42. Polowanie - Pokój to Choroba
Przesłuchali samicę kherru. Trójząb króla wystawał spod jej piersi, pluła krwią, krzyczała, ale z czasem osłabła, a jej wrzaski przeszły w kwilenie i jęki. Ostatnimi słowami, rzucała w nich klątwami i mówiła, że zginą, że wszyscy polegną, że Krwawy Ocean na nowo zasłuży na swoje miano. Przed tym opowiedziała o liście w więzieniu. Jedna z sheram znalazła w swojej celi mapę areny z krzyżykiem. Tam znaleźli ukrytą wśród zarośli broń, którą mieli zabić króla.
– Tylko generał Sorin ma klucz do Areny – odezwał się nagle Tormod.
Król milczał, a pułkownik zastanawiał się, jak to rozegrać. Z jednej strony chciałby ujrzeć minę Wanory, kiedy oskarży Sorina o spisek zamachu na króla, ale z drugiej nie wierzył w jego winę. Wskazywało na niego, na najbardziej sumiennego, pryncypialnego i lojalnego generała. Prędzej uwierzyłby w zdradę Wanory, niż jego.
– Kiedy wrócimy z polowania, wrzuć go do więzienia, aż do narady. To powinno zmusić go do mówienia.
– Królu, czy ty naprawdę uważasz, że Sorin mógłby dopuścić się zdrady?
– Sam powiedziałeś. Tylko on posiada klucz do Areny.
– Musi być inne wyjaśnienie.
– Jesteś pułkownikiem Straży Królewskiej! – W dwóch susach dopadł do niego. Drzewiec trójzębu z mokrym mlaśnięciem wbił w trawę. Kolejne słowa przesiąknięte zapachem wina i ryb oraz wściekłości, wysyczał mu w twarz: – Twoim obowiązkiem jest zapewnienie mi bezpieczeństwa! Właśnie mnie zawiodłeś! Ciebie także powinienem wrzucić do lochów?!
– Jestem twoim sługą, wiernym cieniem, ostrzem pod poduszką i krwią twoją, kiedy potrzeba. I oddechem, gdy go zabraknie i...
– Więc bądź, a nie podważasz moje decyzje.
Odsunął się od niego. Spokojniejszy, ale wciąż z brzydkim grymasem na brodatej twarzy i groźnym cieniem w spojrzeniu.
– Służę radą – poprawił go, ostrożnie dobierając słowa. – Ilu więźniów łącznie wypuszczono na arenę?
– Pięciu łowczych kherru i dwóch więźniów, dwie merhamy, jedna ośmiornica i trzy sheramy.
– A więc pokonaliśmy wszystkie sheramy i merhamy, zostało nam dwóch kherru i ośmiornica. Oczywiście jeśli dzikie zwierzęta się z nimi nie rozprawiły – podsumował Tormod.
– Jeśli nie, to my to uczynimy. – Wskazał na ogromne połacie przygniecionej trawy oraz srebrzące się wśród niej igiełki. – Przebywały tu taiki. Zajmijmy się nimi.
Tormod podniósł oczy do góry ku grubym niczym ramiona olbrzyma gałęziom. Słońce zaczęło nabierać pomarańczowej barwy, malując cienie wśród grubych konarów i liści. Gdzieś w oddali usłyszeli ryk zwierzęcia, ale nie mógł należeć to taiki. One brzmiały inaczej.
– Ruszajmy – rozkazał król, kiedy tylko odnalazł trop zwierzyny.
Kluczyli między drzewami przez długi czas. Dwa razy Tormod nie był pewien, czy przypadkiem nie zgubili śladu, ale nie podważał umiejętności króla, tylko posłusznie szedł za nim. Jego sługa, strażnik, przyjaciel. Oparzenie na nodze wciąż dawało mu się we znaki, ale po wypiciu uśmierzającej mikstury, ból zelżał na tyle, że przestał kuleć.
Wśród gałęzi i cieni rosła fioletowa arbolla zwana kamienną, ze względu na jej twarde niczym skała drewno. W porównaniu do okazałych, wiekowych drzew wokół była niezwykle niska, ale rozłożysta. Miała gałęzie wygięte w dół i wrastające w ziemię. Porastały je kępki liści wyglądające niczym mech obsypane drobnymi, białymi kwiatami. W trakcie dojrzewania zmieniały kolor. Najpierw na niebieski, a z czasem na fioletowy. Kwiaty były z kryształu.
Nagle Norwa przystanął w miejscu i wskazał na samca taiki, a świadczyła o tym pojedyncza czerwona spirala na piersi. Samice posiadały ich dwie.
Ogromne cielsko przypominające goryla z powierzchniowych ksiąg, tylko zamiast okrągłej głowy i krótkiej szyi, posiadał niebywale długą, wężową szyję i podłużną, nieco spłaszczoną głowę uzbrojoną w rzędy ostrych kłów. Cienki, czarny, jak cielsko, ogon zakończony był kępką igieł w kolorze metalu. Ich linia ciągnęła się przez całą długość ogona, kręgosłup, aż po szyję i kończyła się na głowie. Stwór stroszył ją w trakcie niebezpieczeństwa.
Siedział na potężnym zadzie obok padniętego colfana. Zębiskami odrywał kawały mięsa, mrucząc z zadowoleniem, kiedy to szyja i ogon wiły się niby w tańcu podczas uczty. Z paszczy skapywała mu krew, brudząc czarną, miejscami brunatną czy też czerwoną sierść. Niedaleko leżało kolejne truchło colfana. Jeszcze nienaruszone.
Norwa już podniósł trójząb, wymierzył, już wygiął swoje ciało, kiedy to z gałęzi zeskoczył kolejny z taiki, o wiele większy od ucztującego, uderzył się kilka razy w szeroką pierś, rycząc wściekle i rzucił się na przeciwnika.
– To już nie polowanie – mruknął niezadowolony król i się wyprostował.
Nagły ruch wśród gęstych gałęzi zwróci ich uwagę. Odskoczyli w momencie, gdy ogromne cielsko kolejnego taiki opadło z głośnym łoskotem w miejscu, gdzie przed chwilą stali. Podłoże pękło pod jego masą, a grudy ziemi posypały się na boki.
– Taiki nie są stadne – mruknął Norwa.
– Nie. Trafiliśmy na walkę o pożywienie – odkrzyknął Tormod umykając przed silnymi ramionami zwierza. W obronie ciął powietrze harpunem. Głowa na długiej, wijącej się szyi poruszała się to w prawo, to w lewo, to próbowała wbić się od góry. Taiki ryczał wściekle, co i rusz wzbijając do góry liście i ziemię, kiedy to w pościgu za trytonem uderzał łapami o podłoże. Tormod oparł się plecami o drzewo, po chwili potwór padł na nie. Tormod umknął przed atakiem. Nie odwrócił się, tylko usłyszał jęk drewna, a następnie huk, kiedy padło. Zwinnie uskakiwał, ale starał się nie odbiec zbyt daleko, aby nie stracić z oczu króla.
Norwa sam właśnie walczył z samcem taiki na pięści. Trójząb miał zaczepiony na rzemieniu na plecach, jedną z dłoni zaciskał na szyi stwora, a drugą zamachnął się i uderzył w jego pierś. Zduszony ryk wydobył się z paszczy, a pazury sięgnęły po króla. Wtedy wypuścił go z uścisku, kopnął w splot słoneczny, odbijając się od niego. Zwierz z warknięciem poleciał do tyłu, aż padł na krzewy cisu, łamiąc pod swoją masą gałązki. Owoce zalśniły czerwienią wśród jego ciemnej sierści, niczym krople krwi, kiedy to przeturlał się dalej i uderzył o leżący przy jesionie głaz.
Tryton zwinnie opadł na nogi, po czym ruszył na stwora. Ten poderwał się do góry, podpierając się o swoje potężne łapska, żółtymi pazurami zarył w ziemi, utworzył ciemne linie wśród trawy, zamachał zakończonym igłami ogonem, a zakończona podłużną głową szyja zatrzęsła się w zwierzęcym warknięciu. Ryknął i także rozpoczął bieg na łowczego.
Kiedy to łapami odpychał się w szybkim pędzie, jego głowa podskakiwała. Kłapał zębami, wydając z siebie niepokojące odgłosy. Norwa w ostatnim momencie przed starciem wyciągnął trójząb. Stwór niemal sam się nabił na trzy ostrza, ale warknął gniewnie, odskakując w bok i w kolejnym ruchu, naparł na króla. Ten z głośnym świstem ostrzy zmienił kierunek swojej broni. Boleśnie odbił łapska taiki. W tym samym momencie głowa na długiej szyi zbliżyła się do Norwy. Jęzor niemal musnął policzek, a kły zatopiły się w miękkim ciele, jednak król poluźnił uścisk jednej z dłoni na broni, aby w śmiertelnym uścisku złapać gardło stwora. Próbował się wyrwać, wyciągnął łapska w kierunku trytona, ale trójząb znowu poszedł w ruch, zostawiając krwawe szramy na czarnej sierści. Krew polała się na trawę, a potwór spróbował warknąć, ale tylko mokry bulgot wyrwał się z jego paszczy. Norwa w momencie wbił trójząb w ziemię i zacisnął drugą dłoń na szyi. Zakręcił się i rzucił nim. Dwa razy potężniejszym cielskiem od siebie. Taiki przeleciał ponad krzewami i głazami, omijając kilka z drzew, póki nie zderzył się z pniem starego dębu. Barwne liście posypały się na ciemną sierść, kilka z nich przylepiło się do krwi, ale kiedy tylko w kilku podrywach podniósł się do siadu, opadły na ściółkę.
Norwa już biegł w kierunku swojej zwierzyny. Szyja taiki zatańczyła na boki, a z gardła stwora wydobył się dziki warkot. Zaczął uciekać. Pędem gnał wśród pochylonych gałęzi, głazów i krzewów, wzbijał do góry fale liści i kamyków, ptaki uciekały, kankamy wrzeszczały i także pierzchły, a ziemia drżała od jego cielska, od jego potężnych łap uderzanych o nią w szaleńczym biegu.
Norwa pędził za nim z mordem w ciemnych oczach. Przebijające się przez korony drzew magiczne promienie słońca lśniły na grotach jego trójzębu, na zielonej inkrustacji jego ciemnej zbroi. Przeskakiwał martwe jesiony i drobne jarzębiny, jego bose stopy z mokrym mlaskiem rozgniatały jagody i grzyby. Skupiony na swojej zwierzynie nie zatrzymywał się, aby podziwiać pomarańczową arbollę zwaną magiczną wierzbą ze względu na jej podobieństwo do tego drzewa, ani na drobną zwierzynę, magiczne odmiany gadów czy innych roślin.
Został zmuszony do zatrzymania się, kiedy padły na samca taiki dwa stwory w szarych cielskach i przednimi kończynami zakończonymi pojedynczymi pazurami. Ostre i śmiertelne wbiły się w pokryte ciemną sierścią ciało. Dwie z nich w plecy, druga para z przodu. W ciągu mrugnięcia oka szpon jednego z predatorów rozpruł szyję taiki go po długości. Zwierz nawet nie zdołał zareagować na atak.
Stwory zwane acirunami rozpoczęły żer. Zadowolone mlaśnięcia, pomruki, krew spływała po ich zębiskach i paszczach na ziemię i trawę. Perliła się niczym mżawka o groteskowej barwie. Drobne skrzydła wyrastały po bokach potworów. Zbyt małe, aby unieść ciało, kiedyś posiadały o wiele większe i niebezpieczne, ale czas rzucił na nich swój cień i pozostawił jedynie żółte kryształy, wyznaczające granicę niczym długie pióra. Niezwykle cenne i niebezpieczne. Potrafiły w chwili sparaliżować ofiarę.
Norwa podrzucił trójząb do góry, zamachnął się i rzucił.
Tormod stracił z oczu króla. W tym momencie zawrzał w nim nie strach, a gniew. Powalił taiki na ziemię. Kiedy skończył z nim, nagle pojawił się drugi. Uparty, silny i kolosalny. Pułkownik nie należał do najwyższych trytonów w królestwie, a te zwierzęta podwójnie górowały choćby nad Norwą. Jednak bez problemów poradził sobie i z nim, po czym pospiesznie prześledził okolicę. Kiedy tylko odnalazł trop, rozpoczął pościg. Minął połamane krzewy cisu, rozgniecione owoce i ogromne ślady łap taiki.
Zmęczony od biegu, zaczął dyszeć, nim odnalazł nieżyjącego, częściowo rozszarpanego taiki i zdychającego aciruna. Kiedy tylko tryton zbliżył się do niego, zaczął głośniej wydawać z siebie ni to wrzaski, ni to piski, machając jęzorem i kłapiąc zębiskami. Trzy kłute rany wskazywały na działanie trójzębu.
Bez straty czasu jednym pchnięciem harpuna dobił zwierzę i ruszył w pogoń. Tym razem odnalazł inne ślady. Trzy pazury, którymi uzbrojone były tylne kończyny aciruna i od czasu do czasu głębsze wgłębienie w ziemi wykonane jego przednią łapą niby sztyletem. Ścieżka wśród drzew, spadających kolorowych liści, rozgniecionej trawy i grzybów, zabarwiona była krwią. Jej metaliczny zapach unosił się w powietrzu zmieszany z wilgocią i mchem.
Przyspieszył, choć sprawiło mu to niemały problem. Sapał, gnając pomiędzy wiekowymi drzewami. Odpychał drobne gałązki sprzed siebie, broczył palcami u stóp w mokrej ściółce, aż dotarł do opadającej ku plaży przy jeziorze polany. Porastały ją drobne kwiaty oraz wysokie trawy. Miejscami położone niczym pochylone w pokłonie cieniutkie ciała. Norwa stał na kamienistym brzegu, gdzie złoty piasek ustąpił miejsca szarości. Król splunął krwią, po czym szarpnął zaciśniętymi na szyi i głowie dłońmi, odrywając czaszkę od szyi. Kości jęknęły, ciało mokra mlasnęło. Ścierwo z chrzęstem opadło na kamyki. Acirun zamiast szponów posiadała spływające czerwonymi strumieniami kikuty, pierś miał przebitą trzema grotami trójzębu. Broń leżała kilka metrów dalej od chwiejącego się na nogach króla. Odrzucił głowę. Z mokrym mlaśnięciem i chrzęstem opadła na kamienie.
– Zawiodłeś mnie – sapnął i wierzchem dłoni otarł usta. Ominął truchło i ruszył ku trójzębowi. Podniósł go z trawy i znowu się odezwał swoim zimnym, stanowczym tonem. – Jesteś moją tarczą, a nie cieniem. Poza tym cień się nie spóźnia.
– Tak jest królu. – Odwrócił od niego swoje spojrzenie, skupiając się na ucztującym po drugiej stronie jeziora rashim. Pochylało się nad padłym colfanem. Kosztowało pozostałości, resztki. Nie liczyło się z szacunkiem śmierci, a radowało się końcem życia.
– Gdzie podział się mój pułkownik Straży Królewskiej? – zapytał gniewnie, jakby mdła reakcja Tormoda mu się nie spodobała.
– Jestem tutaj, królu, służę ci...
– Służ mi lepiej! Wierniej! Wytrwale! – rzucał słowami z każdym z wykonanych kroków w kierunku towarzysza broni. – Pokój tępi ostrze – powtórzył słowa z narady. – A tępe ostrze jest bezużyteczne.
– Królu. Pokój to obfitość radości, miłości i bogactwa, to moment rozwoju sztuki i nauki...
– To choroba! Powoli tępi nasze zmysły, wyniszcza naszą siłę! Jesteśmy słabi, dlatego udało im się nas zaatakować, dlatego nas zranili! Dlatego w królestwie krążą pogłoski i zdrajcy, dlatego w nich buzuje odwaga, ponieważ są świadomi naszej wątłości. Wiedzą, że teraz mogą nas złamać! A ty na to pozwalasz! Nie wytropiłeś heretyków, ich głowy nie potoczyły się po marmurze sali tronowej.
Tormod już chciał powiedzieć, że inna się potoczyła. Głowa kogoś, kto był wierny do samego końca, ale wbrew cisnących się na jego usta słowom i podsycanej przez króla wściekłości, milczał.
– Nigdy nie sądziłem, że dożyję dnia, kiedy to moi radni, kiedy to moi żołnierze mnie zawiodą. Zwłaszcza ty. – Trójząb uderzył o ziemię, silne palce króla mocniej zacisnęły się na jego rękojeści. Był zbrukany krwią aciruna. Lśniła czerwienią, spływając wśród zielonej inkrustacji zbroi, wsiąknęła w wystające rękawy białej koszuli i falbany.
– To samo pomyślałem, królu.
– Co takiego pomyślałeś oprócz jakie to wino wypijesz do kolacji czy którą płotkę zbałamucisz?! – Twarz Norwy nabrała groźniejszego wyrazu. Oczy zdawały się pociemnieć, a usta zacisnął w wąską linię, skrywając się wśród brody.
Pomyślałem, jak bardzo się na tobie zawiodłem. Zabiłeś Sulivana, choć zasłużył na lochy, nie śmierć. Dekapitowałeś Samuela, choć on także powinien zostać sprawiedliwie osądzony. Skrzywdziłeś służki na balu, służki w komnatach, na korytarzach. Za co? Choć to najmniejsze z twoich ostatnich przewinień, królu. Popłynąłeś na polowanie fok. Ryzykowałeś szaleństwem. Nasz król dla kilku skór mógł popaść w obłęd. A może popadłeś i dlatego ostatnimi czasy podejmujesz irracjonalne decyzje? Zażądałeś od wodza Struana Diamentowych Jaskiń, choć wszyscy doskonale wiemy, że tym ruchem zmusiłeś ich do krwawej odpowiedzi. Nie musieliśmy czekać długo. Płaszcz ze skór naszych bliźnich był na to idealnym pokazem. Naprawdę pragniesz wojny? – chciał to wszystko wyrzucić z siebie. To i jeszcze więcej, ale nie zdołał. Nie dlatego, że obawiał się odpowiedzi czy też wściekłości w postaci ostrza i swojej głowy toczącej się po trawie. Wiedział, że cokolwiek by nie powiedział Norwa nie zmieni zdania. Znał go od młodzieńczych lat, kiedy byli płotkami. Od zawsze wykazywał się niezwykłą upartością, brutalnością i niestrudzenie dążył do osiągnięcia swoich celi. Krytyka nie działała na niego. Nic na niego nie działało. I w tym tkwił problem.
Dlatego może nie od razu zareagował, kiedy to długa macka złapała za kostkę króla. Norwa wyjął zza pasa sztylet i uciął ją, ale wtedy pojawiła się kolejna i jeszcze jedna. Miotał się, tnąc sztyletem na lewo i prawo. To odcinał czerwone macki, to zgniatał je drugą ręką. Z wystającego ponad taflę jeziora pyska zwierzęcia wydostał się ryk.
Ruszył, aby mu pomóc, ale nim do niego dotarł, wody jeziora rozstąpiły się, ukazując potężne cielsko kraba z ósemką wystających spod jego paszczy ramion. Mienił się bursztynami, zielenią i czerwienią, a oczy wpatrywały się nich wściekłą barwą krwi.
Tormod nie musiał walczyć. Wdzięki Wanory sprawiły, że stwór wypuścił króla, a Naria zepchnęła go na drugi brzeg, gdzie uderzył o wyłożone skałami i porośnięte glonami dno. Norwa opadł na mokry piasek i ruszył w ich kierunku. Po obu jego stronach mieniły się ściany wody, a wśród nich wirowały cienie w postaci dzikich rekinów, olbrzymich tuńczyków, makreli i innych gatunków ryb czy skorupiaków.
Naria w kilku krokach stanęła obok Tormoda. Dłonie miała wciąż uniesione do góry, podtrzymując tym wodę.
– Czemu nie od razu ruszyłeś mu na pomoc? – zapytała zdenerwowanym tonem, a on spojrzał na nią. Nieprzejęty tym, co mu zarzuciła, ani tym, co mogła przynieść przyszłość.
– Będę z tobą szczery.
– A czy kiedykolwiek nie byłeś? – sarknęła, jakby odwlekała usłyszenie prawdy.
– Ciężko jest walczyć w obronie króla zabójcy przyjaciół, niesprawiedliwego sędzi, okrutnego gospodarza i kata. Co to za król, który sam podżega do wojny? Który pragnie, aby go nienawidzono? Co to za król...
– Zamilcz, nim i ty stracisz głowę, przyjacielu – odparła strwożona jego słowami.
– Niedawno zaatakowali nas kherru, merhamy i sheramy. Pragnęli śmierci Norwy za rzucenie ich na kolana i odebranie im dumy i możliwości cieszenia się błogosławieństwami bogiń. Jak myślisz, jak długo rządzi król, który zniewolił swoich poddanych?
– Prawa to prawa, a nie niewolnictwo.
– Prawa skonstruowano tak, że merhamom nie pozostało nic innego, jak szorować podłogi, mimo iż zasobem wiedzy przewyższają niejednego z naszych Mistrzów.
Naria nie zaprzeczyła. Norwa kroczył piaszczystą plażą w ich kierunku. Był już blisko.
– Jak myślisz, jak kończy wiarołomca i zdrajca? Gorzej od naszego króla?
– Jestem tarczą króla, nie podniosę na niego ostrza – odparł niewzruszony jej groźbą. – Nawet jeśli zabija przyjaciół i uważa, że pokój to choroba. Nigdy go nie zdradzę. Mówię, tylko że prawo zmusza inne rasy do ugięcia kolan, aby szarowali podłogi bądź walczyli o wolność, a wojna nam nie posłuży. Nawet jeśli wygramy, a oni przegrają, to posypią się wokół nas niepotrzebne straty, a nasi przeciwnicy w kartach będą opiewani jako bohaterowie w walce z opresją i o równość. Może to wywołać w przyszłości więcej zamieszek i zdrad, niż możecie sobie to wyobrazić.
– Naczytałeś się za dużo ballad. Życie nie jest romantyczną powieścią o walczącym do ostatniej krwi wojowniku, któremu postawiono pomnik. Jeśli zajdzie taka potrzeba świat zapomni o merhamach, sheramach i innych pomniejszych rasach. Na tym polega walka o przetrwanie, walka bogów o swoje prawa. Jeśli zajdzie taka potrzeba, to pokażemy reszcie, gdzie ich miejsce.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro