52. Opowieść Mistrza
Wyprawa na Arenę zakończyła się ogromną klęską. Ani nie złapano pozostałych więźniów, aby przesłuchać ich pod kątem ataku na króla, a w dodatku powrócono z ciałem poległego trytona i dogorywającym wojownikiem. Jedynym pozytywem było odnalezienie sekretnego tunelu, który wskazywał na możliwą niewinność Sorina, syna Wanory. Na dodatek znalezisko doprowadziło do zadania wielu pytań i stworzyły wiele możliwości, kto stał za planem zamachu na Norwę.
– Płotko!
Derwa podeszła do leżanki Gora, stanęła obok i podała mu półmisek marynowanych w occie i ziołach sardynek. Mocny zapach unosił się w powietrzu, tłumiąc inne, szpitalne, specyficzne i drażniące nozdrza.
– Pomyślałam, że zapewne zgłodniałeś.
– Zawsze – mruknął i odebrał podarunek. Złapał jedną z przekąsek pomiędzy palce, ale nie włożył jej do ust. Skulony i zamyślony siedział na prowizorycznym łóżku.
– Wiem, Mistrzu, że twoje ulubione marynuje się w winie i majeranku, ale akurat takie podano mi dziś na kolację, więc nie grymaś – wyjaśniła z przekornym uśmiechem, aby zachęcić go do jedzenia, ale ten rozżalony i zatopiony w pochmurnych myślach nawet ich nie spróbował.
– Zjem, płotko. Zjem. W końcu nie będę się umartwiać. To nie ma sensu – mówił cicho, choć stanowczo. Nie płaczliwie, jakby się spodziewała po stracie kolejnego ucznia. – Już wieki temu pojąłem, że los nie jest sprawiedliwy, że uczniowie umierają przed Mistrzami, że okrutni prowadzą dłuższe, bogatsze życie, a ci szlachetni i życzliwi kończą śmiercią tragiczną. Ale pojąć, nie oznacza zaakceptować. – Sam do siebie pokiwał głową, zgadzając się z wypowiedzianymi słowami. Zacisnął usta, które zniknęły na jego bladej, okrągłej twarzy.
– Ubolewam nad stratą Jeta. W końcu każde życie jest cenne, dlatego też cieszę się, że wróciłeś. – Uścisnęła jego dłoń pokrytą twardą, wyrobioną skórą. Sama posiadała podobną. Nie białą, delikatną niczym dama, a pełną w blizny i odciski dłoń wojownika. – Oddajmy cześć tym, którzy polegli, ale nie zapominajmy o tym, aby dziękować boginiom za nasze życia.
– Ciężko jest być wdzięcznym, kiedy to młodzi umierają przed starymi – zaczął z goryczą sączącą się w jego głosie.
Gor przez dłużącą się chwilę nie powiedział nic więcej. Ocet i ciemne plamy ziół spływały po cielsku trzymanej przez niego ryby, a Derwa milczała. Pełna szacunku i zrozumienia czekała, aż jej nauczyciel zbierze się w sobie i powie, co mu ciążyło na sercu.
– To starzy powinni poświęcać się do nowych pokoleń, dlatego zacząłem nauczać. Oddałem siebie dla was, abyście stali się wielcy. – Pokręcił łysą, jajowatą głową, skulił szerokie ramiona i pociągnął nosem. Długim i szerokim niczym wieżą wyrastająca pośrodku jego twarzy. – A Jet, jak to Jet rycerski, chciał wszystkich bronić. Ale to ja powinienem obronić niego! – Zacisnął palce na sardynce. Jej brzuch pękł, wypłynął ocet i inne soki. Tryton sapnął i pełen złości oraz goryczy spojrzał na Derwę.
– Jet – zaczęła łagodnie syrena i w geście wsparcia, oparła dłoń na ramieniu Mistrza. – Był dzielnym wojownikiem. Powinniśmy być z niego dumni, a nie złościć się za odwagę.
– Był dwa razy młodszy ode mnie! Jak nie więcej! Powinien żyć! – rzucił półmiskiem na podłogę. Naczynie z jękiem pękło na kilka części, a śliskie, lśniące cielska sardynek rozlały się na kamienną posadzkę.
Zaniepokojony odgłosami medyk zajrzał do środka. Była to młoda syrena w białej sukni i szarych włosach.
– Wszystko w porządku – zapewniła Derwa i odesłała ją z powrotem.
Kiedy tylko zniknęła Gor zaczął opowiadać o krwawej przygodzie, która zaczęła się zabawą uciszania Mathiasa i tropienia śladów. Nic nie wskazywało na to, że ich wyprawa zakończy się tragicznie. W swoich szeregach mieli Sherry, potężną morfę, dwóch najlepszych tropicieli i trzech walecznych wojów. Wszyscy potrafili walczyć oraz nie brakowało im odwagi. Jednak to nie wystarczyło.
Kiedy znaleźli jedną z trzyosobowych grup wysłanych na zbadanie murów otaczających Arenę, byli otoczeni przez całe stado leowali. Trzech zostało powalonych, dwóch z nich nie żyło, ale ostatni jeszcze oddychał. Co chwilę cicho porykiwał albo machnął łapą. Zdrowy stwór stanął nad nim i polizał jego pysk. Otaczające jego głowę macki zadrżały, wzniósł pysk do góry i dziki ryk opuścił paszczę zwierzęcia.
Na uboczu ujrzeli ścierwo manuka. Bok miał rozerwany na strzępy, skąd spływały strumienie krwi. Na ziemi obok niego leżały kawały skóry z sierścią i połamany krzew arbolli. Niebieskie kryształy niemrawo lśniły wśród czerwieni juchy i zieleni trawy.
Wszyscy znali swoje miejsce w drużynie. Tormod, Jet i Gor stanęli z przodu, gotowi do walki, kiedy to Mathias z Hugh zostali z tyłu, aby bronić morfę. Syrena otworzyła ponętne usta i wzniosła do góry swoje wdzięki. Głos zawibrował w powietrzu niczym w wodzie, w mgnieniu oka rozniósł się po przestrzeni, paraliżując leowale, przesuwając swoją mocą po posoce, kamieniach, trawie. Wszystko zawirowało, jęknęło, liście delikatnie wzniosły się do góry, zalśniły w pomarańczowych błyskach wieczoru.
Tormod z dwoma tropicielami dotarli do płotek.
– Pułkowniku! – krzyknęła Roarke z wielką ulgą malującą się na zalanej krwią twarzy. Z rany wśród splątanych miodowo brązowych włosów spływała krew, na nogach miała kilka zadrapań, ale poza tym była cała. W dłoni dzierżyła skąpany w jusze miecz. Ritti także wyglądała dobrze, jeśli nie liczyć świeżych siniaków oraz powierzchownych ran, za to Cona miał się najgorzej. Wojowniczki stały nad nim, broniąc przed napierającymi na nich stworami. Teraz zaczarowane przez morfę, zamarły w grozie i zachwycie nad jej wdziękami.
– Możecie iść?
– Tak. To Cona... – Roarke nie zdołała dokończyć zdania, kiedy to wrzask bólu opuścił usta trytona o burzy złotych loków. Gor z Jetem pochylili się nad nim, kiedy Tormod popchnął syreny w kierunku linii drzew, skąd przybyli im na pomoc. Sherry nieustannie śpiewała, rozprowadzając swój głos, aby stwory nie wybudziły się z paraliżu. Leowale nawet nie drgnęły niczym zamienione w kamień.
– Idźcie.
Roarke pognała przodem, a niepewna Ritti jeszcze zerknęła przez ramię na swojego towarzysza broni, nim także odeszła. Kiedy przechodziły obok zwierząt nieufnie spoglądały na ich nieruchome cielska, zatrzymane w drżeniu macki, rozwarte paszcze, uniesione w górę łapsko, które miało rozerwać ich na strzępy.
Cona leżał na trawie. Głęboka rana na udzie mocno krwawiła, ale to siniejące ramię zaniepokoiło Gora.
– Trucizna. Z kim walczyliście?
– Z leowalami – jęknął Cona i zamrugał powiekami, odpędzając sprzed oczu mroczki i ochotę, aby stracić przytomność. – Było zacnie.
– Może ma złamanie – zaproponował Jet, a wtedy nieprzekonany, ale zapobiegawczy Gor zaczął dotykać kończyny.
– Nie. – Pokręcił głową. – Zajmiemy się tobą płotko. Jet podaj mu ogólną odtrutkę.
Kiedy młody tryton zaczął grzebać w przyczepionej do pasa niewielkiej saszetce, Gor zerwał rękaw i założył ponad raną prowizoryczny bandaż uciskowy. Cona podziękował im i po przełknięciu mikstury, wstał. Gor trzymał go z jednej strony, a z drugiej Jet. Ociężale ruszyli ku śpiewającej Sherry i reszcie.
Leowale zaczarowane potęgą morfy wciąż trwały w bezruchu. Niebezpieczne, krwiożercze stwory o wiele masywniejsze od morskich bogów. O pchających się do oczu mackach, ogromnych, ostrych kłach i łapach wielkości trytonich głów. Pomarańczowo czarne łuski mieniły się w ostatnich spojrzeniach dnia, tak samo jak i krew wśród traw oraz niebieskie kryształy opadłe z arbolli.
Przejmujący śpiew morfy wirował wokół nich, gładząc ich śliskie grzywy i unieruchamiając mięśnie, gdy nagle ziemia pod Sherry się rozwarła. Ogromny pomarańczowy szpon drasnął jej stopę i wbił się w łydkę. Syrena z wrzaskiem bólu przewróciła się do tyłu. Mathias objął ją ramieniem, a Hugh zaczął ciąć mieczem, przeganiając podziemnego stwora molerha. W rozkopanej ziemi mignęły ostre szpony i pomarańczowe cętki na ciemnej sierści. Po kilku ciosach wojownika, stwór z piskiem uciekł, drążąc w ziemnych ciemnościach tunele.
W tym samym momencie, gdy Sherry wrzasnęła z bólu leowale przebudziły się z magicznego otępienia, z groźnymi pomrukami rozejrzały się wokół i niemal w tej samej chwili zaatakowały idących obok nich trytonów. Wszystko wydarzyło się w mgnieniu oka.
Przerwana aria, rozbudzenie i atak.
Gor mocniej przytrzymał masywnego Cano, kiedy to Jet wypuścił rannego i zamachnął się buzdyganem z pustą, złotą głowicą z mieniącymi się niczym ramiona słońca grotami. Stwór ni to warknął, ni jęknął w momencie, gdy metal strzaskał jego policzek i odrzucił na bok. Nie był w stanie przebić niezniszczalnych łusek leowala, ale dzięki swojej ogromnej sile potrafił połamać znajdujące się pod skórą kości. Z rozmachem wbił głowicę w bok z kolejnego ze stworów. Ten z dzikim warkotem padł na trawę, ale już nie wstał. Tryton wyrwał broń zostawiając wgniecenie, niczym w zbroi. Złamane żebra, może uszkodzone narządy. Nie myślał o tym, tylko z wrzaskiem napierał na kolejnych przeciwników, kiedy to pułkownik Tormod ze swoim dwuostrzowym toporem osłaniał tyły, a Cona wsparty o Gora szedł do przodu. Mistrz wyjął zza pasa sztylet. Wiedział, że on na wiele się nie zda, ale czuł się z nim o wiele pewniej. Ogromny, dwuręczny miecz zwisał mu ciężko przy boku. Gotowy, aby zostać użyty.
Tormod mimo wielu lat zastoju wciąż posiadał w sobie odpowiednie odruchy. Walka z dziką ośmiornicą, Polowanie z królem i teraz walka z leowalami powoli przypominały mu o drzemiącej w nim sile i zebranym doświadczeniu. Wszystkie stoczone w życiu potyczki wracały do niego. Prowadziły jego ramię, aby zamachnąć się, aby uskoczyć przed ogromnym cielskiem jednego ze stworów, po czym zadać kolejne okrutne cięcie i zaraz po nim jeszcze jedno, aby z ogromną siłą odepchnąć leowala, a w kolejnym ruchu wykorzystać rozwartą w ryku paszczę i z mokrym trzaskiem wbić ostrze w podniebienie, nim kły rozszarpałyby jego ramię. Wyrwał topór ciała stwora i ruszył dalej. Co i rusz odwracał się, aby upewnić się, że Jet daje sobie radę, a Cona z Gorem są chronieni. Ritti i Roarke ruszyły im na pomoc. Tormod zamiotał toporem, gdzie dwa ostrza zakrzywione na kształt sierpów księżyca złączonych ze sobą podłużnym grotem, rozszerzonym pośrodku w miejscu rubinu i korony z szafirów, odrzuciły potwora na bok.
Stado leowali otaczało ich w śmiercionośnym uścisku śliskich macek, pazurów i kłów, a Sherry leżała na trawie, otoczona ramieniem Mathiasa. Jęczała w ogromnym bólu, gdzie wśród mięśni i krwi łydki błyszczała biel złamanej kości. Hugh trwał obok nich w razie kolejnego ataku, uważnie lustrując nie tylko drzewa, ale i ziemie, wyszukując tropu kolejnych podkopów.
Tryton o pospolitej twarzy i słonecznym buzdyganem w dłoni usłyszał ruch po swojej lewej. Kolejny z potężnych leowali uskoczył w bok i zaatakował Gora i Cone. Jet niezdarnie odegnał przeciwnika przed nim i doskoczył do kolejnego, napierającego na rannego i Mistrza. Głowica ze złotymi grotami świsnęła. Stwór umknął przed potrafiącym łamać kości ciosem i skoczył raz jeszcze, rozrywając powietrze swoim warkotem i uzbrojoną w ogromne pazury łapą. Buzdygan runął na nią i w spotkaniu metal wygrał naprzeciw kościom, mięśniom i pokrytej łuskami skórze. Zwierz zaryczał w bólu, ale nie poddał się, tylko z dzikim rykiem naparł raz jeszcze.
W tym samym czasie dwóch kolejnych leowali natarło na Gora z płotką. Nauczyciel w momencie opuścił rannego i wyciągnął dwuręczny miecz. Cona zachwiał się i opadł na trawę. Stal zabłysła w barwnym oddechu zmierzchu. Jeden ze stworów został odparty, drugi z nich zwinnie umknął przed trzaskającym kości Jetem i jego słonecznym buzdyganem. W tym samym momencie nieco drobniejszy, ale szybki zwierz wypadł ponad swoim towarzyszem i padł niczym lśniący pomarańczą cień. Gor odparł jego atak, zwinnie omijając jego łapy, wtedy góra mięśni i ostrych kłów skoczyła z boku na niego. Nie zdołałby uniknąć ciosu, ale Jet już pomknął mu na pomoc. W pospiesznym ruchu zamachnął się buzdyganem, grzmotnął w jego bok, ale wtedy mniejszy z leowali skoczył na niego od dołu. W ostatniej chwili osłonił się metalową rękojeścią, z jękiem padł na ziemię i przeturlał się ze stworem. Tormod pomknął za nimi, ciął toporem na odlew, aby zrzucić leowala ze swojego wojownika. Cios pułkownika rzucił nim na bok niczym szmacianą lalką dwórki, z łoskotem zderzył się z drzewem, krusząc korę i opadając z jej odłamkami na trawę. Ze skomleniem spróbował wstać, ale wtedy głos morfy rozdarł przestrzeń swoją mocą i brzmiącym w niej bólem.
Syrena siedziała wsparta o Mathiasa. Zjawiskową twarz wykrzywiał brzydki grymas bólu. Podane leki całkowicie go nie uśmierzyły, ale na tyle, że mogła wezbrać w sobie potęgę i na nowo sparaliżowała leowale. Wydobywające się spomiędzy ponętnych warg dźwięki przywodziły na myśl i zawodzenie i śpiew, i zew zagniewanego morza i furkot szarpanych żagli. Głos miotał się między zwierzętami, wibrował w ich skórze i krwi, tej wciąż płynącej w ich żyłach, jak i tej barwiącej pomarańczowe łuski, trawę, opadłe liście i kamienie, wznosił się i opadał, szumiał wśród wiekowych drzew, a także lizał skropioną walką ziemię.
Tormod pochylił się nad wojownikiem i podał mu dłoń, jednak zamarł na widok obficie wypływającej z gardła trytona rany. Pazur rozorał skórę i uszkodził tętnicę. Pułkownik padł na ziemię, wypuszczając z dłoni topór. Przycisnął palce do ujścia krwawego wodospadu. Jet poruszył ustami. One nagle zrobiły się niezwykle blade, skropione grozą czerwieni, a oczy zaszkliły się od strachu. Młodszy tryton drżącą dłonią trzymającą buzdygan przesunął na swój brzuch. Słoneczne ramiona odznaczały się na srebrnej zbroi, zalśniły pomarańczą rozbłysków magicznie zachodzącego słońca.
– Gorze! – wrzasnął Tormod, a Mistrz dopadł do niego w dwóch susach zostawiając Conę pod opieką syren. Kazał im podnieść go i odprowadzić do Mathiasa i Sherry.
– Ta rana jest... – zaczął starszy tryton, ale nie zdołał dokończyć myśli. Widział w oczach ucznia, że nie musiał.
– Gorze. – Tormod wciąż uciskał ranę, a czerwone strumienie wypływały spomiędzy jego palców. Spojrzał na zmęczonego starca o okrągłej, pomarszczonej twarzy. Pochylony nad uczniem zdawał się poddać. Kolejny stracony na naszej warcie – pomyślał z goryczą.
Gor siedział na leżance. Opowiedział historię z Areny, a Derwa wysłuchała jej z mocno bijącym sercem i ściskającą je rozpaczą. Została z nim chwilę dłużej, rozkazała komuś sprzątnąć rozbitą miskę i sardynki oraz porządnie nakarmić Mistrza. Nie mówili wiele, wszystko to, co miało zostać powiedziane, opuściło ich ust.
Krwawa historia, ból, zrozumienie i wsparcie. Syrena odeszła, a nauczyciel pozostał ze swoimi mętnymi, mrocznymi myślami.
Przeżyłem zbyt wiele młodych, pełnych werwy płotek.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro