się ku pomnikowi, gdzie wcześniej skrył butelkę. Złapał za nią i ruszył dalej. Zapewne pragnął zatopić się w samotnym piciu, jak to czynił od bardzo dawna.

Wieki temu Sulivan bez zaproszenia zabrałby ze sobą kilka butelek wina, zgarną z korytarza przypadkowych gości i wpadł do apartamentów Tormoda. Tak rozpoczynały się najlepsze fety, ale od feralnego wydarzenia jego jowialność i towarzyskość powoli zostały zastąpione przez gburliwość i introwertyczność. Po prostu stał się innym człowiekiem.

Gdy Tormod zrównał z nim kroku, co było dość proste ze względu na jego powolny, pijany chód, odezwał się:

– Przyjacielu, czyżbyś miał spotkać się z jakąś namiętną płotką, że odmawiasz mojego towarzystwa?

– Wolałbym towarzystwo arrady, niż jakiejś jebanej flądry – mruknął, kiedy minęli spieszące się służki w czarnych gorsetach i szarych sukniach przepasanych w talii łańcuchem. Na widok pijanego pułkownika spuściły wzrok i przyspieszyły kroku. – Pieprzone flądry.

– A i tak je kochamy, a one kochają nas.

– Miłość jest czymś obcym dla tych przeklętych stworzeń. Wykorzystują nas dla własnych pobudek.

Przystanął, oparł się o kolumnę pomiędzy dwoma łukami okien. Mgła nie rozpierzchła się w ciemnościach niczym przestraszone damy, a wciąż otaczała wysokie wieże i blanki niczym łakome ciepła kurtyzany. Korytarz rozświetlały zawieszone na kandelabrach kryształy. Biel, żółć i gdzieniegdzie nawet zieleń.

Upił łyk wina, łapczywy, desperacki wręcz, aż czerwona strużka spłynęła z kącika jego ust i zniknęła w rudej brodzie, aby następnie kropla po kropli poplamić jego żółtą koszulę. Nie przejął się tym.

– Seks, bogactwa, władza, a nawet zwykła przyjemność z niszczenia innych. One nie są w stanie kochać nikogo więcej, niż same siebie. – Z westchnieniem oparł dzban o biodro i przymknął zmęczone oczy.

– Miłość znajdziesz w każdym z tych elementów.

– Przestań bajdurzyć!

– A więc, czym dla ciebie jest miłość, jak nie pragnieniem tego wszystkiego, a jednocześnie zaprzeczeniem temu wszystkiemu?

– Powiedziałem! Nie zaczynaj tych swoich bzdurnych dywagacji. – Z chwili na chwilę jego głos nabierał większego rozdrażnienia, ale Tormod się tym nie przejął.

– Wybacz mi, przyjacielu, ale ty sam zacząłeś ten zawiły temat. – Uczynił kilka kroków, aby stanąć przed pułkownikiem. – Miłość ma różne oblicza. Od ciepłej i bezpieczniej, przez romantyczną i namiętną, aż po tę najokrutniejszą – bolesną, zdradziecką i egoistyczną.

Sulivan w milczeniu przysłuchiwał się wypowiedzi wojownika. Oczy wciąż miał zamknięte, a błyszczące nad jego głową kryształy kłady na zmęczonej twarzy długie i głębokie cienie. Postarzały go i dodawały jeszcze więcej umęczonego wyglądu.

– Właśnie ten ostatni rodzaj miłości przyszło ci zasmakować.

W odpowiedzi upił kolejny łyk wina, chyba ostatni.

– Żyjemy zbyt długo, aby rozwodzić się nad jedną z nich, zamiast posmakować kolejnych. Otaczają nas jędrne, kuszące ciała i...

Z kolejnymi słowami bajarza na twarzy pijanego trytona zaczęła budzić się wściekłość. Tormod mówił dalej, choć w wyobraźni widział, jak wraz z furią i rozlewa się po ciele przyjaciela, wymuszając kolejne porcje wina, antidotum, i wpychając na usta przekleństwa. Dawny dobroduszny i wesoły wojownik zniknął pod lepką powłoką rozpaczy.

– To nie była miłość.

– Zwiewne suknie, zjawiskowe oczy i zachęcające usta. Kolejna miłość może do ciebie przyjść, ale powinieneś dać jej szansę. W końcu miłość...

– To nie była miłość! – Podniósł swój zmęczony wzrok i zmniejszył dzielącą ich odległość. Górował nad nim niczym kat, choć wydawało się, że to bajarz wykonywał egzekucje. – Zrozum to, że ja jej nie kochałem! – wysyczał mu w twarz, wbijając palec w jego szeroką pierś. – To wszystko było jedynie kłamstwem. Bawiliśmy się przednio, aż nam się znudziło. Głupia kurwa zrezygnowała z zabawy, znalazła sobie innego fagasa i odeszła. Niczego sobie nie obiecywaliśmy.

– Nie musieliście. Ty sam sobie obiecałeś – odparł z aroganckim uśmiechem całkowicie świadom, że właśnie balansował na granicy.

Tormod posiadał szeroką pierś, ale nie odziedziczył po swoim ojcu trytoniego wzrostu, dlatego musiał nieco zadzierać głowę, aby spojrzeć Sulivanowi w twarz. Mimo to nie obawiał się możliwego nadchodzącego starcia naprzeciw skumulowanej wściekłości i goryczy. Nie baczył na zapach siarki, kiedy to wulkan zbliżał się do punktu kulminacyjnego, aby wybuchnąć i zalać go lawą.

– Uważaj, co mówisz. – Groźba tkwiła nie tylko w słowach i spojrzeniu, ale i przyspieszonym oddechu oraz zaciśniętych pięściach. – Tylko ze względu na dawną przyjaźń, nie pragnę rozkwasić ci mordy tuż przed balem, a wiemy, jak bardzo cenisz swój wygląd.

– Ciekawe, kto by komu rozkwasił – odparł z wyzwaniem w niebieskich oczach. Choć zazwyczaj walczył na słowa, nie miał problemu, wybić komuś kilku zębów, albo wyciągnąć dwuostrzowy topór z uprzęży na plecach.

– Więc zrób to i po tym zniknij mi z oczu.

– Skoro to nie nieszczęśliwa miłość popchnęła cię w tę rozpaczliwą pogoń w zapomnienie i alkohol, to co? Głupota?

Pięść Sulivana z głuchym łupnięciem zderzyła się z jego szczęką. Ten z łatwością mógłby powstrzymać atak pijanego pułkownika, ale nie uczynił tego. Impet odrzucił jego głowę na bok, niemal wepchnął na ścianę, poczuł jej gładką powierzchnię pod palcami, kiedy jej się przytrzymał. Z jękiem pomasował pulsujące tępym bólem miejsce i wyczekując kolejnego ciosu, spojrzał na dyszącego z wściekłości przyjaciela. Furia w rubinowych oczach zdawała się płynną lawą. Lepką i parzącą.

– Bij, ile chcesz, ale nie zaprzeczaj prawdziwej miłości, tylko dlatego, że ktoś inny to uczynił. To cię zabija.

Sulivan roześmiał się gorzko, gardłowo, głęboko. Ów śmiech wydostał się z samych czeluści jego rozpaczy.

– Skąd wzięła się u ciebie ta pewność, że wiesz wszystko, że znasz wszystkich, że rozumiesz uczucia i ich konsekwencje, choć jesteś najbardziej samotnym trytonem w całym królestwie? Czy przemawia przez ciebie pycha i arogancja? W końcu wszyscy wiemy, że to nie jest doświadczenie. Jakie doświadczenie, skoro żadna z flądr nie zagrzała u ciebie łoża dłużej niż kilka nocy? – Sulivan wypluwał słowa niczym celnie wymierzone strzały. Nie trafiły w strzelecką tarczę, a świsnęły obok serca Tormoda. Był bardziej niż rozbawiony nieudolną próbą pijaczka, aby go zranić. – To nie miłość mnie zabija, ale widzę, że jej brak ciebie zabija, dlatego mieszasz się w życie miłosne wszystkich wokół. Zajmij się sobą, zanim zaczniesz dawać rady innym. Nikt nie posłucha samotnego starca. Prędzej zaufają radzie nieszczęśliwego, wiecznie pijanego trytona, niż udającego romantyka poetę.

Tormod nic nie odpowiedział. Przynajmniej nie od razu. Przekrzywił głowę na bok, posłał mu bezczelny uśmiech.

– Znajdź tę swoją miłość i wtedy przyjdź do mnie. – Odsunął się na krok, kiedy to dwie służki o ciemnych skórach przeszły obok nich, a niesione przez nie kosze zapachniały krochmalem.

– Co jeśli kocham? – zapytał Tormod, kiedy na nowo zostali sami. Przesunął palcami po zimnym kamieniu ściany, przeszedł go dreszcz. Nie z zimna. W końcu jako bóg mórz był odporny na niskie temperatury. To jakaś dawno skrywana struna drgnęła, wprawiając jego serce w szybsze bicie. Wziął głębszy oddech.

– Nie patrz tak na mnie, bo jeszcze pomyślę, że wolisz kutasy niż cycki – burknął, ale widząc zniesmaczoną minę przyjaciela, roześmiał się. – Skoro kochasz, to opowiedz mi o niej, a nie prosisz się o kolejne siniaki.

– Jest zazdrosna, butna, zamyślona. – Uśmiechnął się. Nie pyszałkowato, a delikatnie i ciepło, bo te uczucia wypłynęły z jego serca. Wyobraził sobie, że zamiast Sulivana to ona stała tuż przed nim, a on podziwiał jej ciało skąpane w biało, złoto, zielonych refleksach kryształów. Podeszła jeszcze bliżej, dotknęła jego policzka. Tak jak kiedyś poprosił o więcej.

– Mam nadzieję, że przerywam romantyczną chwilę. – Wanora w przylegającej czarnej sukni podeszła do trytonów. Jak zwykle jej twarz wyrażała niezadowolenie, co podkreślały ciasno zaczesane i spięte w koka czerwonymi kolcami granitowe włosy. Syrena wzrostem znacznie górowała nad Tormodem i była niemal równa z Sulivanem. Do tego posiadała bujne piersi i szerokie ramiona. Ciężko było określić ją ładną, nie okłamując jej przy tym.

– Zapewniam cię, kapłanko, że plany z pewnością mam grzeszne, ale pułkownik Sulivan nie jest ich częścią.

– Co mnie to interesuje? – warknęła swoim nieprzyjemnym tonem. Sulivan się zmył, nawet nie pożegnał, a wraz z nim zniknął smród alkoholu i goryczy. – Znaleziono ofiarę mglistego mordercy, więc zalecam nie pić dzisiaj, tylko póki sprawa jest świeża zająć się szukaniem sprawcy.

– Oczywiście, że zaangażuje czas i myśli w odkryciu, kto stoi za tymi bestialskimi występkami – obiecał i odwrócił się w kierunku odgłosu bosych kroków. Na piętro właśnie wspięła się Esla. W dłoniach trzymała tę samą księgę, co wcześniej, a pomarańczowy szal zakrywał jej ramiona, kontrastując z jasną cerą i czarną suknią.

– Gdzie twoi strażnicy? Nie powinnaś sama przechadzać się korytarzami, zwłaszcza w mgliste noce – zganiła ją ostro wiekowa syrena, kiedy tylko zbliżyła się do nich i na powitanie posłała gest szacunku.

– Nie mogłam spać, a spacer zawsze mi pomaga, kapłanko Wanoro.

– Zapewne niedługo będzie świtać, lepiej jeśli każdy z nas wróci do swoich komnat i odpocznie przed nadchodzącymi obowiązkami. Eslo? – Gestem dłoni zaprosiła ją, aby ruszyła za nią, ale ta przeprosiła ją i odparła:

– Pójdę okrężną drogą. – I zanim Wanora zdołała zakwestionować jej decyzję, dodała: – Z pewnością pułkownik Tormod nie pozwoli, aby stała mi się krzywda. – Z tymi słowy przysunęła się do trytona i ujęła go pod ramię. Nie oponował, wręcz przeciwnie przesunął palcami po dłoni syreny ułożonej w zgięciu jego łokcia i uśmiechając się szeroki, złożył obietnicę.

– Stanę się jej wiernym sługą i gorliwym strażnikiem, póki nie dotrze do swoich komnat.

– Na takiej samej zasadzie, jak utrzymujesz pokój na zamku? – burknęła kapłanka, ale nim zdołali coś więcej dodać, odwróciła się i odeszła.

Tryton nie odprowadził jej wzrokiem, wolał spojrzeć na drobną, piękną damę przytuloną do jego boku, ale jak się okazało, nie na długo.

– Dziękuję za wsparcie, ale teraz pozwól, że wrócę do swoich zajęć. – Odsunęła się, zaskakując tym gestem trytona. Jego dłoń podążyła za nią, ale zaraz powróciła na swoje miejsce.

– Nie tak łatwo pozwolę ci czmychnąć słodka nimfo. Odprowadzę cię.

– Nie trzeba. Znam drogę, a morderca mi nie grozi, przynajmniej nie na zamku. – Skryła drobny tomik do kieszonki w spódnicy.

– Złożyłeś przysięgę, więc nie tak łatwo się mnie pozbędziesz.

– W porządku. Zgodzę się, ale pod jednym warunkiem.

Taką ją pamiętał i się nie zawiódł.

– Jestem twoim sługą. – Przyłożył dłoń do serca i wykonał uniżony ukłon. – Wydaj rozkazy, a ja je wykonam.

– Opowiedz mi historię twojego rosnącego siniaka. Czyżby i tobie przyszło walczyć na Arenach?

– Nie było to tak fascynujące, raczej ściana w nieodpowiednim miejscu. – Zbliżył się do niej, zaproponował ramię, a ona z delikatnym, słodkim uśmiechem przyjęła je.

– Ściana?

– Tak, ale to nie była taka zwykła ściana – odparł i ruszyli korytarzami.

Tormod pragnął poprowadzić damę prostą drogą ku jej komnatom, ale ona nieustannie ciągnęła go w przeciwnym kierunku, przez co kręcili się po zamku bez celu, Tormod czarował słowami, Esla słuchała go z błyskiem w ciemnych oczach, z ciekawością poznającej sekrety rytuałów akolitki. Raz czy dwa, a może i więcej oblizała wargę, zatrzepotała długimi rzęsami, mocniej zaplotła palce wokół ramienia trytona.

Kiedy szli holem, gdzie znajdowały się apartamenty Samuela, ojca Esli, przez szyby zaczęły wpadać pierwsze magiczne promienie słońca. Utworzyły bajkowe refleksy w ciemnych sięgających ramion włosach syreny oraz zatańczyły w zawieszonym na jej szyi pomarańczowym kyanicie. Kryształ i szal chroniły słabe ciało damy przed chłodem, na który naturalnie morscy bogowie byli odporni, jednak nie ona.

– Jesteśmy na miejscu.

Stanęli przed drzwiami prowadzącymi do skrzydła poświęconego rodzinie Samuela, ojca Esli. Wejścia broniły dwa zaplecione wokół kolumn ogromne węże morskie zwane llalafra. Ich cielska zdobiły drobne kryształy i różne morskie wzory.

– Zawiodłam się na tobie, mój sługo.

– Dlaczego? Wypełniłem moje zadanie, doprowadziłem cię do apartamentów. Co prawda okrężną drogą, ale sama tego pragnęłaś.

– Tak. To prawda, ale niewystarczająco zadbałeś o moje bezpieczeństwo.

– Naprawdę?

– Zmarzłam. – Przesunęła dłońmi po okrytych szalem ramionach.

– Czyżby? – Zapragnął zmniejszyć dzielącą ich odległość, pochylić się nad nią, objąć czule i spełnić każde z jej najskrytszych pragnień, ale zawalczył z tą pokusą. Widmo przepowiedni nad nim wisiało. Nie mógł o nim zapomnieć. – W takim razie, co powinienem uczynić, moja miła?

– Zbliż się.

Odchrząknął i całą siłą woli nie wykonał jej żądania.

– To będzie błąd. Kolejny – odparł poważnie, a smutny uśmiech zabarwił jego usta i goryczą rozlał się po języku.

– Kolejny? Ile ich było i ile ich przyjdzie? Czy to ważne? – Ułożyła dłonie na swojej kibici wśród czarnych koronek i satyny. – Nie zważam na błędy, tylko na pragnienia.

– Ja też.

– A jednak mówisz o błędach, zamiast się zbliżyć – powiedziała ostro, oskarżycielsko delikatnie potrząsając swoją drobną twarzą, aż brązowe włosy zafalowały wokół jej policzków.

– Tak. Miłego poranka, moja miła Eslo.

Pożegnał się gestem szacunku, nisko chyląc czoła i mocno przyciskając dłoń do piersi i odwrócił, póki miał na to siły, póki zdrowy rozsądek wygrywał z szalenie bijącym sercem.

Idąc wśród blasku kryształów i łun padających z okien odtwarzał przed oczami pamięci jej zawód, jej złość, a zwłaszcza jej prośbę. Zbliż się. Nie mógł tego uczynić. Nie miał sumienia spełniać przepowiedni, choć był tak blisko, aby się złamać i zacisnąć na drobnym ciele syreny szpony okrutnego przeznaczenia.

Długo mu zajęło dotarcie do odpowiednich drzwi. Wiedział, że tam odnajdzie ukojenie na rozedrgane uczucia, że tam utopi się w pasji i ekscytującym ryzyku. Tym romansem mógł stracić głowę, ale mimo to wciąż powracał do Nessy.

Rozejrzał się na boki, czy przypadkiem nikt go nie widzi, czy za nim nie podążał, po czym wszedł do środka. Spojrzał na puste łóżko, po czym na prowadzące na taras drzwi. Otoczyło go zimne, nocne powietrze oraz słodka, kwiatowa nuta. Stanął w progu, wciąż skryty w cieniu niczym skrytobójca.

– Jesteś głodny? – zapytała Nessa z szezlongu. Leżała w cieniu krzewu pełnego w ogromne różowo czarne kwiaty adenium. Jej umięśnione ciało oblekał cienki, niemal przezroczysty materiał sukni, dzięki czemu pułkownik bez żadnych problemów mógł podziwiać jej krągłości.

– Niczym rekin – Wygłodniałym spojrzeniem suną po kształtach ciemnoskórej piękności. Czynił to bez zawstydzenia, bez niepotrzebnych konwenansów. – Nie zimno ci? – zapytał z ognikami w oczach.

Księżycowa orka wyczuła aluzję. Zalotnie wyprężyła swoją pierś i przesunęła ostrymi pazurami po wewnętrznej stronie uda. Bezwstydna, pewna siebie, dumna.

– Jestem gorąca, ale jeśli mi nie wierzysz, to przyjdę do ciebie i sam się przekonasz. – Z tymi słowy podniosła się i ponętnie poruszając biodrami, podeszła do niego. A on mimo ogromnej chęci, nie wszedł głębiej na taras, nie złapał ją w pasie i nie pchnął na balustradę, aby zagłębić się w pieszczotach. Nessa nie przepadała za niepotrzebnym ryzykiem.

Stanęła przed nim i dłoń oparła o jego szeroką, skrytą za niebieską koszulą pierś.

– Właśnie na to czekałem – z tymi słowy przyciągnął ją bliżej siebie. Od razu wtuliła się w niego i zarzuciła masywne udo na jego biodro. Była od niego odrobinę wyższa, ale to nie przeszkadzało mu, aby odebrać jej oddech namiętnością swoich pocałunków.

Z agresją wciągnął ją do środka sypialni, po czym pchnął ją na drewniany blat biurka, aż kilka kartek spłynęło na miękki dywan, a niewielka figurka węża morskiego przewróciła się, tracąc kilka zębów. Nessa mruknęła coś o prezencie od brata, ale Tormod zbył jej słowa, wygłodniałymi dłońmi wymuszając na niej posłuszeństwo.

– Zaraz przyjdzie służka ze śniadaniem – wydyszała w przerwie między pocałunkami.

– Niech przyjdzie.

– Nie powinno cię tu być – odparła rozbawiona i złapała jego przystojną twarz w dłonie.

– Nie powinienem być nigdzie indziej.

Ta odpowiedź wystarczyła, aby zdusić opór księżycowej pani. Całkowicie oddała się swoim pragnieniom, pozwalając trytonowi sunąć dłońmi po najczulszych punktach jej ciała.

Zatracił się w namiętności, aby zapomnieć o tęsknocie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro