48. Epicka Przygoda
Mur wznosił się po prawej stronie niczym góra. Groźna, wysoka, ciężka do zdobycia. Kładła cień na wojownikach i rosnących po lewej stronie drzewach. Wśród ich koron śpiewały ptaki i ścigały się kankamy, a na liściach ściółki lśniły cielska węży, piskały drobne myszki i inne umykające przed drapieżnikami gryzonie.
W skład jednej z trzyosobowych grup wchodziła Ritti, Cano i Roarke. Gdy Tormod rozkazał podzielić się na grupy, tryton już stał obok butnej syreny, a po chwili obok nich pojawiła się wojowniczka o kręconych lokach spiętych klamrą z muszelkami.
Od razu podzielili się obowiązkami i ruszyli w drogę. Roarke wpatrywała się w górę, uważnie obserwując konary wyciągające swoje ramiona ku murowi, natomiast Ritti z Cano skupili się na kamiennej ścianie. Jedno z nich na podkopach, wszelkich oznakach naruszonej ziemi, wśród dzikich krzewów i niewielkich drzewek, a drugie na ścianie.
Wojownik co i rusz przystawał i dotykał kamieni, sprawdzał, czy się nie poluzowały czy zmiany w monotonnie szarej barwie wskazywały na ich wymianę, a może jedynie użyto innego budulca. W międzyczasie opowiadał o sobie i swoich przygodach. O ostatnio pokonanych wojownikach podczas sparingów, przechwyconym kłusowniku na Błędnej Rafie Koralowej, o dzikim rekinie z gatunku tygrysiego z niepowodzeniem próbującego pochwycić ogromnego żółwia, o chcącym przechytrzyć go handlarzu na kilka złotych płetw.
– Olaf to zacny przyjaciel. On zawsze ma głowę na karku i zauważył, że handlarz chciał mnie okantować na złotą płetwę.
Roarke prowadziła z nim rozmowę, a Ritti milczała.
Szli tak przez dobrą połowę dnia i nie znaleźli niczego. Za nimi w dobrym odstępie kroczyła kolejna grupa, sprawdzająca, czy przypadkiem niczego nie pominęli, a dwie kolejne ruszyły w przeciwnym kierunku, aby spotkać się w połowie drogi wokół Areny ku czci Renny. Ci, których zadaniem było zbadanie dopływów rzeki, poszli przodem i już dawno zniknęli im z oczu.
– Czemu sprawdzamy zabezpieczenia Areny? – zastanawiała się na głos Roarke.
– Słyszałem, że ma to związek z aresztowaniem generała Sorina – odezwał się Cano. Miał kwadratową szczękę i duży, płaski nos, który nie ujmował mu atrakcyjności. A do tego często się uśmiechał, a na ramiona opadały mu złote loki. Refleksy słońca ślicznie tańczyły w nich niczym świetlne duszki.
– Niby czemu te dwie sprawy są ze sobą powiązane? – zapytała Roarke. Tego dnia założyła na siebie ciemne spodnie i białą koszulę, która wystawała spod zbroi.
– Zaraz po zakończeniu Polowania odprowadzono go do więzienia – wyjaśnił znaną mu zależność.
– Czy tylko mi się wydaje, że to za mało, aby tak myśleć?
– Na pewno! – zgodził się z nią z szerokim uśmiechem. – Mój przyjaciel ze straży przy celi generała opowiedział mi o wiele więcej. Pułkownik Tormod wraz z Mistrzem Derwą prowadzili przesłuchanie, a on wszystko usłyszał. – Podszedł do muru raz jeszcze, odginając atakujące go gałęzie dzikiej róży. Oparł się o blady kamień odróżniający się od reszty. Ani drgnął, a widok czapy szarych porostów jednolicie pokrywających jego oraz dwie skały obok, utwierdził go w przekonaniu, że wszystko było w porządku. Wrócił na ścieżkę, gdzie czekały na niego syreny.
– O co oskarżono generała Sorina? – odezwała się szermierka z ręką ułożoną na rękojeści szpady, gdzie głowicę wykuto na kształt lilii, a w górę pięły się misternie wykonane liście i pędy.
– Niech zostanie to między nami – powiedział ściszonym tonem i zbliżył się do towarzyszek. Górował nad nimi w takim samym stopniu, jak mur nad wiekowym lasem, a swoją muskularną sylwetką przypominał jedną z wykutych w kamieniu figur zdobiących ogrody. Przystojny, szeroki w barach i piersi, o umięśnionych nogach. Ale tylko w ten sposób był podobny. W porównaniu do poważnych, zimnych cielsk był żwawy i radosny. – Podobno więźniowie znaleźli ukrytą przez generała broń i zaatakowali króla podczas Polowania. Mówi się, że on jedyny ma klucz do Areny, więc to on musi za tym stać.
– To głupota. Kilku więźniów osłabionych zielonymi ciemnościami nie jest w stanie zabić króla – zauważyła mądrze Ritti. – A mówi się, że generał Sorin to idealny strateg. Czytałam o nim w księgach wojennych.
Cano wzruszył szerokimi ramionami obleczonymi zbroją, co dodawało mu masywności.
– Nie wiem. Tak tylko słyszałem.
– Na szczęście król jest potężnym trytonem i pokonał zdrajców – zawyrokowała Roarke i wznowiła kroku. Mieli jeszcze spory obszar do sprawdzenia, a dzień nieubłaganie zbliżał się ku końcowi.
– Gdyby nie pokonał, zwątpiłabym w kolejnego opiewanego w pieśniach wojownika – mruknęła Ritti, a ten temat podłapał Cona.
– Ostatnimi czasy dużo się o tym mówi – odezwał się, nieprzerwanie śledząc oczyma kamienie, porosty i szczeliny w murze. – Wiecznie pijany pułkownik Sulivan, bezradny wobec mordercy we mgle pułkownik Tormod, szalony Samuel, który złapał za miecz w obecności króla, i wiele innych, a teraz generał Sorin. Wszyscy zacni wojownicy.
– Powiedzenie głosi, że miecz podczas pokoju się tępi – odparła Ritti i poruszyła nogą wijący się na trawie powój. Wśród drobnych listków kwitły bladoniebieskie kielichy kwiatów. Kilka z pszczół zabrzęczało w locie, zrobiło okrąg i wróciło do nektaru. Tym razem syrena ich nie przegoniła. Po tym, jak zgodnie uznali, że nie widzą nic odbiegającego od normy, ruszyli dalej.
– Muszę się zgodzić. Treningi są świetne, ale prawdziwe potyczki na wodach, kiedy sheramy czy ośmiornice sięgają po ostrza, to dopiero epickie starcia! – Za broń Cony służył długi tasak o zabudowanej rękojeści na kształt krabiego szczypca i o barwie mieniącej się złotem czerwieni. Z jednej strony ostrze złowrogo lśniło, kiedy to drugą stanowiła metalowa osłona w tych samych barwach, co rękojeść, uzbrojona pojedynczymi, drobnymi grotami.
– Zaczynam żałować dołączenia do Królewskiej Straży! – odparła naburmuszona Roarke. – Na zamku rzadko się sięga po broń, a jeśli już to raczej, aby postraszyć, niż naprawdę jej użyć. Częściej przeganiam psocące dzieci sprzed świątyni, niż mam szansę na prawdziwą walkę.
– Jesteś zacną wojowniczką Roarke. Pułkownik Derwa z pewnością by cię przyjęła, jakbyś złożyła swoje podanie! – Radosny sposób bycia podobał się wojowniczce, kiedy to irytował szermierkę.
– Dziękuję.
– Mistrz Derwa – poprawiła go Ritti. – Stanowisko pułkownika zacznie piastować od jutra, dziś jeszcze zajmuje się prowadzeniem więzienia.
– Nie miałem o tym pojęcia. Dzięki – odparł niezrażony jej oschłością. Jego uśmiech był niczym niedostępne dla wściekłych fal słońce. Nieważne jak wysoko i uparcie nie sięgały po niego w wielkim szale, nie były w stanie go zmyć i wrzucić na zimne dno morza.
Cona wrócił do prowadzenia nic nieznaczącej rozmowy z Roarke na tematy broni, zbroi i plotek, kiedy to uwagę Ritti całkowicie pochłonęły trawa, liście, drobne ślimaki i te większe o barwnych skorupach, co i rusz pierzchł przed nimi jakiś gryzoń, a pająk czekał na swoją ofiarę na misternie utkanej sieci łączącej ze sobą drobne gałązki. Wszystko wyglądało niczym każda inna ściółka leśna, aż nagle to się zmieniło.
Przystanęła w miejscu. Głaz na pierwszy rzut oka wyglądał jak wszelkie inne przypadkowe kamienie na ścieżce czy plaży. Wyrastał spośród trawy, tuż obok małego drzewa jarzębiny. Szary, gładki, gdzieniegdzie kanciasty, ale jego struktura wydała jej się dziwna, niepodobna do wszelkich kamieni, które widziała. Podeszła do skały, dotknęła jej i zaskoczyła ją jej miękkość. Podniosła materiał, odsłaniając utworzoną ze związanych ze sobą patyków konstrukcję mającą podtrzymać narzutę. Pod spodem ziało na nią ciemne oko tunelu z drewnianymi kołkami wbitymi jako prowizoryczna drabina.
– Nie wierzę! Jak zacnie, że to znalazłaś!
Roarke, która stała kilka kroków dalej, zwróciła się ku nim i wydała z siebie jęk zaskoczenia.
– Jeśli tunel prowadzi do Aren, to generał Sorin może być niewinny – zauważyła Ritti. – Musimy się upewnić.
– Powinniśmy powiadomić pułkownika Tormoda – sprzeciwiła się wojowniczka. – Areny to groźne miejsce, a niezabezpieczona jama zagraża cywilom.
– Nikomu nie zagrozi, kiedy my stoimy na straży. – Dłoń miała na rękojeści, jakby w zapewnieniu o swoich zamiarach, gdyby któryś stwór postanowił opuścić swoją ogromną celę. – Od zawsze marzyłam, aby pewnego dnia dostać się do środka, na własne oczy ujrzeć groźne bestie i zawalczyć z nimi na śmierć i życie – przyznała się szermierka i oparła dłoń o drewnianą konstrukcję, szara, gruba płachta leżała u jej stóp niczym trofeum. – Nie mówcie mi, że macie zamiar z tego zrezygnować.
– Nie mam mowy! – zapewnił Cano i dodał: – Jak zacnie! Idziemy!
– Roarke?
– Oczywiście, że nie zrezygnuję z dostania się do środka – odparła bardziej pewnie. – Kerra powiedziała mi, że wypuszczone na arenę colfany to piękne stworzenia, a w szale ich grzywy dymią – z tymi słowy ruszyła w kierunku towarzyszy.
Pierwsza podekscytowana odkryciem i możliwościami schodziła Ritti, za nią postawny Cano, którego szerokie ramiona niemal stykały się ze ścianami tunelu, a korowód zamykała Roarke. Wbite w ziemię drewniane kołki były masywne, dzięki czemu stanowiły dobre podparcie. Prowizoryczna drabina ciągnęła się długo, aż w pewnym momencie kołki się skończyły, a korytarz poprowadził ich poziomo. Był niezwykle wąski i niski, przez co musieli paść na kolana i czołgać się do przodu. Co i rusz tunel zabezpieczono jeszcze szerszymi drewnianymi balami, które stanowiły nie lada wyzwanie dla wojownika. Musiał się nieźle natrudzić i kilka razy zahaczył zbroją, która porysowała drewno. Gdzieś w połowie drogi znaleźli wbity w sufit żółty kryształ. Dawał on niewiele światła w ciemnym wykopie, ale lśnił na mokrych kamieniach i wystających po bokach korzeniach drzew.
Nagle usłyszeli zduszony ryk dzikiego stworzenia. Zatrzymali się i zaczęli nasłuchiwać.
– Uważajcie! – odezwała się Roarke, ale Ritti ledwo ją usłyszała, a już parła do przodu, popychana podekscytowaniem. W myślach przewijała listę stworów wpuszczonych na arenę i zastanawiała się, które z nich będzie w stanie ujrzeć. Czy to będą masywne taiki o wężowych szyjach i kolczastym ogonie? A może washmer o szarym cielsku i paraliżujące swoim skrytym w kapturze jadem? Do tego żerujące na truchłach drobne rashi, skrywające się w gęstwinach węże takie jak kamia czy weksha. Jeden o ogonie zakończonym toksycznym pąkiem kwiatu, a drugi mający fioletowe kryształy zamiast kłów.
Na samą myśl o tych pięknych, przerażających stworzeniach aż zaparło jej dech w piersi, a do oczu napłynęły jej łzy wzruszenia. Ujrzy je. Jeszcze tylko chwilę – pomyślała, kiedy dotarli do wznoszącej się części tunelu, gdzie na nowo wbito drewniane kołki.
– Uważaj, Ritti – odezwała się słabo Roarke. W nieprzeniknionej ciemności dało się usłyszeć szczęk wyjmowanego przez syrenę miecza. Zdecydowanie utrudniał jej wspinaczkę, ale docierające do nich porykiwania, zjeżyły jej włoski na karku. Musieli mieć się na baczności.
– Epicko! – mruknął pobudzony nadchodzącymi wydarzeniami Cano.
Kiedy dotarli do powierzchni, a świadczyła o tym drewniana konstrukcja podtrzymująca gruby ciemny materiał, Ritti i Cano także już dzierżyli swój oręż. Na ostrzu Ritti błyskały pojedyncze promienie słońca docierające ze szpary spomiędzy płachty a ziemi.
– Musimy uważać.
– Oczywiście, że tak uczynimy – po tych słowach przyłożyła policzek do mokrego podłoża, delikatnie odkryła materiał, uważnie lustrując otoczenie. – Pusto z tej strony. Odwróciła się w drugim kierunku, oparła jedną z dłoni o mokrą ziemię, aż poczuła ją pod paznokciami. Odchyliła połę materiału. Trawa, kamyczki, robaczki i pnie drzew. Nic więcej. Ryk dzikich zwierząt zdawał się blisko, ale nie tuż obok. – Pusto. – Ritti nie czekając na żadne inne zapewnienia, odsunęła narzutę i uważnie rozglądając się wokół, opuściła ciemny tunel. Zaraz za nią wydostał się potężny Cano ze swoim ogromnym tasakiem w dłoni. Słoneczne refleksy zatańczyły w opuszczonych na ramiona złotych lokach oraz zbroi. Roarke wyszła ostatnia. Tak samo jak reszta miała ziemię na kolanach i dłoniach, a kilka okruchów także wplotło się pomiędzy jej włosy.
– Jak epicko! Nikt mi nie uwierzy, że wszedłem na arenę.
– Sama świadomość, że tutaj jesteśmy... to niemożliwe – odezwała się słabym głosem Roarke. Wydawała się jedynie gryzoniem z wykałaczką w dłoni pomiędzy potężnymi drzewami. Wśród ich koron śpiewały ptaki, a ryczenie stworów umilkło.
– Mam pomysł! Co jeśli wrócimy na zamek z trofeami? Wtedy z pewnością nam uwierzą – zaproponował Cano i na potwierdzenie swoich słów, zamachnął się ostrzem, jakby chciał odciąć stworowi głowę.
– Powrót na zamek niczym wojownicy z corocznych łowów – mruknęła zachwycona Ritti i oblizała wargę, jakby skapnęła na nią kropla nektaru z kwiatu epickiej wyprawy. Chciała jej posmakować. Tu i teraz.
– Łowy rozpoczyna się ujeżdżaniem colfanów – zauważyła Roarke i na samą myśl ujrzenia tych pięknych, narwanych stworzeń aż serce zabiło jej szybciej.
– Nie traćmy czasu – rozkazała szermierka i z tymi słowy zostawiła za sobą wysoki mur oraz tunel, który zaraz po opuszczeniu na nowo zakryli narzutą.
Weszli pomiędzy potężne, wiekowe drzewa oraz przycupnięte u ich stóp krzewy. Cis, bez czy jeżyny. Pachniało grzybami, mchem i wilgocią, a pojedyncze smugi światła przedzierały się pomiędzy konarami drzew, malując plamy na ściółce i postaciach strażników. Pomarańczowe barwy martwiły Roarke. Nadchodziła noc.
Szli w ciszy i skupieniu, uważnie obserwując otoczenie i nasłuchując zagrożenia. Przez długi czas nie natknęli się na nic prócz opadłych drzew i ogromnych, złamanych konarów, drobnych jam pomiędzy szerokimi korzeniami, wystającymi ponad ziemię i trawy niczym obgryzione kości. Liście szeleściły ponad ich głowami oraz pod ich stopami. Ptaki śpiewały znaną Fahne melodię, a nawet gdzieś ujrzeli kankama, ale na ich widok uciekł z piskiem.
– To kamia – zachwyciła się Ritti na widok wylegującego się na kamieniu węża. Biały o delikatnie połyskujących zielenią łuskach i ogonie zakończonym zamkniętym pąkiem kwiatu o barwie różu. Kiedy gad wyczuwał niebezpieczeństwo, otwierał go i rozpylał wokół złoty, paraliżujący pył. Podniósł na nich swój łeb, zasyczał, wystawiając cienki język i zniknął wśród zarośli. – Chciałabym ujrzeć manuka.
– Co to za stworzenie? – zapytała wojowniczka.
– Manuk jest podobnym do tura, ale na jego grzbiecie rośnie krzew niebieskiej arbolli, która żywi się tym, co on, ale nie zabija go. Żyją w tak zwanej koegzystencji.
– Zacnie! A co z drapieżnikami na Arenie?
– Możemy spotkać leowale, hazemy, dogara czy aciruny. Arena jest pełna w krwiożercze bestie – wyjaśniła, a zaraz po tym do ich uszu dotarł okropny, pełen bólu ryk, a po nim przerażające warczenie. Rozeszły się w przestrzeni niczym rozlana krew. – Ruszajmy.
Ritti nie czekała na swoich towarzyszy, tylko pospiesznym krokiem skierowała się na zachód, skąd dochodziły dźwięki. Wojownicy szli niedaleko za nią. Spięci i gotowi na atak. Po pewnym czasie, kiedy to niepokojące odgłosy nabrały na sile, stanęli skryci za ciernistymi krzewami. Dwa osobniki leowala powaliły manuka o ciemnoszarej, brunatnej sierści. Jedna z gałęzi niebieskiej arbolli złamała się i leżała kilka kroków dalej. Kryształy lśniły wśród wysokich traw. Tur zaryczał w agonii, kiedy to ostre zębiska wbiły się w jego bok. Zwierz oderwał kawał mięsa z długim włosiem oraz wrośniętym w skórę korzeniem. Wypluł porcję i wgryzł się na nowo, aby dostać się do ciepłego, dobrego mięsa. Drugi z nich czynił to samo. Tuż obok. Zjadali go żywcem, nie bacząc na jego cierpienie i jęki. Krew spływała z głębokich, szarpanych ran, broczyła na paszczach drapieżników, skapywała na ziemię, a grzywy ze śliskich ramion ośmiornicy drżały z ekscytacji i dało się usłyszeć pełne zadowolenia pomruki leowali.
– Nie możemy ot, tak tam wpaść i wywijać mieczami – zaczęła Ritti, choć drżała od powstrzymywanej chęci mordu. – Musimy zbliżyć się i stanąć ramię w ramię. W pojedynkę możemy nie mieć szans.
– Nie powinniśmy z nimi walczyć, a tym bardziej podczas żeru. To ich jeszcze bardziej rozjuszy – zauważyła Roarke nieustannie w napięciu zaciskając dłoń na rękojeści miecza i wpatrując się w ucztującą zwierzynę. Manuk jęczał z bólu, leowale mlaskały z rozkoszy, odrywając kawał mięsa za kawałem.
– Zacnie będzie wrócić ze skalpem leowala – pomyślał na głos Cano, drapiąc się po gładko zgolonej brodzie.
– W takim razie je dostaniesz – zdecydowała szermierka, także olewając słowa wojowniczki. – Pamiętajcie, że łusek leowala nie przebije ostrze, należy celować w zgięcia kończyn, albo pozostaje nam rozorać mu gardło od środka. – Na nowo zwróciła swoje spojrzenie ku okrutnej biesiadzie, gdzie brakowało piszczałek czy lutni, a zamiast tego grano groteskową pieśń tortur. – Są skupione na jedzeniu, więc powinniśmy wykorzystać przewagę zaskoczenia i zbliżyć się do nich, nim zaatakujemy.
– A co z twoimi wdziękami? – zapytała Roarke. – Z użyciem nich możemy powalić ich bez problemu.
– A co to za wyzwanie polowania, skoro zwierzyna sama do nas przyjdzie niczym podana na tacy? – sprzeciwiła się Ritti zła na wojowniczkę za tchórzliwe podejście.
– To będzie epicka walka!
Nie bez powodu zamknięto stworów na Arenie – pomyślała Roarke, ale już się nie odezwała, tylko ruszyła za towarzyszami broni.
Okrążyli niewielką polanę, starając się nie zwrócić na siebie uwagi. Liście szeleściły pod ich stopami, ale nie bardziej niż te targane przez wiatr, który chwilę wcześniej się wzmógł. Kiedy już dzieliło ich od drapieżników kilkanaście kroków, wyszli zza drzew i krzewów. Wciąż kroczyli niemal bezszelestnie, a broń trzymali gotową do zadania ciosu. Leowale były odwrócone do nich tyłem, całkowicie pochłonięte zapachem i smakiem świeżego mięsa. Manuk jeszcze żył, o czym świadczyły mrugnięcia, niemal niezauważalnie poruszająca się klatka, ale niewiele dzieliło go od końca jego męki. Ni to sapnął, ni jęknął, a kilka kryształów opadło z krzewu, odbiło się od jego miękkiej, długiej sierści i opadło na trawę wśród kamieni, patyków i krwi.
Jeden z leowali nagle oderwał się od żeru i zwrócił się w kierunku nadchodzących wojowników. W tym samym czasie Ritti wrzasnęła DO ATAKU, a macki zamiast grzywy zadrżały przy akompaniamencie dzikiego ryku jednego ze stworów. Drugi gdy tylko ujrzał błysk stali i zbliżające się zagrożenie, mlasnął, oblizując krew i ruszył do szarży. Ich potężne łapska uderzała o ziemię z ogromną siłą, kiedy tak naparli do przodu.
Ritti z Roarke wykonały pierwsze cięcia, ale ich ostrza zamiast zadawać rany ślizgały się po łuskach. Wtedy wypadł spomiędzy syreny Cano i zamachnął się tasakiem. Broń nie zdołała zadrasnąć zwierza, ale moc uderzenia odepchnęła jednego z nich na bok. Otumaniony i na zgiętych łapach zawarczał, ale już nie zdołał się podnieść, kiedy to szermierka dwoma precyzyjnymi cięciami rozcięła skórę z tyłu zgięć kończyn. Stwór zaryczał i machnął przednimi łapami, drugimi nawet nie zdołał poruszyć.
Z kolejnym z leowali walczyli Roarke z Cano. Radzili sobie całkiem świetnie. Tryton posiadał ogromną siłę, którą co i rusz wykorzystywał, aby to odbić potężne zakończone pazurami kończyny czy też zwalić go na ziemię, jak poprzedniego. Ten nie dał się powalić tak łatwo. Walczył zaciekle. Ryczał, miotał się i atakował.
W tym czasie Ritti dopadła do manuka. Oparła dłoń o jego bok ponad jedną z wielu okropnych, szarpanych ran. Mięśnie lśniły krwią, nawet gdzieś wydawało jej się, że ujrzała biel żeber. Jego splątana długa sierść nasiąknęła czerwienią, tak samo, jak i trawa z ziemią pod cielskiem zwierzęcia.
– Biedne stworzenie – mruknęła i dłońmi przesunęła po szerokim pysku. Manuki były łagodne, powolne i piękne w swojej krasie. Ritti czytywała o nich nieraz zaintrygowana ich koegzystencją z jedną z arbolli. Pozwalały, aby drzewo wiło w ich ciele swoje korzenie, aby pobierało substancje odżywcze. Zwierze szło pośród wysokich drzew, dumne i zjawiskowe. Kryształy arbolli lśniły wśród liści, a ptaki siedzące na gałązkach przygrywały mu podczas marszu.
Stwór otworzył ogromne, ciemne ślepia i spojrzał na syrenę w błagalny sposób. Oparła się o jego czoło i ostrzem zakończyła jego katorgę. Sapnął, wywalił mięsisty jęzor i zmarł. Ritti ostatnimi siłami woli zdusiła w sobie płacz. Przesunęła spojrzeniem po ranach, krwi i mieniących się w pomarańczowym świetle niebieskich kryształów. Większość gałęzi połamała się a te, które trwały na grzbiecie manuka wyglądały niezwykle pusto i smutno bez swoich kwiatów.
Nagłe poruszenie w pobliskich krzewach wybudziło ją z zadumy. Odwróciła się w tamtym kierunku i zamarła. Wśród gęstwiny stało trzech przyczajonych leowali, a niedaleko dalej dwóch kolejnych.
Całe stado – przeszło jej przez myśl. Ze zgrozą odwróciła się w kierunku swoich towarzyszy, którzy walczyli z jednym ze stworów. Czy już nadszedł dzień mojej śmierci? – zadała sobie pytanie, ale nie czekała na odpowiedź, tylko ruszyła do walki.
WRACAM PO DŁUGIEJ PRZERWIE. JESZCZE NIECO ROZJE*ANA, ALE JESTEM I POSTARAM SIĘ WSZYSTKO NADROBIĆ. NAJWAŻNIEJSZE, ŻE ROZDZIAŁ JUŻ JEST I TRZYMAĆ KCIUKI!!! XXX
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro