-*- 4.SMAK WINA
Idąc na dziedziniec, śledził swojego przyjaciela Sulivana. Rudobrodego o zmierzwionych włosach i butelce trunku w dłoni. Chód miał niespieszny, co jakiś czas zatrzymywał się, aby upić potężny łyk wina. W większej mierze korytarze były puste, choć raz zdarzyło im się minąć niosące wiklinowe kosze praczki. Tormod skinął im głową i posłał czarujący uśmiech. Jedna z nich o złotych parzydełkach w ciemnych włosach zarumieniła się, kiedy druga, starsza i z szarymi włosami przeplecionymi zielonymi warkoczami, złapała ją za ramię i pociągnęła za sobą. Usłyszał jej niezadowolone słowa, ale nie przejął się nimi.
– Głupie kurwy – mruknął do siebie Sulivan. Tormod stłumił chichot, choć spodziewał się, że tryton wiedział o jego obecności. Bogowie mórz posiadali niezwykle wyczulony słuch, więc nawet spore ilości alkoholu, nie powinny aż tak stłumić zmysłów przyjaciela, aby nie słyszał, że ktoś za nim podążał.
Szli dalej. Niby razem, ale oddzielnie. Jeden stawiał powolne kroki i co któreś okno wyglądał przez nie. Bez strachu obserwował otaczające wieże mgliste ramiona, spływające po murach mleczne strumienie, a drugi pił i szedł, mamrotał coś pod nosem i sapał.
Zeszli po szerokich delikatnie zakręconych schodach. Sulivan raz czy dwa oparł się o wykonaną z ciemnego drewna balustradę, wino w butelce zachlupotało, kilka kropel polało się na biały marmur stopni. Wznowili chód, aż znaleźli się w głównym prowadzącym na dziedziniec holu. Pijany tryton przystanął obok pomnika bogini Selores. Krągłej o puszystych włosach, zakrytych pod ciemną chustą i szerokim uśmiechu. To za nią schował butelkę, zanim ruszył dalej. Tormod już nie opanował chichotu.
– Znasz lepsze miejsce? – zagaił Sulivan nieco zachrypniętym od alkoholu głosem.
– Z pewnością bogini marzeń i snów lepiej zaopiekuje się twoją butelką od Edyry bogini rzeczywistości.
– Jedna wepchnęłaby mi kielich w dłoń, a druga go wyrwała i kazała patrzeć na piękno i zgryzoty tego świata – podsumował Sulivan i stanął w progu wykonanych ze szkła dwuskrzydłowych drzwi. Barwne kawałki w kształcie piór nakładały się na siebie, tworząc niesamowitą kompozycję. Rozwieszone na kandelabrach kryształy odbijały się od niej, malując na ścianach cudowne wzory. Tormod przesunął po nich spojrzenie, ale wiedział, że jego towarzysz z pewnością nawet na nie nie zerknął. – Okrutne szuje z tych bogów.
– Nie obawiasz się tak otwarcie pluć im w twarz? – zapytał bez zbytniego przyjęcia i stanął obok przyjaciela.
– A czego się obawiać? Zrobią i tak to, czego pragną. Nie ważne, czy będę pluł im w twarz, czy całował ich boskie dupy. – Wzruszył ramionami, jakby pragnął zrzucić z nich osądzające spojrzenie stwórczyń.
– Zapewne – mruknął w odpowiedzi, po czym dodał: – Jestem zaskoczony, że zdołałeś przywlec tu swoje przesiąknięte płomiennym winem zwłoki. Sądziłem, że do rana będziesz gasił po nim pragnienie.
– Morskie odmęty to najlepszy sposób na gaszenie płomieni.
– Mówisz o płomieniach w swojej głowie?
– Nie dopowiadaj sobie historii, bo wepchnę cię przez kraty na Arenę.
Tormod poklepał po ramieniu trytona i mimo szczerości, odpowiedział z szerokim uśmiechem:
– Z pewnością niektórzy z miłą chęcią ujrzą, jak rozszarpuje mnie jeden z dzikich rekinów. Na szczęście nie dopuścimy do tego. Prawda, przyjacielu?
– To zależy. – Po tych słowach wznowił chód, a zaraz za nim ruszył drugi pułkownik. Na plecach miał przytroczony na rzemieniach dwuostrzowy topór, włosy ufryzowane, a brodę krótko przyciętą i upstrzoną siwizną. W porównaniu do czysto ubranego, ale śmierdzącego winem i z potarganymi rudymi włosami, nie zapominając o zaciekach wina w brodzie, wiedział, że wygląda porządnie.
Przez chwilę razem w milczeniu przyglądali się wydarzeniom na dziedzińcu. Stajenni szykowali konie, które parskały i przydeptywały w miejscu kopytami, utworzyły się różne grupy. Król ze swoją przyszłą wybranką Eilis i jej damami dworu oraz ważnymi osobistościami, takimi jak generał Sorin i piękna Lavena, matka króla Naria i jej odwieczna towarzyszka dysput kapłanka Wanora, inni pułkownicy czy dowódcy tworzący pomniejsze dyskutujące zespoły. Środek dziedzińca zdobiła niska baszta ze studnią. Konstrukcja zachwycała nie tylko kunsztem stolarskim, ale i wykonaniem witraży. Do tego zdolny artysta i rzemieślnik sprytnie rozłożył barwne kryształy arbolli, aby nieustannie tkały kolorowe promienie, kładące obrazy na arkadach, balkonach i ścianach otaczających basztę ze wszystkich stron.
– Pułkowniku Tormodzie! Pułkowniku Sulivanie! Dobrze was widzieć! – Lundy odepchnął się od balustrady i pojawił się obok nich, jeszcze zanim zeszli ze schodów i znaleźli się na wyłożonym szarymi płytami dziedzińcu. Blondwłosy chłopczyk o gładkiej cerze i obowiązkach swojego jeszcze żyjącego dziadka pułkownika Yaka.
– Witamy!
– Z pewnością – burknął nieprzyjemnie Sulivan.
Lundy nie skrzywił się, nie zaczerwienił, wydał się w ogóle nie usłyszeć niechęci, albo kompletnie ją zignorował.
– Słyszałem, że poszukujesz nowej służki.
– Od kiedy to zajmujesz się wynajmowaniem ich? A może sam masz ochotę sprzątać moje komnaty? Nie zaprzeczę, że widok ciebie na kolanach sprzątającego wymiociny z podłogi, to kusząca propozycja.
Tormod zachichotał, a Lundy posłał im słaby uśmiech.
– Życzę ci powodzenia w poszukiwaniach, pułkowniku. – Skinął im głową i odszedł w kierunku ustawionych w rzędzie strażników.
– Irytująca płotka, ale przynajmniej wie, kiedy nie jest mile widziany.
– Co cię w nim irytuje?
– To samo, co w tobie.
Tormod skrzywił się niezadowolony z odpowiedzi przyjaciela. Spojrzał na oddalającego się wnuka Yaka, po czym znowu na Sulivana, ale on już szedł w kierunku stajni, więc pospiesznie zrównał z nim kroku.
– Czyżby bolał cię brak zainteresowania syrenek?
– To jest ostatnie, czego pragnę od życia.
– Wiem. Wiem. Wino, wino i po raz trzeci wino. Ale gdzieś należy odnaleźć piękno tego świata. Nie czytasz ksiąg, nie interesujesz się żadnym przejawem artyzmu, więc...
– Nadrabiasz za nas obu – wciął mu się, aby przerwać potok słów. – Witam!
– Królu!
Przywitali się gestem szacunku.
– Siostro! – Tormod stanął obok odzianej w błękity i biele przyszłej wybranki króla. Przesunął spojrzeniem po bogato zdobionych gorsetach, usztywnianych bądź też materiałowych, spływających na ramiona kołnierzach oraz długich zwiewnych spódnicach syren.
– Tormodzie. – Także przyłożyła dłoń do piersi i skinęła im głową. – Cieszę się, że król będzie miał tak znamienitych towarzyszy.
– Nie zaręczam za Sulivana, ale...
– Nie ośmieszaj się. Swoją paplaniną tylko wszystkich zanudzasz. – Sulivan podszedł do Norwy. Ponurego trytona z długim, ciężkim mieczem o dwóch ostrzach. Wisiał u pasa niczym groźne, czekające, aby skrócić kogoś o głowę zwierzę. – Królu.
Norwa w milczeniu skinął głową i razem ruszyli do stajni.
– Zostawili mnie samego w towarzystwie pięknych dam. Lepiej sobie tego nie wyobrażałem, jakbym stał wśród najpiękniejszych kwiatów świata.
– Nie czaruj już, tylko poznaj moje nowe towarzyszki.
Oprócz Saoirse, Sherry i Chiara, otaczało go kilka innych dworek. Dwie z nich zwróciły jego uwagę. Delikatna Kerra w granacie, złotych niciach i umoszczonym pomiędzy jej drobnymi piersiami diamentem, oraz otoczona pomarańczowym szalem Esla. Znał ją. Nie mógłby o niej zapomnieć. Ona także wydawała się go pamiętać, ale nie miał pewności, czy cieszyła się z ich spotkania, czy wręcz przeciwnie. Nie dane mu było tego odkryć, kiedy odezwała się Eilis:
– Ta tradycja jest dla mnie zbyt brutalna, więc niestety, ale nie wyruszę z wami. Z tego powodu proszę cię, Tormodzie, abyś zajął się królem.
– Uczynię to z przyjemnością – kłamstwo gładko wypłynęło z jego ust. – A boginie wyruszają?
– Nie zrezygnowałabym z takiej przedniej rozrywki – usłyszał odpowiedź Saoirse, choć nie musiał. Wiedział, co pułkownik Graniczny myśli o wszelkich atrakcjach.
Inne powiedziały, że zostaną, reszta, że wyruszą. Jednak najbardziej interesowała go odpowiedź Esli, a ta milczała. Poprawiła otulający ją szal. Jego jaskrawa barwa odznaczała się na czarnej sukni i bladej cerze, tak samo jak koronkowy naszyjnik z pomarańczowym kyanitem. Syrena stała na uboczu. Zamyślona, dumna, a jej ciemne delikatnie kręcone włosy dotykały jej ramion, zamiast w typowej u syren fryzurze spływać na nie falami.
Niemal wszystkie damy trzymały w dłoniach ostatnią nowinkę sprowadzaną z powierzchni. Wachlarz, jednak w porównaniu do ludzkiego, który wykonano z drewna i materiału, ich rzemieślnicy często ciosali rączki z kości, a zamiast cienkiej, barwnej tkaniny naciągniętej na szkielet, oni nakładali połówkę małży. Jednak Esla, zamiast infantylnie się wachlować, przycisnęła do piersi tomik poezji.
– Co czytasz, moja miła? – zagaił i zbliżył się do niej. Spojrzała na niego znanymi mu ciemnymi oczyma. Kiedy światło padało na nie pod odpowiednim kątem, zawsze odnajdywał w nich odrobinę granatu. Fascynowało go to.
– Kelhe, jedną z córek Sahna.
– Poezja powierzchniowa – zawyrokował z zainteresowaniem. – Kamieniem rzucę w taflę wody, a zmąci się na chwilę, aby w drżącym milczeniu wygładzić czas. Kamieniem rzucę w...
– Kamieniem nie rzucaj dziecko, bo po stokroć kamieni wróci do ciebie i utoniesz w zimnym bezładzie, zamiast pluskać się w radościach życia – wpadła mu w zdanie, recytując z pasją i przejęciem, przy czym przytuliła książkę do piersi, niczym własne dziecię, największy skarb. Uśmiechnął się na ten widok.
– Kelhe zawsze pisała dosadnie i dosłownie, ale mimo swojej prostoty nieustannie zachwycała swoim kunsztem.
– Osobiście uważam, że nasz poeta Dorrell bardziej zachwycająco ujmował zgryzoty życia.
– Jemu nigdy nie dorówna żaden ze śmiertelnych – przyznał i już miał dodać coś jeszcze, gdy po dziedzińcu poniósł się donośny głos Norwy:
– Zbierać się! Wyruszamy!
– Miło było was spotkać morskie, zachwycające kwiaty. – Posłał gest szacunku, skinąwszy głową syrenom i czym prędzej odszedł. Za nim podążyły Saoirse i Sherry oraz inne damy dworu. Kiedy dotarli do stajni, Sulivan już siedział na ogierze o szampańskiej maści, a zaraz obok niego król na swoim karym.
– Powinniśmy zrezygnować z walk na Arenie. – Tormod skrzywił się na sam dźwięk głosu kapłanki Wanory. Nie musiał widzieć jej obleczonych w bordową suknię trytonich gabarytów, aby wiedzieć, kto wypowiedział te słowa. Zwrócił się w jej kierunku. W porównaniu do jej towarzyszki dysput Narii, nie dosiadała konia. – Strażnicy, którzy ruszą na wody, są bardziej potrzebni tutaj, aby obronić naszych przed mglistym mordercą.
– Z pewnością podwojone straże wystarczą – odezwała się królowa matka ze swojej białej klaczy. Syrena mimo swojego sędziwego wieku wyglądała na młodą damę z gładką cerą i falami włosów, tej samej fioletowej barwy co oczy. Ciemny gorsecik zdobiły onyksy oraz wyszyte srebrną nicią wzory, a długa, luźna spódnica opadała fałdami na zad i boki zwierzęcia.
– Nie możesz być tego pewna! – skrzeczała kapłanka o bujnych piersiach.
– A zrezygnowałabyś z rytuału ofiarnego, ponieważ nawiedziła nas mgła?
– Oczywiście, że nie. Ofiara dla stwórczyń pomogłaby nam w tym trudnym czasie.
– Każda z tradycji ma sens – odparła mądrze Naria i kolejnym zdaniem zakończyła dyskusję: – Ty zajmij się ofiarami z czarodziei, a my walecznymi wojownikami.
Wanora nie dosiadła swojego osiodłanego rumaka, tylko kazała stajennemu go odprowadzić. Przesunęła palcami po ciasno spiętych czerwonymi kolcami grafitowych włosach, rozglądając się po zebranych. Wykrzywiła swoją i tak niemal nieustannie niezadowoloną twarz, przez co wyglądała jeszcze okrutniej.
Tormod próbował obejść ją naokoło, ale niestety nie udało mu się przemknąć niezauważonym.
– Tormodzie!
– Tak, kapłanko Wanoro?! – Posłał jej gest szacunku, ale nie uzyskał tej samej odpowiedzi.
– Ilu wartowników wysłałeś dziś na patrol?
– Odpowiednią ilość, kapłanko Wanoro. Nie ma się czym przejmować.
– Tak samo, jak innymi razy, zanim znaleźliśmy kolejną z martwych syren?! – głos miała ostry i donośny. Kilka osób zainteresowało się ich rozmową.
– Wyznaczyłem do tego zadania najlepszych ludzi, więc zamiast zaprzątać sobie głowy sprawami, które już zostały wyjaśnione, winniśmy skupić się na walecznych wojownikach i ich poświęceniu, aby w imię stwórczyń pokonali dzikie bestie.
– Powinnam się domyślić, że rozmowa z tobą to strata czasu. – Przemilczał jej słowa. – Ciebie obchodzą tylko wino, syreny i inne rozrywki. – Pokręciła w niezadowoleniu głową i odeszła.
– Skosztuję za ciebie wina, kapłanko Wanoro, aby twoje poświęcenie nie poszło na marne! – krzyknął, odprowadzając wzrokiem jej szerokie, opięte w burgundową suknię ciało. Zdołał jeszcze usłyszeć, jak pod nosem burknęła przekleństwo w jego kierunku. Zachichotał i uzdę odebrał od młodego żółwia o czarnej skórze.
Stajenny samym swoim wyglądem potrafił wzbudzić niepokój, ale kiedy się odezwał, to wrażenie pierzchło. Jąkające się stworzenie z gatunku izzo zwanych demonimi żółwiami posiadało żółte źrenice z czarnymi białkami oraz ciemne, zakończone czerwienią rogi. Z czasem to miało się zmienić. Rogi wydłużyć się, jąkanie zniknąć, a postura jeszcze bardziej nabrać na masywności mięśni.
– Dziękuję. – Wsparł się o strzemię i dosiadł ogiera, po czym niespiesznie zbliżył się do trzymającej się z boku syreny. – Niesamowicie dziś wyglądasz, królowo matko Nario – posłał jej gest szacunku, a ona mu dziewczęcy, śliczny uśmiech. Nieraz się zachwycał jej młodzieńczym wdziękiem, mimo sędziwego wieku. Należała do jednych z najstarszych osób w królestwie, a wyglądała nie starzej niż o kilka setek lat młodsza Sherry. Sam dałby jej mniej lat, niż posiadał, a urodził się w czasach narodzin jej syna.
– Dziękuję, pułkowniku. Czyżbyś nie przywiódł ze sobą korowodu dam? – Teatralnie rozejrzała się wokół, czy aby przypadkiem nikt nie umknął przed jej spojrzeniem.
– Nie tym razem. Chcę nacieszyć się twoim towarzystwem, królowo matko Nario.
– Nie żartuj sobie, bo jeszcze ci uwierzę – odparła bez cienia wyrzutu, tylko z zawadiackim uśmiechem. – Jak przygotowania do zalewającej nas mgły? – Syrena zawsze balansowała na krawędzi skupienia na obowiązkach a swobodą rozmowy, nawet w tak nielicznych momentach rozrywki.
– Oczywiście. Dowódca Mathias zajął się dopinaniem ostatnich zadań.
– Cieszę się. W końcu nie chcemy, aby groteskowe wydarzenia zniszczyły radość nadchodzących zwycięstw.
– Ufam mojemu dowódcy, że wszystkim się zaopiekuje.
– Nie uważasz, że aż nadto mu ufasz? – Nie był głupi. Wiedział, że za tymi słowami kryło się o wiele więcej, głębsza i poważniejsza przygana, ale nie przejął się tym.
– Komuś należy ufać, ale komu? Nigdy tego nie wiesz. – Westchnął i dodał: – Jak to w balladach bywa. Raz zaufasz mędrczyni i skończysz na dnie z poderżniętym gardłem, innym razem żebrakowi i będziesz pławić się w luksusach.
– Nie znam tych ballad – odparła z zaciekawieniem. Od wieków co i raz spotykali się przy butelce wina i dobrej lekturze, dyskutując o romantycznych bohaterach i tragicznych końcach, o głupiutkich rycerzach i walecznych księżniczkach.
– Dorwałem je na targu, po tym jak uratowano je z zatopionego statku. Brakuje im kilku stron, ale reszta nadaje się do użytku.
– Pozwolisz, że ukradnę je na kilka bezsennych nocy?
– Jeśli i mnie ukradniesz.
– Jak zwykle niepoprawny.
– Gdyby tylko król Norwa słyszał twoje zaloty, pułkowniku Tormodzie. – Obok nich pojawił się Lundy. Dosiadał pięknej klaczy o srebrnej grzywie i białej maści.
– Ucieszyłby się, że jego matka nie spędza samotnie wieczorów.
– Z pewnością – mruknął i przywitał królową matkę gestem szacunku, ona odpowiedziała mu tym samym. – Witam!
– Dwa dni temu odwiedziłam pułkownika i zostawiłam mu zioła, czy jest jakaś poprawa?
– Dziękuję ci, królowo-wdowo Nario, ale niestety jego stan nie uległ zmianie. Przebudza się na chwilę, bredzi coś o zielonych pazurach, które odbierają mu oddech, i na nowo zasypia.
– A gorączka wciąż się utrzymuje?
– Niestety, ale tak. Służki próbują ją zbić, ale nic nie pomaga, oraz dziadek nie chce pić.
– Przykro mi.
– Dziękuję, królowo-wdowo Nario.
– A więc niech przelana dziś krew na Arenach zaspokoi boginie, aby łaskawie spojrzały na pułkownika Yaka!
– Dziękuję i tobie pułkowniku Tormodzie. Przyda się każda odrobina nadziei.
Ich rozmowę przerwało nagłe zamieszanie przy wejściu do stajni. W blasku żółtych i białych kryształów zamieszczonych ponad dwuskrzydłowymi drzwiami leżał młody żółw o czarnej skórze i rogach, ten sam, który przyprowadził Tormodowi wałacha.
– Jak to brakuje osiodłanych koni? – zapytał ktoś, a zaraz po tym dziedziniec przeszył donośny głos Norwy.
– Zajmij się tym! – Koń wyczuwając wzburzenie jeźdźcy, zaczął nerwowo uderzać podkowami o kamienny dziedziniec.
Stajenny podniósł się z ziemi, ale nie rozpoczął wykonywania swoich obowiązków, tylko zaczął się jąkać.
– P-panie.
– Jestem królem, a nie panem! – zagrzmiał, a dłonie mocniej zacisnął na uździe.
– Ruszaj do środka i siodłaj konie! I to już! – wtrącił się Sulivan. Młody, postawny żółw wykonał polecenie w takim pośpiechu, jakby gonił go sam Rhadash. – Ach, ci słudzy – mruknął do króla, a ten odburknął coś w odpowiedzi.
– Młodym żółwiom brakuje rozumu, zwłaszcza tej rasie – odezwał się Lundy, skupiając uwagę Tormoda i Narii na swojej osobie. – Jeden z nich zapragnął zostać moim lokajem. Możecie sobie wyobrazić, jak to się skończyło.
– Przejął dowodzenie nad kuchnią i wszelkimi składzikami, po czym rozpoczął walki na zmiotki z merhamami?
Żart Tormoda spotkał się z wymuszonym uśmiechem Lundego.
– Cieszę się, że bawią cię tak błahe sprawy, pułkowniku.
– Nic nie bawi mnie bardziej od trywialnych spraw, a teraz wybaczcie, dołączę do króla, obiecałem siostrze, że dotrzymam mu towarzystwa.
Zostawił za sobą Narię z Lundym, a niedługo po tym Norwa zdecydował, że mają ruszać.
I wyruszyli główną ulicą wśród mgły i podszytego strachem podekscytowania. Tylko głupi nie bał się ukrywającego się we mgle potwora, a jednak zamiast pozostać w bezpiecznych murach zamku, gdzie morderca nigdy nie zaatakował, to zmierzali wśród zasnutych mlecznymi zasłonami ogrodów, potem minęli wieżę bramną i kolejną, przechodząc przez trzeci i docierając do czwartego poziomu. Tam główną ulicę wyłożono szarymi i niebieskimi kamiennymi płytkami. Podkute końskie kopyta rytmicznie uderzały o nie, rozpraszając ciszę. Jedynie syreny stawały się celem mglistego mordercy, ale reszta społeczeństwa i tak nie czuła się bezpiecznie, dlatego też należący do innych ras, najniższy poziom także opustoszał. Nie było widać za wielu kręcących się kupców, spieszących się rzemieślników czy innych, choć z pewnością jeszcze niedawno na alejkach panował zgiełk.
Minęli niskie, drewniane budynki cechowe i mieszkalne, aż dotarli do placu przed główną bramą. Na środku wznosiła się kamienna kopuła oparta na dziewięciu kolumnach. Sufit kopuły wyściełały lustra odbijające blask kryształów oraz utworzony z nich w posadzce obraz. Z pereł, ametystów, diamentów i innych jasnych kamieni odwzorowano sylwetkę pierwszej królowej Sorchy. Syrena dzierżyła w dłoni halabardę, którą dźgnęła jednego z wielu otaczających morską boginią kherru. W miejscu cięcia wypływała woda – strumień sprytnie zabarwiony blaskiem czerwonego kryształu arbolli, zdawał się krwią. U dołu obrazu, wśród niebieskich kryształów, wypływały kolejne fontanny – nadawały one iluzorycznego wrażenia fali, a ponad głową królowej wykonano tę samą sztuczkę, ale z żółtymi. Płynne promienie słońca.
Widok zachwycał oraz był pod nieustanną strażą wielu wartowników. Kamienie szlachetne oraz droższe kryształy arbolli, kusiły niejednego złodzieja.
Każdy z zebranych oddał stajennym konie, po czym ruszył ku zbrojowni, gdzie protokolant spisywał imiona tych, którzy wybierali się na wody. Czyniono tak ze względu na wędrowne szaleństwo. Niebezpieczna przypadłość dopadała bogów mórz, kiedy zbyt długi okres czasu spędzili na wodach bez powrotu do magicznej kopuły. Stary tryton zajmował się śledzeniem wszelkich zapisków, aby opętany chorobą nikomu nie zagroził.
Kto już został wpisany, następnie przechodził do szatni, gdzie zdejmowano odzienie i zostawiano na przechowanie. Tormod z uciechą przyglądał się wojowniczkom i damom. Ich nagim, wdzięcznym, skąpanym w blasku żółtych i białych kryształów ciałom. Sam najpierw odwiesił dwuostrzowy topór, po czym pozbawił się koszuli, spodni i bielizny. Wiedział, że niektóre z nadobnych panien patrzyły, więc napawał się uczuciem bycia obiektem podziwu. Przez dumnie wypiętą pierś na nowo przełożył rzemienie z bronią i ruszył ku wyjściu. Minął młode płotki o jędrnych, różowych ciałkach i błyszczących, dużych oczętach. Ciemne sutki stwardniały, ale skóra nie pokryła się gęsią skórką. Bogowie mórz byli odporni na zimno, to tylko gorąca się obawiali.
Tormod podszedł do wieży bramnej i przeszedł obok zakutych w zbroje wartowników. Tak jak inni ruszył pod podniesioną kratą i otwartymi wrotami. Wyszli po drugiej stronie na wzniesiony pomiędzy dwoma skałami most. Z niewielkiej odległości widzieli stojących na kolejnej wieży bramnej strażników. Proporce królestwa Dimereu delikatnie falowały na wietrze, a kilka ptaków przeleciało nad kroczącymi, aby po chwili zatopić się w mlecznych, zasłaniających mury firanach.
Kiedy zbliżył się do mieniącej się magią bariery, poczuł podekscytowanie. Podobne, jak nie silniejsze od tego, które nim targało, gdy miał w łożu kochankę. Z każdym krokiem czuł silniejszy zew, ale opanował się, nie ruszył biegiem, aby wskoczyć w zimne ramiona morza, a ze spokojem, choć serce silnie biło w jego piersi, przeszedł pod podniesioną kratą, wykonał kilka ostatnich kroków i wysunął się do przodu. Woda przyjęła go z łakomością zaniedbanej wybranki. Ciasno oblekła swoimi ramionami i nie miała zamiaru puścić.
Ogrom energii wezbrał w nim wraz z szybką przemianą. Nogi oblekła niebieska, przetykana srebrnymi łuskami skóra, w miejsce stóp wyrosły dwie podłużne, lśniące niczym dwa miecze płetwy ogonowe, a z tyłu od połowy pleców w dół ciągnęła się ostro zakończona płetwa grzbietowa – charakterystyczna tylko dla trytonów.
Syreny posiadały płetwy brzuszne zwane biodrowymi. Często wyglądały niczym spódnice przymocowane do ciała darami morza – klejnotami, kawałkami rafy koralowej i innymi składnikami, które można było znaleźć w głębinach czy przy brzegach. Mówiono, że to podarunki od bogiń w trakcie narodzin. Trytoni także nosili na sobie dary, ale jedynie przy twarzy i to niewiele. Mieszały się one z półprzezroczystymi łuskami na policzkach i czasami skroni.
Tormod z podekscytowaniem i fascynacją dzięki pięknym, otaczającym go ciałom syren, silniej machnął ogonem i ruszył przed siebie, wzburzając wodę i wznosząc do góry setki maleńkich bąbelków powietrza.
Przed nim rozpościerał się widok Otchłani Krakena.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro