Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

50. Zrodzona Dla Pasji


– Od samego początku mówiłam, że Ritti to źródło samych problemów – mruknęła Wanora. Zamiotła podłogę swoją bordową suknią, kiedy to podeszła do okna znajdującego się tuż obok leżanki Tormoda. Oparła dłoń o parapet i wyjrzała na zewnątrz. Wysoki, kamienny mur i spowite w ciemności, posępne budynki. Garnizony, zbrojownie i inne wzniesione z szarości, a nie bieli marmuru. Szpital znajdował się na trzecim poziomie zamku, gdzie umieszczono wszelkie wojskowe kwatery. – To krnąbrna poddana, mierna morfa i...

– Waleczna, zwinna i inteligentna syrena.

Spojrzała na niego z góry, z pogardą i rozbawieniem.

– Kolejna z twoich nałożnic, zauroczona balladami i zamierzchłą chwałą?

– Kolejna ambitna, młoda i pełna wigoru syrena. – Oschłość pobrzmiewała w jego głosie, ale po niej nadszedł czas na satysfakcję. – Zazdrościsz jej wszystkiego, więc zalewa cię gorzka zawiść, stara flądro.

– Jeśli nadejdzie dzień, kiedy czegokolwiek pozazdroszczę tej mizernej płotce, to czas mojej zguby! – W międzyczasie zacisnęła palce na materiale sukni. Nerwowo zerkając na boki, przeszła na środek zasłoniętej parawanem prowizorycznej sali pacjenta. W międzyczasie kontynuowała swoją wypowiedź. – Zmieniamy meritum naszej rozmowy. Mów o tunelu. I to teraz!

– Tunel odnaleziono i zabezpieczono. Już żadna ciekawska płotka nie przekroczy granicy Areny, aby zabić się w porywie młodzieńczej odwagi.

Te słowa zmroziły kapłanką. Od razu naskoczyło na nią wspomnienie Ritti, jako natchnionej boginią wieszczki. Oprócz przepowiedni o wnuczce na tronie wspomniała także o swojej nadchodzącej śmierci.

– Kto zginął? – zapytała cicho, słabo, jakby nie ona. Jej naznaczona liniami czasu twarz zbladła, zdawała się postarzeć. Odgłosy zza parawanu stały się nieznośnie ciche, niemożliwe do zidentyfikowania. – Ritti? – Nie uśmiechnęła się, choć pułkownik tego się po niej spodziewał.

– Nie. Ritti żyje, choć jest w ciężkim stanie.

– A więc kto?

Tormod nachmurzył się, kiedy przyszło mu wypowiedzieć te imiona na głos. Kolejne niepotrzebne straty. Kolejni młodzi, pełni wigoru straceni.

– Jet, a Cano raczej nie dożyje poranka.

– Jet? Ten Jet? Syn jednego z pierwszych trytonów Dorrella? – Wanora odbierała porodu o wiele młodszej syrenie o imieniu Duna. Skradła serce romantycznego trytona swoim głośnym śmiechem, szerokim uśmiechem wąskich warg i ogromnymi oczami o barwie rozwodnionej zieleni. Nie była jego pierwszą wybranką, ale stała się ostatnią.

– Tak.

– To była dobra krew.

– Tak samo jak Sulivana, Samuela, Esli, Leny, Tesy i innych, którzy nas opuścili – zwrócił jej uwagę Tormod.

Kapłanka już nic więcej nie powiedziała, tylko odwróciła się, odsłoniła połę parawanu i odeszła. Tormod jeszcze usłyszał, jak zapytała kogoś, gdzie położyli Cano. Po tym opadł na leżankę, zamknął powieki i starał się odciąć od wszelkich odgłosów szpitala. Pospiesznych kroków, podniesionych głosów, rozkazów, nazw ziół i znanych mu terminów. Tyle wygranych potyczek, przeżytych walk i minionych wojen. Wiernych przyjaciół, których zalała krew i ambicja, jędrnych kochanek, które zniknęły szybciej niż butelka wina podczas balu, rozmownych towarzyszek, które odleciały szybciej niż wyrwana z dłoni kartka papieru podczas sztormu.

Sen nie nadchodził. Raz myślał o syrenkach w swoich ramionach, innymi razy obrazy z minionej walki przelewały się między jego oczami, burzyły spokój w jego głowie niczym walczące o ścierwo rekiny. Krew zalewała jego myśli, wydawało mu się, że czuję jej posmak na języku, że na nowo widzi ciało Jeta, poharatanego Cano, oraz walecznych ale także zranionych wojowników.

Kilka łóżek dalej leżała Ritti. Widział jej smukłe ciało obleczone białymi, przesiąkniętymi krwią szatami. Rozwiane seledynowe włosy przecinały jej policzki tak samo, jak zadrapania.

Odrzucił obrazy sprzed oczu wspomnień i skupił się na smaku wina na języku, na uroku syren i pięknie spisanych przez poetów strof, ale wszystko obróciło się wniwecz w momencie, gdy salę przeszył okropny wrzask. Sen nie mógł nadejść. Nie kiedy poczucie winy ciągnęło go do góry, zmuszając, aby został na jawie, aby brodził na płyciznach świadomości.

Podniósł się do siadu i obolały, ale zdeterminowany opuścił swoją prowizoryczną komnatę. Strażnik ruszył za nim, niczym jego cień. O wiele wyższy i nie tak umięśniony, o płowych włosach i braku poczucia humoru. Próbowała zatrzymać go pielęgniarka, ta sama która nakładała jego bandaże, wśród rudych włosów złociły się grube warkocze stanowiące jej parzydełka. Miała na imię Esla, ale to nie miało już znaczenia. To imię przeminęło.

– Pułkowniku Tormodzie. – Krocząc obok niego, posłała mu pospieszny gest szacunku. – Proszę odpoczywać. Twoje szwy są świeże, nie możemy pozwolić na zerwanie ich.

– Moja piękna Eslo, proszę się nie martwić. Nic mi nie będzie.

Odpuściła, a on przeszedł przez salę, aż dotarł do odpowiedniego miejsca. Strażnik stał obok czujny i gotowy do obrony. Odsunął przed swoim pułkownikiem parawan. Ritti leżała nieruchomo na leżance wśród bieli pościeli, która swoją barwą niewiele różniła się od jej cery. Straciła mnóstwo krwi. Obok stała Derwa w granatowej bluzie i ciemnych spodniach. Przy pasie wisiał jej miecz o jelcach spienionych fal i takiej samej głowicy, niezwykle ostrej, co przydawało się w niebezpiecznych sytuacjach.

– Pułkowniku – odezwała się słabym głosem Ritti i przyłożyła dłoń do piersi. Jej zbroja, którą wcześniej pospiesznie zdjęły pomocnice medyka, już nie leżała na podłodze. Zabrano ją do oczyszczenia. Zniknęła krew z kamieni, ale jej metaliczny zapach wciąż unosił się w powietrzu.

– Ritti. Słyszałem, że przeżyjesz.

– Tym razem, pułkowniku.

– I tak trzymaj. Pułkowniku Derwo miło cię widzieć.

– Ciebie też, pułkowniku Tormodzie. – Prześledziła wzrokiem bandaże. – Cieszę się, że twoje rany nie zagrażają życiu.

– Ostre miecze czy szpony mnie nie zabiją. To słowa mają taką moc.

– A więc w twoim towarzystwie będę na nie uważać.

– Obawiam się, że to nie twoja słowa doprowadzą do mojej śmierci, ale dziękuję. Wracaj do zdrowia, Ritti. Żegnam. – Posłał im gest szacunku i odszedł.

Chciał jeszcze odwiedzić Roarke, aby sprawdzić, co u niej, ale syrena spała. Ona jako jedyna nie odniosła tak poważnych obrażeń. Jej kędzierzawe włosy wcześniej skąpane w krwi, błocie i liściach umyto, jej brudne ubrania zmieniono na świeżą koszulę, a rozcięcie na ramieniu zabandażowano. Zostawił ją, aby odpoczęła. Odwiedził milczącego Hugh, a po nim Gora. Mistrza Miecza usłyszał, zanim zobaczył. Chrapał głośniej niż sam Sulivan po długiej, zakrapianej winem i whisky nocy. Na końcu zostawił sobie Cano. Kiedy dotarł do oddzielnej komnaty, gdzie trzymano ciężkie przypadki, ujrzał zajmującą się wojownikiem Wanorę i Narię. Raz jedna raz druga wydawały rozkazy, mieszały zioła, opatrywały rany, starały się zatrzymać krwawienie. Cano był nieprzytomny od niemal samego początku, kiedy przekroczyli mury. Z pomocą Gora dotarł tam, a potem zemdlał. Prowizoryczny opatrunek nie był w stanie zatrzymać krwotoku, pośpiech także okazał się być niewystarczający. Takie rokowania przekazał mu jeden z medyków, ale Wanora się nie poddawała. Można było zarzucić jej wiele, ale szanowała życie i uważała je za największą świętość. Nie ważne czy była to nic niewarta płotka, czy odważny wojownik. Każde życie miało znaczenie.

Na koniec zostawił sobie Jeta. Przed przeniesieniem poległych do niewielkiego pomieszczenia dobudowanego do świątyni, najpierw zostawiano ich pomocnikom, którzy myli i namaszczali olejkami ciała. Tak też stało się z synem Dorrella. Ułożono go nagiego na leżance, kiedy to merhama krzątała się po pomieszczeniu, przygotowując szmatki, misę z wodą, szklane flakoniki. Nim zabrała się do pracy, Tormod wyszedł. Zostawił zapach krwi, ziół i rozpaczy za sobą. Opuścił szpital z idącym za nim strażnikiem. Minęli zbudowane z szarego kamienia budynki, nim dotarli do wieży bramnej. Podniesiono dla nich kratę, aby weszli na drugi poziom, gdzie przed ich oczami malował się obraz skąpanych w ciemności ogrodów. Karłowate drzewka i te większe, majaczące w oddali niczym smukłe sylwetki zjaw. Co i rusz minęli ławkę i ustrojone barwnymi kwiatami krzewy. Na razie uśpione nie roznosiły urzekających zapachów. Nad wszystkim górował zamek, a po prawej wzgórze z wykutej w niej świątyni. Blask kryształów na latarniach walczył z mrokiem, aby wyznaczyć nocnym spacerowiczom właściwe ścieżki.

Gdy już wspięli się aleją na niewielkie wzniesienie, przeszli pod podniesioną kratą i weszli na zamkowy dziedziniec. Kilku strażników mających swoją wartę stukało swoimi pikami, kręcąc się po bruku. Gdy tylko zauważyli pułkownika, posłali mu gest szacunku. Ominął ich i wszedł głównymi drzwiami, które otworzyli mu wartownicy. Wspiął się na kilka pięter, klucząc po opustoszałych korytarzach, nim dotarł do odpowiednich drzwi. Zapukał. Nikt nie nadchodził, więc zapukał raz jeszcze. Głośniej, pewniej, nieco zirytowany. Usłyszał pospiesznie stawiane kroki, metalowy odgłos uderzanych o siebie kluczy, szczęk zamka. Po chwili strażnik w pomiętych ubraniach i z pasem z mieczem w dłoni, otworzył mu drzwi.

– Pułkowniku Tormodzie! – Uderzył się w pierś i skinął głową, a za nim przemknął drobny cień. Tormodowi wydawało się, że to była służka. Nawet nie zdobył się na uśmiech.

– Czy Mistrz Sherry jest w swoich komnatach?

– Tak. Towarzyszą jej królowa Eilis, Pułkownik Saoirse oraz panienka Kerra – obwieścił.

– A ty śpisz na straży?

Otworzył usta, ale nic się z nich nie wydobyło, jakby z szerokiej piersi uleciało wszelkie powietrze.

– A może podczas warty czyniłeś coś o wiele bardziej niegodnego? – Jego słowa zdały się być sztyletem w brzuch. Tryton pokłonił się nisko i wypluł słowa niczym krew:

– Wybacz mi, pułkowniku Tormodzie, ja...

– Nie tłumacz się, tylko przepuść mnie, i nie zapominaj o swoich obowiązkach.

Strażnik nawet nie wyprostował się, tylko odsunął się na bok, robiąc miejsce swojemu przełożonemu. Tormod rozkazał chroniącemu go trytonowi odejść, po czym wyminął tego potarganego i wszedł na korytarz kwater niegdyś jednego z pierwszych trytonów. Znanego z gorącego serca i niezwykłych poematów Dorrella.

Podłogę wykonano z jasnego drewna, ściany w bladym świetle żółtych kryształów zwisających z powykręcanych ramion kandelabrów, ściany zdawały się być pomalowane na fiolet, ale nie był pewien. Oprócz obrazów pięknych kobiet i romantycznych widoków zawieszono ogromne lustro w zdobnej ramie. Wprawiona dłoń mistrza rękodzieła zostawiła na niej kształty par złączone w dwuznacznych pozach. Pomiędzy kolumnami wspierającymi arkadę gości zachwycało dzieło sztuki. Wygięte w rozkosznych pląsach nagie kobiety tańczyły u stóp wodospadu. Osaczyły je ciemności lasu, ale nie wydawały się przejęte ich niepokojącymi oczyma, tylko śmiały się w głos i wznosiły dłonie do góry.

Strażnik zamknął drzwi na klucz i zaprowadził Tormoda do salonu. Przed wejściem, zapukał.

– Proszę!

Gdy tylko drzwi zostały otwarte do uszu Tormoda dotarł stłumiony śpiew, a wokół niego zawirował słony zapach łez i mocny alkoholu.

– Pułkowniku Saoirse, przybył pułkownik Tormod z wizytą.

– Niech wejdzie.

Tormod minął strażnika i po chwili usłyszał trzask zamykanych wrót. Spojrzał wprost na syrenę. Spodziewał się ujrzeć Sherry, ale przyszło mu przywitać się z jej siostrą. Siedziała na szezlongu obitym kremowym materiałem. Przyjrzał się jej czarnym, rozwianym włosom, przykuwającym spojrzenie czerwonym tęczówkom. Nie przywodziły na myśl ani szaleństwa czy dzikości, jak te Sulivana. Posiadały ciepły, przyjemny odcień. Do tego twarz miała drobną, gładką niczym wypieszczony przez fale biały kamień, a jej ciało skrywała luźna czarna suknia z szerokim dekoltem i opadającymi z tiulu rękawami niczym ciemne fioletowe wodospady. Podkreślający jej zgrabną talię gorsecik zdobiły srebrny haft i diamenty.

– Spodziewałem się ujrzeć Sherry.

– Na tę chwilę pozostało ci moje towarzystwo.

– Odurzający sposób na spędzenie nocy.

– W takim razie wypij ze mną. Białe? Czerwone? Może whisky? Sherry rozlewa dzisiaj wyśmienity burbon.

– Z chęcią spróbuję – odparł i podszedł bliżej, rozglądając się po pomieszczeniu. Podłoga wyłożono białym marmurem, a ściany ręcznie malowaną tapetą. Kremową z mnóstwem drobnych kwiatów w najróżniejszych odcieniach czerwieni. Wokół nich wiły się zielone wicie i rozsypano pozłacane liście. Co i rusz ku sufitowi pięły się drewniane kolumny z rzeźbieniami przynoszącymi na myśl rozsypane na falach adenium. Pomieszczenie było niewielkie i podzielone wychodzącymi na taras drzwiami.

Jedna strona salonu skupiała się wokół paleniska z krzewem adenium. Kilka foteli, stolik oraz inne meble z jasnego drewna. Za to druga zapraszała ku wysokiemu, szerokiemu oknu, skąd rozpościerał się widok na taras.

Tormod minął okrągły, niskim stoliki z wazą pełną świeżo ściętych róż. Przez śpiew morfy ich zapach został stłamszony przez sól i rozpacz. Po dwóch stronach ciężkich czerwonych zasłon, zza których nieśmiało wystawały śnieżne firany, ustawiono dwa fotele, przed jednym z nich także niski taborecik z poduszką. Wszystkie meble, prócz szezlongu pomalowano na złoto i wyściełano krwistym welurem. Stolik ze wspomnianym alkoholem lśnił w padającym zza okna świetle kryształów oraz tych opadających z kandelabrów niczym łzy. Tormod wyjrzał na zewnątrz, gdzie spodziewał się ujrzeć resztę syren, ale prócz spowitych ciemnością kamiennych postaci wokół niewielkich basenów Jej głos był słaby, ale dalej tłumił słodki zapach kwiatów. Na chwilę zdawał się nawet dźwięczeć kryształowymi kielichami, wibrować w kamiennej podłodze, poruszyć koszulą Tormoda.

– Usiądź obok mnie. – Saoirse odsunęła bose stopy, robiąc mu miejsce. Usiadł i odebrał szklankę z ciętego kryształu. Wtedy oparła jedną ze stóp o jego biodro. Jak zwykle bez względu na sytuację czuła się swobodnie. Rozsiadła się na szezlongu. W jednej dłoni trzymała wino, a drugą bawiła się kawałkiem ciemnego materiału sukni. Tym widokiem przywodziła na myśl krnąbrną, ale uroczą płotkę, a nie odważnego pułkownika rozbijającego flanki nieprzyjaciół, a potem z pasją pieprzącą się na mokrej ziemi syrenę. Taką ją znał i pamiętał.

– Przyjmij moje najszczersze...

– Życie jest piękne – wpadła mu w zdanie z uśmiechem, jakby Tormod właśnie nie miał wspomnieć o śmierci jej przyrodniego brata Jeta. – Niby wieczne, ale nie wieczne, a więc walczymy o każdą pieszczotę i smak słodyczy. – Zachichotała. – Wybacz mi prostotę, ale nigdy nie byłam tak zręczna w słowach, jak ty i Sherry.

– Ukształtowała nas inna fala.

– Zgadza się, Tormodzie. Wypijmy za te fale! – Uniosła kielich. – Wypijmy za różnorodność. Za jednych zrodzonych dla romantycznego rozpaczania, a innych dla pełnego pasji cieszenia się życiem! – Stuknęli się kielichami, a ten odgłos rozniósł się po pomieszczeniu dziką falą, niby skowytem rannego zwierzęcia. Za tym dźwiękiem rozniósł się śpiew Sherry. Przesunął niewidzialną dłonią po odkrytej skórze trytona i syreny, wzbudzając ich w drżenie. Firana poruszyła się, choć okno trwało zamknięte i nie było przeciągu, a kryształy w kandelabrach i te zwisające z żyrandola zamrugały niczym dziesiątki par oczu.

– Sherry trwa w żałobie – zaczęła Saoirse, po czym wspomogła się łykiem burbona. – Właśnie bierze kąpiel w olejkach, śpiewa, a Kerra i królowa Eilis pomagają jej się nie utopić w łzach.

– Utopić w łzach? Niezwykle poetycko.

– To jej słowa, nie moje.

– Nie myślałaś, aby dołączyć do wspólnej kąpieli? – zapytał z niegrzecznymi iskierkami w ciemnych oczach.

– Z pewnością ciekawi cię moja odpowiedź, dlatego zatrzymam ją dla siebie – odparła z przekorą w głosie i wzniosła kieliszek do kolejnego toastu, ale wtedy drzwi zostały otwarte i do środka weszła Sherry, wsparta z dwóch stron przez swoje przyjaciółki.

– Tormodzie! – Eilis nawet nie próbowała poskromić swojej radości jego widokiem. Kiedy wraz z Kerrą usadowiły morfę na fotelu, dopadła do trytona. Wstał, aby ją przywitać, jak przystało, z dłonią na piersi i kiwnięciem głowy, ale ona nie bacząc na konwenanse, uścisnęła go w ciepłym geście przywitania. Jako siostra, a nie królowa.

Ojciec Tormoda przygarnął ją, kiedy ledwo dorastała trytonowi do pasa. Drobna, niewinna, nieśmiała i znienawidzona przez wybrankę Padraiga-Faihn. Uważała ją za bękarta, a nie wychowankę, za źródło wszelkich nieszczęść. Tormod nigdy tak jej nie widział.

– Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak dobrze widzieć cię całego i zdrowego. – Z troską przesunęła palcami po bandażach pułkownika. – Gdy tylko usłyszałam o sytuacji na Arenie... – Umilkła, przełykając napływające łzy.

– Nie tak łatwo mnie pokonać, królowo – Widząc jej niezadowoloną minę, dodał: – Droga siostro.

– Wiem o tym, Tormodzie. – Pocałowała go w oba policzki, po czym usiadła w pustym fotelu. Pierwszy z nich zajęła Sherry. Na poduszce na taborecie ułożyła stopę. Bandaż osłaniał niemal ją całą, przemykał po kostce i znikał pod materiałem czarno białej sukni. Słony zapach łez złagodniał i zastąpiły go kwiatowe olejki oraz wino.

– Ja powinnam już pójść. Dziękuję za gościnę, Mistrzu Sherry i z całego serca życzę ci szybkiego powrotu do zdrowia. – Kerra podniosła się ze swojego fotela obitego czerwonym welurem.

– Dziękuję za twoją wizytę, Kerro. – Zanim ta opuściła pomieszczenia, morfa uścisnęła jej dłoń. Reszta zebranych także ją pożegnała, w tym Tormod. Z rezerwą, bez zbędnych uprzejmości. Drzwi się zamknęły i wtedy odezwała się Eilis:

– Słyszałam o twoim niegodnym rycerza zachowaniu.

– Nigdy nie uważałem się za rycerza, moja słodka królowo.

Saoirse podsunął mu miskę z malinami. Odmówił, ale sama wzięła kilka z nich i odłożyła naczynie.

– Kiedy Kerra zapytała mnie, co o tobie sądzę, odparłam, że jesteś prawy, zabawny i romantyczny – w jej głosie wyczuł wyrzut.

– Niemal wszystko by się zgadzało.

Sherry neutralnie milczała, mieszała burbonem w kielichu i jak na damę przystało, powstrzymywała łzy.

– Z pewnością zabawny. Z tym królowo miałaś rację – zauważyła Sao, po czym zachichotała. Sok z malin zabarwił jej zęby na kolor rozwodnionej krwi.

– Jeśli chcesz naprawić swą prawość w moich oczach, to radzę ci zadośćuczynić Kerze swoje zachowanie podczas balu – mruknęła urażona i upiła łyk wina.

– Nie masz się czego obawiać, kochana siostro. Masz moje słowo, że me niegodne jej serce już dla niej nie zabije, czy to w rozkoszy jej wdzięków, czy wzruszenia nad jej wrażliwością i serdecznością.

– Jaki romantyczny! – Siedząca obok syrena usiadła na piętach i oparła się o jego ramię. – Czy dasz mi ten zaszczyt i oprowadzisz mnie różanymi alejkami w świetle księżyca?

– Och! Moja piękna Sao, spacery nie są mi w głowie. Wolę słodką obietnicę, niżeli chłodną propozycję spaceru.

– Cieszę się to słyszeć, gdyż słodycz jest mi o wiele bliższa. – W jej czerwonych oczach rozjarzyły się ogniki nie tylko rozbawienia.

– Przestańcie! – Sherry głos poniósł się po pomieszczeniu niczym silny podmuch wiatru. – Nasz brat Jet nie żyje, Saoirse – dodała spokojnie, ale wciąż krew się w niej burzyła. Czuli to skórą, która pokryła się gęsią skórką. – Winniśmy go opłakiwać, nie flirtować.

Syrena spokorniała, odsunęła się od pułkownika i na powrót oparła o wezgłowie.

– Przepraszam siostro. – Po tych słowach uniosła kielich w geście toastu i uciszyła się w winie. Czerwonym i kwaśnym, ale mocnym niczym wiadomość o nagłej śmierci przyrodniego brata.

– Jet był jedynym męskim potomkiem naszego ojca Dorrella – Sherry zaczęła snuć swoje myśli, a jej głos niósł się niczym spienione fale. W górę i w górę, aż kryształy w szerokim żyrandolu zadrżały, a zasłonki poruszyły się w rytm jej tonu. Nie miało znaczenia, czy mówiła cicho, w brzmieniu słów tkwiła ogromna moc. Siła nabrała płaczliwej nuty, ale morfa nie pozwoliła sobie na łzy w obecności gości. Za to blask magicznych kamieni odbijał się od seledynowych ozdób wplątanych w jej włosy oraz ciężkich kolczyków. – Straciłyśmy Renny. Naszą słodką siostrzyczkę zabił acirun, a dzisiejszego dnia Jet, ten silny, odważny wojownik w kwiecie wiecznego życia został nam odebrany przez inną bestię. Jego imię, pamięć i utracona przyszłość zasługują na nasz pełen szacunek i rozpacz.

Eilis siedziała na fotelu naprzeciwko morfy. Pocieszała swoją przyjaciółkę i starała się być jej siłą w tych ciężkich chwilach.

– Jet dzielnie walczył – kontynuowała Sherry.

– Walczył w imię mojego wybranka – odparła Eilis i znowu wpadły w wir smętnych słów.

Saoirse jadła maliny, nie wyglądała na zrozpaczoną, ale smutną. Tormod nie odezwał się zażenowany sytuacją.

– Wiesz, co jest mi bliższe od Jeta, Sherry? – Pogrążone w żałobie syreny zamilkły. Sao oblizała palce z soku z malin. – Życie. – Wstała i dla podkreślenia swojej wypowiedzi podeszła do siostry. Stanęła nad nią. – Jet był mi bliższy od słodyczy trytonich obietnic, ale życie to coś o wiele wartościowszego niż rozpacz i zgryzota śmierci, na którą byliśmy skazani od samych narodzin. – Położyła dłoń na obandażowanej stopie Sherry. Uczyniła to delikatnie, z pieszczotą, jakby pragnęła przesłać pozytywną energię, aby zasklepić zadane obrażenia. – Ty żyjesz, on zginął. Ja żyję, Renny zginęła. Tormod żyje, ale jego brat poległ podczas walk. Mogę tak wymieniać i wymieniać, ale czy to ma sens? Czy rozwodzenie się nad tym kiedykolwiek miało sens?

– Jet zasługuje na szacunek...

– Poświęcił życie w imię naszego króla Norwy, w imię naszego Mistrza Gora, a co najważniejsze w imię swoich ideałów. – Odsunęła się na krok. Spojrzała na siostrę z góry, ale z poczciwym uśmiechem. – Więc uszanujmy jego i żyjmy według własnych wartości. Moją nie jest rozpacz, a pasja. To ty odnajdujesz się wśród ckliwych ballad i dramatycznych ksiąg, gdzie zginął książę, a ja od wieków ganiam za przygodami, całuję, kogo się da i kradnę, co się da. Dla życia, dla pasji. Ty urodziłaś się wrażliwa na ból i smutek innych, to ty masz duszę romantyczki, ale nie ja. To wszystko jest mi obce, więc lepiej jeśli stąd pójdę. – Po tych słowach zwróciła się ku Eilis. – Za twoim pozwoleniem królowo wrócę do swoich obowiązków.

– Oczywiście, Saoirse. – W ciepłym geście wsparcia uścisnęła jej dłoń. – Gdybyś potrzebowała mnie do innych zajęć niż żałoba, to wiesz, gdzie mnie znaleźć.

– Oczywiście, królowo Eilis. Z przyjemnością. – Posłała jej promienny uśmiech.

– Jeśli to nie problem, królowo... siostro, ja także już wrócę na służbę. – Tormod wstał z szezlongu gotowy, aby czym prędzej umknąć przed łzami i niezręcznością.

– Oczywiście, że nie, tylko odwiedź mnie czasami, bracie. Tęsknie za twoim towarzystwem.

– Czekam na twoje zaproszenie. – Posłał jej gest szacunku, po czym pożegnał się z Sherry i życzył jej powrotu do zdrowia.

– Dziękuję, pułkowniku Tormodzie.

Saoirse poszła przodem, zaraz za nią kroczył tryton. Na korytarzu czekał na nich strażnik. Ten sam, który przywitał Tormoda, ale zdążył poprawić swój strój i zapiąć pas z bronią. Zanim pożegnał ich gestem szacunku, którego nie ujrzeli, posłał za nimi przeprosiny.

Szli przed siebie, żartując z trywialnych tematów, delektując się zapachem świeżo ściętych kwiatów barwiących białe wazony i jasne drewno ustawionych pod oknami stolików. Kryształy w żyrandolach i metalowych kandelabrach odbijały się od kamieni na gorseciku Saoirse, co nie umknęło uwadze Tormoda.

Pomyślał sobie – Jak to się stało, że kiedyś była moja, a zrezygnowałem z tego?


TAK SIĘ ZASTANAWIAŁAM, CZY POWINNAM ZOSTAWIĆ OSTATNIE ZDANIE. ZA DUŻO??? XxD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro