Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

40. Polowanie - Colfany i Leowale

Naria szła tuż przy niewielkim strumyku obmywającym drzewom stopy i stanowiącym chórek dla siedzącego na jednej z gałęzi siwka. Przygrywał wśród magicznych refleksów słońca, a liście nad nim szeleściły niby oklaski dla jego pięknego głosu opuszczającego jego złoty dzióbek.

– To tutaj – rzekła kapłanka w momencie, gdy jej przyjaciółka przystanęła przy skręcającym nurcie. Ziemia w tym miejsce zaczęła opadać, a wierny jej towarzysz ruszył za nią pomiędzy dwoma pochylonymi ku siebie drzewami. Ich splecione ze sobą gałęzie zamknęły wokół strumienia ramę, a on szemrał, rozbijając się niewielkimi potokami o skały i opadłe gałęzie. Niczym wiatr rozwiewał liście, wprawiając je w taniec na tafli. A widok w oddali ukazywał dwa wzniesienia, nietoperze skrzydła.

Po drugiej stronie potoku rosło nietypowe drzewo, jedno z kryształowych, najrzadsze ze swego rodzaju. Czarna arbolla. Pień miała gruby z ciemnego szkła, a z niego wyrastały proste niczym włócznie gałęzie. Konary drzew otaczała szara mgiełka nazywana przez niektórych dymem, przybierała kształt czapy pełnej liści. Wśród nich zwisały kryształy w kształcie łezki. Wydawały się delikatnie mienić czernią.

To w tym miejscu jeszcze przed postawieniem murów i stworzeniem Areny, w której uwięziono najdziksze i najniebezpieczniejsza stworzenia w magicznej kopule bawiła się Naria z Wanorą. Biegały wokół drzew ze swoimi drewnianymi mieczami treningowymi, wyobrażając sobie, że drzewa to smocze walenie, dzikie rekiny czy nawet kherru. Z krzykami uderzały, kuły, kopały i ćwiczyły swoje zdolności. Kapłanka swoje morfie wdzięki. Niosła głos ponad szerokimi konarami i wprowadzała ziemię pod ich stopami w drżenie. Jeszcze wtedy soczyście zielona trawa falowała w rytm jej pieśni, a poranna rosa unosiła się nad nią niczym podskakujące w zachwycie berbecie. Niedaleko niej Naria poruszała wiązkami wody, tkając nią na kształty, które tylko przyszły jej do głowy. Szybko się uczyła, a jej Mistrzyni Tara, matka Esli, była zafascynowana jej postępami i możliwościami. Czasami Naria nie potrzebowała wielu ruchów dłoni i skupienia, aby poprowadzić wodę wedle własnego kaprysu.

Naria wzniosła ponad taflę wodnego ptaka. Załopotał skrzydłami, rozwarł w niemym wrzasku ostry dziób, gdy nagle otoczył ich śpiew i wnet stworzenie wbrew jej woli naparło na jej twarz. Pisnęła, ścierając krople z twarzy, po czym zwróciła się ku przyjaciółce.

Z wiecznie uśmiechniętych ust Wanory wydobył się śmiech. Głośny, wdzięczny. Naria tupnęła nóżką i posłała kolejne wiązki ku psotnej przyjaciółce. Zaczęły walczyć na głos i wodę, potem złapały za drewniane miecze i ganiając się wśród barwnych konarów drzew i śpiewu ptaków, krzyczały i się śmiały.

To było wspomnienie boleśnie słodkie.

– Kryształ jeszcze nie dojrzał.

– Już niedługo – mruknęła Naria rozglądając się wokół ziemi wyglądającej jakby ją wypalono. Kryształ zabierał życie kawałek po kawałku, wysysał ją ze wszystkiego, odbierając barwy i wszystkie właściwości. A przestrzeń wokół wydawała się nie być nie tylko wyjałowiona, ale i ciemniejsza. Magicznie skradł światło, tworząc ciemną, tajemniczą aurę.

Kiedy były płotkami martwa strefa wyznaczała jedynie okrąg na dwa kroki. Tego dnia znajdowała się już na drugiej stronie strumienia, zabiła rosnącą tam niegdyś jarzębinę i krzew adenium. Nie pozostało z nich nic prócz suchych patyków wystających znad ziemi niczym kościste palce.

– Myślisz, że dożyjemy czasu, kiedy to drzewo zabije całe życie w kopule? – zapytała kiedyś Naria Wanorę, a ta roześmiała się jej w twarz ze słowami:

– Nie wiem, jak ty, ale ja nie będę żyła wiecznie, tylko oddam swoją boskość nowemu życiu! Tego chcą boginie.

– Powinnyśmy ujarzmić dwa dorodne rumaki. Ruszajmy – zdecydowała Wanora i odruchowo złapała za gruby rzemyk przechodzący przez jej pierś. Na nim zawiesiła harpun, a przy pasie przytroczyła długi sztylet z czerwoną rękojeścią.

– Jest tu pięknie. Zawsze było.

Naria nie ruszyła się z miejsca. Otta przeleciał nad drzewami, jego ogon się srebrzył w magicznych promieniach, a korona z kryształów zalśniła niczym skropiona krwią. Ominął pochłaniające życie i światło czarną arbollę i zniknął im z oczu. Szelest liści zwrócił ich uwagę. Po opadłych liściach prześlizgnęła się kamia w swoich białych, połyskujących zielenią łuskach. Jej chude, podłużne ciało węża kończyło się zamkniętymi pąkiem kwiatu o różowych płatkach. Gad kiedy tylko wyczuł niebezpieczeństwo, otwierał kielich, ukazując złote kryształki i rozpylając tej samej barwy paraliżujący pył.

– Kiedyś było piękniej.

– To prawda, że barwy blakną, a rośliny mizernieją, a to wszystko przez niewarte nic ofiary.

– Nie zapominajmy o tych, którzy omijają świątynię i przestali składać boginią pokłony. Z pewnością to także ma wpływ.

– To tylko domysły. – Ruszyła w kierunku Wanory. – W momencie złożenia ofiary wszystko odżywa, ale i zastraszająco szybko marnieje. To jedyna potwierdzona zależność.

– Pluj boginiom w twarz, a zobaczysz inną zależność. – Także ruszyła się z miejsca i weszły pomiędzy drzewa, zostawiając za sobą wspomnienia i ciemne szkło konaru czarnej arbolli.

– Żyję setki lat. Część z tego czasu zginałam karku, a w zamian za to zostałam wdową. Przestałam to czynić i co? Nic się nie dzieje.

– Oprócz tego, że stracicie koronę – odparła kąśliwie kapłanka i posłała przyjaciółce triumfalny uśmiech.

– To tylko brednie. Mój syn prędzej umrze, niż odda koronę. Poza tym Eilis da mu potomków.

– Już ci to tłumaczyłam, ale mnie nie posłuchałaś. Pozwolenie Eilis na zmieszanie waszej krwi z jej słabą było złym pomysłem. Teraz wiemy, co z tego wyjdzie.

– Nic nie wyjdzie! – zagrzmiała Naria. – Rozmawiałam z Norwą na temat tego, co ujrzał podczas Rytuału Złączenia. Został pobłogosławiony widokiem śmierci Eilis. Ironicznie będzie to najszczęśliwszy dzień w jej życiu, ponieważ urodzi mu syna. A więc zostaw te jałowe słowa dla siebie. Mój ród tak łatwo się nie wykruszy! A jak będzie trzeba, to oddam swoją boską cząstkę nowemu życiu, abyś tylko nie dorwała się do korony.

– Boginie mają plan i nie ważne, co uczynisz, przepowiednia się ziści.

Naria już nic więcej nie powiedziała. Nie dlatego że zabrakło jej słów, ale z powodu widoku stada colfanów pasących się przy rzece. Syreny zwolniły kroku przy krzewach jeżyny.

Naria nie posiadała ani haka, ani ogromnego harpuna, a dwa noże. Jeden dłuższy, drugi krótszy, obydwa posiadały spiralną rękojeść z ciemnego kamienia i wrobiony w głowicę diament. Nie potrzebowała poważniejszej broni, umiejętność tkania wody stanowiła ostre przedłużenie jej ramion. Potrafiła ukształtować z niej wszystko od haka czy harpuna po miecz, czy topór. Nieważne co. Wszystko było śmiertelne w jej dłoniach. Natomiast Wanora, mimo iż swoim morfimi wdziękami potrafiła oczarować wszelkie zwierzęta, to i tak się uzbroiła.

Zdolności pierwszych morf nie kończyły się jedynie na zwabianiu swoim głosem marynarzy. Śpiewem naginały do swojej woli niemal wszystko. Poczynając od czyjegoś umysłu, przez ciało, ale także elementy żywiołów, przedmioty, czy nawet samą pogodę. Było to niezwykle wyczerpujące oraz wymagało ogromu szkoleń, ale nie było niemożliwe. Jednak z wiekiem moc ich wygasła. Kolejne pokolenia morf nie potrafiły uczynić tak wiele mimo wieków treningów i wyrzeczeń.

Wanora swoim głosem czyniła takie cuda, o których inni nawet nie śnili. A co ważniejsze nie tylko głosem, ale i wytworzonym brzmieniem wody, wibracją, niemal niesłyszalnym gwizdem czy mruczeniem, dla niektórych tylko wyczuwalnych przez skórę. I choć Naria także posiadała ogromne zdolności, nie umywała się do wielkości kapłanki, która była uważana za najpotężniejszą syrenę w królestwie.

Wielu ujrzało w Lavenie tę samą potęgę morfich wdzięków, dlatego Wanora wzięła ją pod swoje skrzydła i uczyła ją wszystkiego, co sama potrafiła i rozbudzała wszelkie tkwiące w niej dary, nie zaprzestając zachwycać się nad nią.

Wielu wciąż patrzyło na Wanorę przez pryzmat dawnych czasów, wydarzeń sprzed wieków, kiedy to nazwano ją przeklętą. Dzieci nie powinny umierać w łonie matki, a jednak tak się stało. Wanora żyła, a Luna urodziła się martwa. Kiedyś podziwiano ją. Nie tylko jako położną, kapłankę, ale wojowniczkę i morfę, która jednym słowem potrafiła zatrzymać zastępy nieprzyjaciół. Stanowiła niezwykłą siłę podczas dawnych wojen.

Z tego powodu oraz z Narii wyśmienitą zdolnością tkania wody ujarzmienie colfanów nie stanowiło problemu. W przeciwieństwie do reszty towarzystwa, która posiadała jedynie nogi pędzące za stworzeniami i dłonie, którymi trzymali się kurczowo grzywy ogierów.

Dla Lundego i Derwy było to pierwsze Polowanie. Pułkownik w złotych spodniach i zbroją z obrzydzeniem przyglądał się jednemu z colfanów, który właśnie nasrał obok drzewa, zamachał ogonem i odszedł, aby wrócić do skubania trawy. Stojąca obok trytona syrena z podekscytowaniem zaciskała dłoń na rękojeści, a jej uważne ciemne oczy śledziły każdego ze zwierząt, wybierając jednego z nich na swojego wierzchowca.

– Słyszałem, że przyjęłaś Ritti w swoje zastępy.

– To prawda.

– Nie obawiasz się jej napadów agresji?

– Nie rozumiem, czemu wszyscy mnie przed tym ostrzegają. – Nie brzmiała na zirytowaną, a zdeterminowaną. – Ritti to świetna wojowniczka, a ogłady brakuje wszystkim płotkom. Jednym mniej, a innym więcej. Z pewnością sam, pułkowniku, pamiętasz czasy, kiedy krew ci wrzała, a ręka świerzbiła, aby tylko skrzyżować z kimś ostrze.

– Znam smak oczekiwania – przyznał. – Ten szampański przypadł mi go gustu – wskazał na pasącego się tuż przy rzece colfana. Czarne, kryształowe rogi wystawały wśród pięknej, złotej grzywy lśniącej w promieniach słońca.

– A mi ten kary o białej grzywie. Co chwile zerka do góry, jakby podziwiał szumiące nad nim drzewa – odparła z rozbawieniem.

– Zdecydowane, a więc ruszajmy.

Nim zdołali wyjść z ukrycia, na polanę wbiegł Quinn z poplamionym winem kołnierzem wystającym spod kubraka z utwardzanej skóry. Pasące się colfany spłoszyły się jego nadejściem. Rżały, stawały dęba, gniewnie tupały, rozkopując ziemię pod nimi kiedy to tryton okrążał je z pełnym zapału uśmiechem.

– Ty będziesz mój! – Wskazał na tego samego, którego upatrzył sobie Lundy, i ruszył. Stworzenia nie uciekły. Kiedy to klacze pomknęły w gęstwiny, ogiery stanęły do walki. Nie przestraszył ich dziki ryk trytona, ani jego postawne ciało czy lśniące przy pasie noże. Same były ogromne i umięśnione, a ich ognistą naturę ciężko szło złamać. Jedynie odcięcie ich kryształowych rogów potrafiło stłumić ich temperament. Bez tego gryzły i kopały wszystkich, którzy odważyli się do nich podejść.

Polowanie zawsze zaczynało się ujarzmieniem colfanów. Miało ono ukazać upartość i siłę najważniejszych osobistości w państwie. Nawet tak charakterne stworzenia nie były w stanie przeciwstawić się im. Bogom mórz.

Quinn skoczył do upatrzonego ogiera, ale dwa kolejne stanęły przed nim. Jeden myszaty kopnął, a kiedy tryton uskoczył, drugi chciał go ugryźć. Nie dał się zranić, zwinnie mknąc między nimi. Uskakiwał i psotnie klepał je w bok, a kiedy jeden z nich wymierzył w niego kopytem złapał go w dłoń i roześmiał się w głos, kiedy ten nie zdołał wyrwać się z silnego uścisku. Colfan wściekle zarżał, a jego towarzysz o leopardziej maści chciał nabić przeciwnika na czarne rogi. Quinn wypuścił nogę i uskoczył. Znalazł się bliżej największego z nich o złotej grzywie.

– Nareszcie się widzimy. Mam nadzieję, że sierść ci się zapali od wściekłości! – Skoczył. Stwór stanął dęba i zarżał. Quinn nie potrzebował wiele. Rzucił piachem w oczy stworzenia i kiedy ten we wściekłości i bólu rzucał się na boki, machając swoją zachwycającą, złotą grzywą, tryton dosiadł go. Szampan, jak go zarządca nazwał w myślach, nagle ruszył między drzewa, jakby ścigał go sam dwugłowy wilk bogini Edyry.

Myszaty i o leopardziej maści zajmowali się Sorinem, który dołączył do towarzysza w tańcu z colfanami. Sprawnie omijał ich kopyta i kiedy jeden z nich się tego nie spodziewał wskoczył na jego szary grzbiet. Wplątał palce w ciemną grzywę, a uda przycisnął do boków stworzenia, kiedy zaczęło szaleńczo wierzgać.

Lundy w momencie, gdy Quinn dosiadł Szampana ruszył w pościg za nimi.

– Co ty robisz?

Derwa zdezorientowana sytuacją pognała w kierunku ostatniego z ogierów. Gniewnie rżał na Sorina i próbował go ugryźć, a generał starał się nie spaść z grzbietu myszatego.

Kiedy syrena zbliżyła się do nich na niebezpieczną odległość leopardzi wyszczerzył na nią ogromne zębiska i kłapnął nimi kilka razy. Umknęła przed utratą palca czy kawałka mięsa. Kilka razy uskoczyła przed kopnięciem, kiedy to stanął dęba, a ostatecznie zaskakując samą siebie, wskoczyła na niego. Śmiejąc się w głos, przytuliła policzek do jego grzywy, zacisnęła palce na niej i pozwoliła, aby pognał w zarośla.

Wiatr smagał jej twarz, targał jej warkoczami, a liście wirowały wokół nich, kiedy mknęli pomiędzy ogromnymi pniami. Słońce prześwitywało pomiędzy konarami padając na ścieżkę przed nimi, lśniło na mokrych liściach i trawie, a ptaki zaprzestawały swoich treli i wznosiły się do lotu w ucieczce przed gniewnym stworem.

W tym samym czasie Quinn dosiadywał wściekle galopującego Szampana. W szale dotarł do jeziora. Refleksy słońca odbijały się od gładkiej tafli, a pasące się po drugiej stronie colfany wydały z siebie niezadowolone parsknięcia. Nagle zarządca runął na ziemię. Dotarł do niego kwik rannego zwierzęcia, a paszcza leowala, który przerwał im przejażdżkę, wgryzłaby się w twarz zarządcy, gdyby nie złapał jej w silnym uścisku. Czarne macki otaczające głowę stwora niczym grzywa uderzały w twarz trytona oraz starały się wcisnąć w oczy i usta. Krew spłynęła z zaciśniętych na paszczy zwierzęcia dłoni Quinna, plamiąc jego policzki i mieszając się z winem na kołnierzu koszuli. Kły potwora wbiły się w jego ciało niczym w materiał i gdyby nie magicznie utwardzany skórzany kubrak pazury stworzenia rozorałyby mu klatkę.

Na wodach, gdzie trytony i syreny ukazywały się w boskiej formie, mogły być gryzione przez barakudy, kąsane przez płaszczki czy parzone przez parzydełka meduz, ale nic tak naprawdę ich nie raniło, ale w magicznej kopule stawali się bliżsi ludziom niż bogom.

– Tylko tyle?! – Warknął i puścił zwierza. W mgnieniu oka wymierzył leowalowi silny cios w szczękę, a drugą dłonią sprawnie wyciągnął sztylet i wymierzył go w brzuch stwora, ale ostrze jedynie prześlizgnęło się po ciemnych lśniących pomarańczem łuskach. Zaklął szpetnie na wspomnienie wcześniejszych Polowań. Stwór nie tracąc czasu, znowu chciał ugryźć swoją ofiarę, ale zarządca silnym ruchem zrzucił z siebie potężne cielsko i dźwignął się na nogi.

– Musisz się bardziej postarać – odezwał się stojący nieopodal Lundy.

Quinn roześmiał się i wyjmując drugi nóż, odparł:

– Nie martw się. Moje ostrza nigdy mnie nie zawiodły.

Leowal dwa razy masywniejszy od trytona uderzył łapami o ziemię i zaryczał, a czarne, śliskie macki wokół jego twarzy zatrzęsły się w dzikim tańcu.

– Jeśli się nie mylę, wezwał swoje stado. To dopiero będzie walka. – Po tych słowach wydał z siebie okrzyk i ruszył na stwora.

Lundy spojrzał na leżącego na trawie Szampana. Kość wystawała mu z nogi, kiedy to innymi poruszał w paniczny sposób i wydawał z siebie kwiki niczym kwilenie. Z niego już nie było pożytku. W międzyczasie, kiedy to leowal zaatakował Quinna, pasące się na drugim brzegu jeziora colfany się rozpierzchły.

Pułkownik złapał za zaczepiony na rzemieniu harpun i spojrzał na okrążającego się z mięsożercą Quinna. Obydwoje wydawali z siebie groźne pomruki i nie odrywali od siebie nawzajem wzroku. Zamachnął się i już miał wymierzyć w stwora, aby odebrać zarządcy przyjemność z zabicia go, kiedy to wyczulony słuch pochwycił ruch z tyłu. W ostatniej chwili uskoczył przed pazurami kolejnego z leowali, a za nim ruszył trzeci, czwarty czaił się w gęstwinach. Lundy w kilku susach wspiął się na drzewo, słysząc porykiwania i podekscytowane krzyki towarzysza, kiedy to stwory otoczyły go. Miotał się, obracając wokół własnej osi, jakby w idiotycznej próbie pragnął ujrzeć wszystkich swoich przeciwników naraz.

Lundy skrzywił się na widok rozszarpanej nogawki złotych, aksamitnych spodni, ale nie dane mu było roztrząsać się nad tym, ponieważ na polanę wtargnęli Sorin na myszatym ogierze oraz Derwa ujeżdżająca colfana o leopardziej maści.

Leowale zaryczały gniewnie, szczerząc swoje ostre zębiska, a otaczające ich głowy macki zatańczyły w chaotycznym szale. Jeden z potworów spróbował rozorać brzuch szarego rumaka, ale Sorin w obronie machnął przytwierdzonym do łańcucha hakiem, kiedy to grot drugiej końcówki zwisał luźno. Zwierz ledwo umknął przed ciosem, ale drugi z nich nie dał się przestraszyć i także naparł na jeźdźców. Wtedy ogier Derwy stanął dęba i kopnął go w paszczę. Krew polała się, choć nie z taką gwałtownością, jak dziki ryk bólu. Syrena jedną z dłoni zaciskała na grzywie ogiera, a drugą na perłowo zdobionej rękojeści jej haku z trzema zakrzywionymi grotami oraz po środku znajdującym się ostrzem. Niczym jęzor pragnący polizać wnętrzności stworów.

– Dawaj! Jestem tutaj! – wrzasnęła i wbiła pięty w boki colfana. Ten znowu stanął na dwóch kopytach, zarżał i naparł do przodu niczym taran. Gryzł przy tym i wściekle parskał. Leowale uskoczyły, a po tym od razu zaatakowały. Pazur rozorał zad ogiera i zrzucił z siebie pułkownika.

Wtem do walki dołączył Sorin i Quinn. Zarządca trzymał w dłoniach zakrzywione noże i biegł, a Sorin dumnie dosiadywał myszatego rumaka. Naparli na nich z dwóch stron, kiedy to syrena zerwała się z zalanej krwią trawy i pospiesznie tylko zerknęła na swojego ogiera. Leżał, przeraźliwie kwicząc, kiedy to jeden z potworów wgryzł się w jego nogę.

Z wrzaskiem dołączyła do walki, umykając przed pazurami, mackami i kłami, a wykonując cięcia, który odbijały się od łusek.

– Co to jest?!

– Paszcza bądź zgięcia kończyn, pułkowniku Derwo! – polecił jej Sorin i w tym momencie wbił grot swojej broni w policzek leowala od wewnątrz. Wściekły ryk opuścił paszczę stwora. Generał szarpnął nim do przodu, ale on z groźnym pomrukiem zaparł się łapami o ziemię. Generał szarpnął raz jeszcze i okręcił sobie łańcuch wokół nadgarstka. Pociągnął, a jego colfan nerwowo przydreptał w miejscu. Parsknął, raz jeszcze plując śliną i stanął dęba. Sorin przytrzymał się bliżej, przytulając policzek do skóry zwierzęcia, a wtedy złapany na hak leowal zaparł się mocniej, ale nic nie równało się sile trytonów. Stwór wbrew swojej woli runął na ziemię, po czym sprawnym ruchem został odrzucony na bok, niemal uderzając o rosnące tam drzewo. Sorin zwinnie zeskoczył z myszowatego colfana i wylądował na nogach.

Myszowaty zarżał niby w podzięce i odbiegł w gęstwiny wiekowych drzew, a stwór o czarno pomarańczowych łuskach zaryczał i naparł na swojego przeciwnika.

W tym czasie Quinn i Derwa walczyli z kolejną trójką napastników uzbrojonych w zębiska, pazury i śliskie macki zamiast grzyw. Stworzenia posiadały umięśnione cielska, w kłębie dwa razy większe od trytonów, ale to nie przestraszyło głodnych wyzwania wojowników.

Derwa umiejętnie uskakiwała i wymierzała ciosy, kiedy to Quinn po raz kolejny tego dnia padł na piasek i trawę przygnieciony masą leowala. Tylko się roześmiał. Tym razem nie mocował się z nim długo. Szerzej rozwarł paszczę potwora i szerzej. Mimo iż ten zaczął się odpychać łapami, zarządca nie puścił go, tylko trzymał w swoim żelaznym uścisku. Kubrak chronił klatkę zarządcy, ale jeden z pazurów ześlizgnął się po piersi i rozorał mu ramię. Syknął z bólu, ale nie puścił, póki nie usłyszał trzasku łamanej szczęki, a potem złapał za upuszczony sztylet i gdy zwierzę chciało się oddalić, wbił sztych w jego oko. Krew popłynęła ciurkiem po pomarańczowo czarnych łuskach i zalśniła w południowych refleksach słońca

Nagle ryk doszedł z tyłu Quinna. Odruchowo odwrócił się ze sztychem wymierzonym przed siebie, ale leowal z impetem powalił go i już miał zanurzyć kły w jego brzuchu, ale rzucony harpun odrzucił go na bok, nie robiąc mu krzywdy, ale za to celnie wymierzony grot Sorina wbił się w tył u zgięcia kończyny. Zwierzę zaryczało i pochyliło się z bólu i w tym momencie Derwa przebiła mu podniebienie.

Leowal zamarł, niby westchnął i padł.

Syrena sprytnie wyjęła ostrze, zanim pociągnął ją za sobą.

– Godni przeciwnicy.

– To jeszcze nie koniec polowania – odparł Sorin i zawiesił przy pasie swoją broń, przy czym metalowy łańcuch wydał z siebie ciche szczęki.

– Już nie mogę się doczekać, jakie niespodzianki jeszcze na nas czyhają.

– Miej się na baczności. Z pewnością niedługo się dowiemy.

Derwa skinęła głowę i rozejrzała się po reszcie towarzyszy. Wszyscy prócz Lundego, który właśnie podnosił swój harpun, mieli poszarpane ubrania i byli zbroczeni krwią. Pułkownik Bajecznej Rafy Koralowej miał jedynie rozciętą nogawkę u spodni.

– Po co się wtrącaliście? – sarknął Quinn i z grymasem zacisnął palce na niegdyś białym rękawie koszuli. Czerwień spływała w dół strumieniem, a twarz zarządcy w porównaniu do splamionego krwią i winem kołnierza wydawał się koloru morskiej piany.

– Trzeba cię opatrzyć – zdecydował Sorin.

– Samo się opatrzy – splunął na rękę i znowu przyłożył ją do rany, ale generał go nie słuchał. Rozkazał Lundemu zacisnąć kawałek materiału nad raną i polać ją przygotowanymi ziołami. Podał mu skryty w kieszeni flakonik i bandaż.

W tym czasie Derwa przeszła po mokrej od krwi ziemi i trawie, minęła truchła leowalów i uklęknęła przy colfanie o leopardziej maści. Wydawał z siebie przeraźliwe jęki, a spływająca z ran jucha utworzyła pod nim niewielką kałużę. Kiedy syrena wyciągnęła z pochwy nóż, próbował ją ugryźć, ale ta silnym ruchem jednej dłoni unieruchomiła jego głowę, drugą jednym, sprawnym pchnięciem zakończyła jego cierpienia. To samo Sorin uczynił z kwiczącym w agonii Szampanem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro