54. Mglisty Morderca
Wieczór zaskoczył pijanych od wina i miłości spacerowiczów. Odcienie czerwieni i pomarańczu rozlały się w przestrzeni, rozbłysły na liściach drzew, we wieczornej rosie na liściach, w kroplach potu na skroniach walczących i w mokrych pocałunkach splecionej w uniesieniu pary. Skryta wśród gęsto rosnących wiązów i cisów, a w cieniu czerwonej arbolli zwanej miłosną ze względu na magiczne kryształy o barwie czerwieni i w kształcie serc wyrastających wśród liści niczym białego puchu na ciemnych, niemal czarnych konarach.
Puch o barwie śniegu zaczął mizernieć, a miejscami nabierać koloru krwi. Oznaka, że owoce zaczęły dojrzewać i niedługo miały być gotowe do zbioru.
Wśród szumu drzew i pięknego śpiewu ptaków, wśród zapachu mchu i mokrej ziemi leżeli nadzy, czuli, całkowicie oddani sobie nawzajem kochankowie. Z nadzieją dzielili każdą pieszczotę, jęk, nie zapomnieli o żadnym drżeniu, skrawku nagiej skóry i wrażliwych punktach. Nie myśleli, tylko działali. Niespiesznie, ckliwie, ze łzami rozrzewnienia i miłości, aby po chwili poddać się pasji, zwierzęcym instynktom, walczyli o dominację i błagali o litość, i znowu wracali do subtelnych muśnięć, mruknięć, liźnięć.
Miłość. Namiętność.
Wielu myli te dwa pojęcia a ci, co odróżniają je, bardzo często nie zważają na różnice, tylko brną w chaos uczuć.
Syrena uśmiechnęła się do wstającego trytona. On pospiesznie wsunął spodnie i schylił się, aby złapać za koszulę, ale ona psotnie także po nią sięgnęła. Zacisnęła na niej subtelne, blade palce zakończone ostrymi pazurami.
– Muszę już iść. Wiesz, że nie mogą się spóźnić – odezwał się i mocniej pociągnął za materiał, ale syrenka nie puściła, tylko posłała mu uwodzicielski uśmiech, a wolną ręką przesunęła od uda, przez biodro, wąską talię, aż dotarła do swojej piersi. Jej ciemne sutki sterczały ponad mlecznymi wzgórzami. Okrążyła je swoim pazurem. Poranne promienie słońca tańczyły w opadającym mu na ramiona włosach. – Karo, nie kuś. Wiesz, że to nie zadziała.
– Kuszenie cię, mój drogi Innisie, jest jedną z najprzyjemniejszych czynności – odparła i z westchnieniem puściła jego koszulę.
– Jeśli tak bardzo tego pragniesz, pokuś mnie jutro – odparł z rozbawieniem. – Dziś mam sporo obowiązków, a wiesz, że nie lubię się spieszyć.
– To jeden z moich ulubionych atutów – mruknęła dwuznacznie i oblizała wargę.
– Mistrz Derwa piastuje urząd pułkownika Błędnej Rafy Koralowej, a jeszcze nie przydzielono jej zastępstwa – nie dał się jej pokusić.
– Może ty zostaniesz Mistrzem? – Podkuliła pod siebie nogi, które oplotła ramionami i oparła brodę na kolanach. Czarne włosy spłynęły niczym smoła po jasnej skórze ramion i nóg.
Ukucnął przed nią, w jedną dłoń złapał piaskową, niemal białą chustę, a w drugą ujął jej policzek i rzekł:
– Mam taką nadzieję. Do jutra, kochana.
– Jutro – powtórzyła za nim i pokiwała głową. Pocałował ją w czoło i nie bacząc na łaknące pocałunków mruknięcie, wstał.
– Obiecuję dobre wino i wyśmienite towarzystwo – powiedział, odchodząc. W tym samym czasie zapinał guziki koszuli, a syrena wpatrywała się w jego plecy z bólem i nadzieją w niebieskich oczach.
Jeszcze zanim zniknął wśród drzew, a jego kroki zagłuszył śpiew ptaków i szelest drzew, syrena z powrotem opadła na mech. Niebieskimi oczami wpatrywała się w poruszane delikatną bryzą liście. Krople mżawki lśniły pomarańczem i czerwienią i opadały na nagie ciało syreny niczym pocałunki kochanka. Jej piersi, brzuch, uda, stopy. Otworzyła usta i pozwoliła kilku kroplom opaść na język, spłynąć w dół jej gardła. Były słone niczym łzy. Ta myśl się jej nie spodobała. Z westchnieniem podniosła się do siadu. Sięgnęła po fioletową sukienkę z białymi falbankami na krawędziach i jedną przechodzącą na skos przez całą jej długość. Była wilgotna w dotyku i przeszła zapachem ziemi, ale jej to nie przeszkadzało. Włożyła ją przez głowę i wygładziła ją na piersiach. Podniosła się do pionu i miała ruszyć w tym samym kierunku, gdzie zniknął jej kochanek, ale widok mlecznych macek sunących w jej stronę, zatrzymał ją.
Zmarła w miejscu. Gęsia skórka spłynęła po jej ciele niczym mżawka, a słona kropla w gardle zamieniła się w lodową pięść. Sapnęła w strachu i czym prędzej ruszyła. Postawiła kilka pospiesznych i chaotycznych kroków, rozglądając się na boki w poszukiwaniu kłów i pazurów demona z mgły. Wyobraźnia podsunęła jej obrazy ogromnego monstrum o wielkiej paszczy, która mogłaby ją połknąć, a zamiast dłoni i nóg to posiadała noże i haki. Stwór śmierdział siarką i śmiercią, a oczy ziały białą pustką.
Pisnęła gdy nagle usłyszała cichy głos. Niby śpiew, nucenie, nie była pewna. Stanęła w miejscu i się nie poruszyła. Czuła, jak jej ciało się rozluźnia, jakby głos gładził jej napięte mięśnie i przegonił strach. Zamrugała, westchnęła, opadła na kolana. Liście zaszeleściły w zetknięciu z jej kolanami. Głos nie zaprzestawał sunąć w przestrzeni, wibrując swoją siłą we mgle. Białe obłoki nabrały kształtów. Z początku rozmyte kontury kwiatów i liści, potem zalały je kolory. Ciemne i okropne, a potem jasne i piękne. Syrena sapnęła, zamrugała, zachwiała się na boki, wczepiła palce we włosy i pochyliła do przodu. Zdezorientowana nowymi wrażeniami i zawrotami głowy nie usłyszała kroków, ani szelestu sukni, ani zgrzytu wyjmowanego sztyletu. Dopiero nagłe szarpnięcie za włosy wybudziło ją z otumanienia, ale było już za późno. Ostrze świsnęło, po czym krew polała się na liście i fiolet sukni. Białe falbany nabrały barwy grozy, przywdziewając nie te krystaliczne krople mżawki, a inne, mroczne. Syrena zabulgotała, krew spłynęła z jej ust, nie była w stanie jęknąć, ani krzyknąć, kiedy to morderca stanowczym ruchem wbił nóż w brzuch bogini. Raz za razem. Krew bryzgała na boki, barwiąc makabrą zieleń trawy, złoto piasku i barwne liście.
– Wanoro, co ty wyprawiasz?
Morderca wypuścił z uścisku syrenę. Nieruchome ciało z mokrym mlaśnięciem opadło na ściółkę.
– Wanoro?
Naria ruszyła w kierunku swojej przyjaciółki w bordowej sukni. Krew zdawała się niknąć w barwach jej materiału, ale to dłonie kapłanki były zakrwawione, a w jednej z nich dzierżyła ostrze. Nóż z prostą rączką z macicy perłowej.
– Wanoro, zatrzymaj się! Co ty robisz? – zawołała Naria, kiedy to Wanora ukucnęła obok zamordowanej syreny i zaczęła zdejmować z niej suknię. Złapała za rąbek i podwinęła go, ale Naria puścił kosz i poruszyła swoimi dłońmi, zbierając wiązki wody z ziemi i liści, po czym zamaszystym ruchem zawiązała mokre linie wokół ciała przyjaciółki. Ta próbowała się wyrwać, ale nie czyniła tego z całą swoją siłą. Jej oczy nie były jej oczami, a uśmiech nie był jej uśmiechem. Było w nim coś nie tylko nienaturalnego, ale i złowieszczego.
– Pozdrów moją wierną kapłankę i wytłumacz jej, co tu zaszło. Z pewnością zrozumie – odezwał się głos, poruszając ustami wiekowej morfy. Jej ciało nagle zwiotczało i ciemność jej tęczówek odzyskała swoją barwę. Wanora zamrugała.
– Coś ty zrobiła?
– Nario, co ty... – Poruszyła szerokimi ramionami spętanymi przez strużki wody i wtedy ujrzała ciało syreny i ogromną plamę krwi. – Co tu się dzieje? – jej głos zabarwiła złość.
– Zabiłaś ją. To ty jesteś mordercą z mgły.
– O czym ty bredzisz? – Mocniej się szarpnęła, ale Naria zacisnęła palce w pięść. Posłuszne wiązanki ciaśniej oplotły się wokół kapłanki. Jęknęła w bólu i już wzięła głęboki oddech i miała zaśpiewać, kiedy to poczuła wodę zalewającą jej usta i lodowe ostrze przyciśnięte do jej szyi. Wystarczyły delikatne gesty dłoni matki króla, aby to uczynić.
Naria obróciła ciałem swojej przyjaciółki, aby ta zobaczyła swoje dzieło. Fioletowa suknia z białymi falbanami przesiąknęła krwią. Spływała ona po kamieniach, trawie i opadłych liściach tworząc obraz makabry. Widzieli jedynie profil syreny. Blade lico poprzecinane pasmami czarnych włosów
Naria podeszła bliżej i widząc szok i niedowierzanie na twarzy Wanory, pozbyła się wody z jej ust. Rozkasłała się, łapiąc głębokie hausty powietrza.
– Ja... – Dalej kaszlała. – Kłamiesz. Ja jej nie zabiłam. Szanuję życie!
Naria nie słuchała jej, na nowo ją obezwładniła, nim kapłanka zdążyłaby pomyśleć o stawianiu się. Matka króla zdawała sobie sprawę, jaką moc posiadał głos jej przyjaciółki dysput. Wystarczyłoby delikatne drżenie powietrza, niemal niesłyszalne, a groźne w skutkach. W dawnych czasach jeszcze za Meraki nieraz stawały do walki przeciwko sobie i bardzo często kapłanka była górą.
Dla tych, którzy czekali na odkrycie mordercy!! <3 mam nadzieję, że zaskoczyłam :3
Ze względu na zmianę koncepcji (tego jest za dużo, aby znalazło się w jednej książce xD) kolejny rozdział będzie epilogiem i zabiorę się za korektę, oraz kreślenie kolejnego tomu xxx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro