39. Poczęstunek przed Polowaniem
Na zielonej trawie rozstawiono namiot z mlecznego materiału obszytego na krawędziach mieczami i słońcami. Po jednej stronie pomiędzy dwoma szerokimi podtrzymującymi sufit kolumnami lśnił blat stołu zapełniony dzbanami wina, karafkami rumu czy whisky i nawet znalazła się beczka piwa, a w powietrzu unosił się zapach przystawek. Owoce z ogrodów oraz owoce morza na półmiskach i talerzach. Po drugiej stronie ustawiono okrągły otoczony krzesłami stół. Przy nim zajmowali swoje miejsca pułkownicy, dowódcy oraz król. Sami bogowie mórz. Władca zajmował honorowe, potężne krzesło o szerokim zdobionym złotem oparciu na kształt połówki słońca z ramionami światła wychodzącymi ze szczytu oparcia, podłokietniki wykrzywiały się na podobieństwo fal i na taki wzór je pomalowano.
Zebrani trwali w cieniu skały, na której zbudowano zamek. Mogli podziwiać wzniesione na kamieniu wysokie mury, wystające ponad nimi wieże z jasnego budulca oraz majaczący w oddali donżon. Z drugiej strony otaczał ich wiekowy las, skrywający w swoim wnętrzu Arenę, główną atrakcję tego specjalnego dnia, który w imię tradycji zawsze odbywał się po balu.
Potężne drzewa o pniach grubych niczym nogi olbrzyma skrzypiały i szumiały poruszane przez wiatr, a gdzieś w oddali słychać było dzikie porykiwania i wrzaski. Przedsmak tego, co na nich czekało.
– Wraz z nadwornym kartografem przygotowaliśmy szkic mapy po uwzględnieniu Diamentowych Jaskiń jako ziemie Królestwa Syren. – Sorin wraz z pomocą innych rozłożył szeroki pergamin. Jego rogi przytrzymano dwoma czaszkami, nożem z białą rękojeścią i butelką wina. – Tutaj ciągnie się granica. Będziemy mieli dostęp do Szponiastego Przylądku państwa Renlo. – Wskazał na kawałek lądu, który przypominał zakrzywiony szpon potwora. Jeszcze przez chwilę tłumaczył i wyznaczał zmienioną linię terytorium, kiedy to zebrani przysłuchiwali mu się z uwagą.
– Niech mapa jeszcze dziś zostanie wysłana do wodza Struana – zażądał Norwa.
– Oczywiście, królu. – Zwinął pergamin i podał ją stojącemu z boku strażnikowi z rozkazem, aby kartograf niezwłocznie dostał ją i jeszcze dziś przeniósł ją na tablicę woskową, aby została wysłana. Tryton skinął głową i ruszył.
W tym czasie Naria rozpoczęła kolejny niecierpiący zwłoki temat.
– Moi drodzy, co sądzicie o podarunku Struana? – Zamieszała winem w kielichu. Tego dnia miała na sobie czarne, luźne spodnie z onyksowymi paciorkami wzdłuż nogawek i ciasny gorset z aksamitnymi wstążkami. Przez krzesło przewiesiła ciężką kolczugę z ciemnej plecionki kolczej. Fioletowe włosy spływały jej na ramiona z czubka głowy, gdzie spięła je metalową obręczą.
– Struan chciał nas znieważyć w najmniej oczywisty sposób – odezwał się Lundy i strzepnął pyłek z aksamitnych przywodzących na myśl płynne złoto spodniach. Spod napierśnika ze złotą inkrustacją wystawała zielona koszula z mnóstwem białych falban przy kołnierzu.
– A ja odebrałem, to jak mówili. Oznaka lojalności – odezwał się Quinn, zarządca zamku Sharna. Szeroką, przeoraną jasnymi bliznami dłoń miał opartą na kuflu piwa. – Nietypowa, ale kherru wierzą w stare zwyczaje i kulturę. Sam Struan wrzuca własne żony na pożarcie i to nazywa Wieczerzą. A na koniec sam prosi o stek z niej. Kto normalny tak czyni? Znaczy. Dla nich to norma dlatego ten płaszcz dla nas wydaje się splunięciem. – Wzruszył szerokimi ramionami opiętymi białą koszulą. Na to miał zarzucony kubrak z magicznie utwardzanej skóry. Leowale na Arenie miały niezwykle ostre zębiska.
– Wszyscy przestępcy podlegają królewskiej sprawiedliwości, sami nie mieli prawa jej wymierzać – wtrąciła się Wanora
– Słodka Wanoro. – Quinn odwrócił się ku kapłance z szerokim, dwuznacznym uśmiechem, a jego jedyne oko lśniło niegrzecznie, kiedy to odchylił się od stołu, aby spojrzeć na jej nogi zakryte skórzanymi spodniami. Do tego miała bordową koszulę i czarną kolczugę, które ku jego niepocieszeniu nie odkrywały za wiele.
– Nie słodka, a ostra, możesz się zaraz o tym przekonać.
– Lubię ostre.
Zbyła jego słowa, wracając do istotnego tematu.
– Straciłeś oko na rzecz kilku słówek, Quinnie. Kherru to barbarzyńcy, których należy nauczyć posłuszeństwa, a nie infantylnie im ufać.
– O czym ty gadasz, rybeczko?! Oko straciłem w obronie twojego dobrego imienia. To była uczciwa walka.
– Nikt cię o to nie prosił – sarknęła zła, pragnąc uciąć temat.
– Nie mogłem ot tak przejść obojętnie. On prosił się o utratę języka! Pamiętacie... – zaczął snuć tę samą opowieść po raz enty w swoim wiecznym życiu. Potężny samiec kherru o mlecznej skórze odważył się znieważyć Wanorę, nazywając ją przysadzistą trytonową maszkarą. Devon, jej wybranek, nie zareagował, ale Quinn poczuł się do odpowiedzialności, aby stanąć w obronie dobrego imienia kapłanki. – Była to walka mojego życia! Zapomnijcie o wojenkach! – Lekceważąco machnął ręką. – Ten pojedynek to było coś. Zacięty i wyrównany. Och tak! Było warto. Straciłem oko, ale on straciłem o wiele więcej. – Wzruszył ramionami, jakby odebrano mu nogę od stołu, a nie coś o wiele ważniejszego, po czym się roześmiał w głos. – Po wszystkim przeprosił cię Wanoro, a ja odciąłem mu język i podarowałem go tobie, jako trofeum, moja słodyczy. – Poklepał leżącą na stole dłoń kapłanki.
– Tak było – mruknęła zniesmaczona i znudzona. Wyrwała dłoń z jego uścisku i złapała za kryształowy kielich z wodą. Upiła łyk, a w myślach klęła na rozstaw krzeseł. Potrzebowała zdecydowanie więcej przestrzeni, a Naria na przekór odmówiła jej zamiany miejsc. Poczuła się, jakby na nowo znalazła się w Szkółce.
– A ty Tormodzie, co sądzisz na temat peleryny podarowanej Eilis? – Naria zapytała zaskakująco milczącego towarzysza. Delektował się winem, wsłuchiwał w śpiew ptaków, szum drzew i niekiedy dziki ryk zwierzyny na Arenie.
– Focza peleryna o oczach błękitnych szafirów i ustach wysłanych mlecznymi perłami to zjawiskowe dzieło szwaczki. Oczywiście nie umniejszając poświęcenia naszego króla, który zaryzykował wędrownym szaleństwem, aby ubić dziewięćdziesiąt dziewięć fok. Cóż za oddanie! Za naszego nieustraszonego króla! – Uniósł kielich w formie toastu, ale spostrzegawcze oczy radnych ujrzały w geście, jak i usłyszały w wypowiedzi, kpinę.
– A co z peleryną od kherru? To także dzieło odwagi? – parsknęła gniewnie Wanora.
– Kherru są żarłoczni, ale i szczodrzy, ambitni, ale brakuje im cierpliwości, wykazują się niebywałą siłą i przebiegłością, ale nigdy nie określiłbym ich inteligentnymi.
– Jeśli uważasz, że nie powinniśmy doszukiwać się drugiego znaczenia za ich czynami, to jesteś głupcem!
– Wręcz przeciwnie kapłanko. Uważam, że jeśli peleryna miała być wiadomością, to nie był pomysł kherru.
– Tormod ma rację – odezwał się swoim stanowczym tonem Sorin. Był wysoki i umięśniony, ale nie tak barczysty, jak jego rówieśnicy. Zazwyczaj nosił ciemne szaty i prostą kolczugę. Nie obnosił się złotem, gronostajami i podobnymi kosztownymi dodatkami. Tak było i tego dnia. Skórzana, czarna zbroja i koszula. – Za ich czynami może kryć się ktoś jeszcze. Inny wróg.
Słowa zawisły w powietrzu niczym wymierzone ostrze, niczym wstrzymana egzekucja na szafocie. Pytanie brzmiało, skąd nadchodziło niebezpieczeństwo i jak się przed nim obronić?
– Struan rzucił nam pod nogi truchła naszych bliźnich. – Norwa wstał ze swojego zdobnego krzesła. Szeroki w ramionach, wysoki, majestatyczny i poważny w pokrytej ciemną emalią zbroi z zieloną inkrustacją. – Więc w odpowiedzi w ostatnim liście zażądałem od nich wszystkich tropicieli i zabójców, którzy brali udział w polowaniu na zawładniętych wędrownym szaleństwem. Dzisiejszego ranka dostarczono ich nam. Dziewięciu zginie przez dekapitację na dziedzińcu po naszym Polowaniu, a reszta została wypuszczona na Arenę.
– Z miłą chęcią dopadnę jednego, bądź kilku – mruknął Lundy, pocierając swoją krótko ostrzyżoną brodę.
– Dla Struana nic nie znaczy ich śmierć – zabrała głos Wanora. – Zabija własne żony i dzieci, a więc co mu szkodzi wysłać na pewną śmierć kilku wojowników.
– Lud domagał się krwi – odparła Naria zamiast syna. – Nie mogliśmy zostawić tego bez odzewu.
– A co dalej? Co jeśli uszyją kolejny płaszcz, albo przyślą nam głowy? Znowu poprosimy krew za krew?
– Kapłanka Wanora ma rację. Kherru swoim podarunkiem znieważyło nas, a to zasługuje na srogą karę, a nie dekapitację kilku z nich na placu. – Lundy poruszył kilkoma pierścieniami na palcach.
– Na dzień dzisiejszy nie uczynimy nic więcej – zdecydował król. – Resztę spraw omówimy na jutrzejszej naradzie. – Skinął na strażnika, a ten odszedł. – Tormodzie ruszysz na polowanie ze mną – zdecydował.
– Jak sobie życzysz, królu.
– Wanoro będziesz moją drugą ręką, chociaż bardziej przydałoby mi się oko? – zachichotał z własnego żartu Quinn i nalał wina do kryształowego kielicha kapłanki. Ta posłała mu rozeźlone spojrzenie.
– Naria będzie mi towarzyszyć. Od wieków walczymy na Arenie razem.
– Zawsze jest ekscytująco – poparła ją Naria i zbiła swoją czarkę z tą Wanory, ponaglając ją, aby upiła łyk. Czerwień alkoholu nie zachęcał kapłanki, ale wypiła za toast ku porywającym wyzwaniom.
– Niech tak będzie. – Quinn spojrzał na nową radczynię, ale zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, odezwał się Lundy.
– Derwo, czy uczynisz mi tę przyjemność i zapolujesz ze mną?
– Oczywiście. Z chęcią poznam, z jaką pasją łowisz rekiny.
– Sorinie? – Quinn spojrzał na ostatniego z radnych. – Mam nadzieję, że od naszego ostatniego spotkania wyjąłeś kij z tylnej płetwy.
– To będzie zaszczyt ruszyć z tobą na polowanie.
– W takim razie zapamiętaj jedno, generale. Jeśli leżę na ziemię pod cielskiem jakiegoś potworka i oddycham, to on dalej jest mój. Nie waż się go zabijać!
– Złożyłem obietnicę obrony moich kompanów. Jest to dla mnie ważniejsze niż twoja duma, Quinnie.
Zarządca zamku Sharna zaklął szpetnie, po czym mruknął do siebie:
– Czeka mnie niezwykle długi dzień. – Na jednym oddechu dopił kufel piwa.
– Z pewnością czas ci zleci. Jest czym się dzielić na Arenie – wtrącił się Tormod.
– Nie. Jeśli ten dureń z kijem w tylnej płetwie będzie ratował mnie z opresji, w którą sam się wprosiłem!
– Nie nazywaj mojego syna durniem!
– Nie moja wina, że Devon nie spłodził prawdziwego...
Jeden ruch dłoni Wanory i wino z jej kielicha spłynęło po jego twarzy. Wsiąknęło w czarny materiał opaski, zalśniło na srebrnym łańcuszku, szlachetnych kamieniach i bursztynie z okiem. Pojedynczymi kroplami, jedna za drugą poplamiło jego białą koszulę.
Pod namiot weszły służki w szarych szatach. Merhamy. Smukłe, piękne samice o grubych warkoczach, odpowiednikach parzydełek w kopule, odcinających się bajeczną barwą od gęstych fal.
Każda z merham niosła broń zawiniętą w gruby materiał. Zieleń więziennego kryształu, błękit nieba, karmazyn krwi, śnieżna biel, żółć, granat nocnego nieba, niepokojący fiolet i nieprzenikniona czerń. Norwa, Tormod, Sorin, Quinn, Lundy, Derwa, Wanora i Naria. Osiem najważniejszych osób w państwie. Dziewięć jeśli liczyć Najwyższego Ulerinorina.
Merhamy ułożyły broń przed swoimi panami, posłały gest szacunku i odeszły wraz z jednym ze strażników.
Norwa odsłonił trójząb. Głownie osłaniała wymyślna złota taszka z wrobionymi w nie seledynowymi kamieniami i po środku rubinem, a sam drzewiec wyciosano z kości walenia i pomalowano na czarno.
– Kto zajmował się przygotowaniem broni na dzisiejsze polowanie? – Lundy z niezadowolonym grymasem przyglądał się swoim czterem ostrzom harpuna. Jedno wystawało niczym pika pomiędzy trzema pozostałymi, pochylonymi ku niej. Długi drzewiec wyciosano z jasnego drewna. Pod wyżłobionym miejscem, gdzie wojownik trzymał dłoń, tkwiła linka z niewielką obręczą. Kiedy to ostrze wbito w ciało stwora, jedno pociągnięcie za linkę i trzy otaczające końcówkę sztylety rozwierały swoją paszczę w swoim śmiercionośnym uścisku.
– Pokaż to, płotko! – Quinn powstał i dotknął ostrza. Krew od razu spłynęła z jego zranionego palca niczym wino z jego twarzy. – Ostre? Ostre! Czego można chcieć więcej?
– Masz rację. Sama ostrość broni świadczy o jej użyteczności.
– A co innego? Tu trzymasz, tym końcem zadajesz rany. – Pouczał go, niczym płotkę w Szkółce, na co Lundy odpowiedział nieszczerym uśmiechem. – Jak jest ostre, to zabijasz, jak nie, to niestety musisz się bardziej postarać. – Quinn roześmiał się ze swojego żartu.
– Mam nadzieję, że dzisiejszy dzień okaże się wyzwaniem, drodzy radni – zabrała głos Derwa. Na granatową koszulę miała zarzuconą kolczugę i naramienniki ze zdobieniami z pereł.
– Zapewniam cię, że każdy etap dzisiejszego dnia spłynie nie tylko krwią, ale i zawrze od ekscytacji i grozy niebezpieczeństw. – Tormod oparty o swoje krzesło, mieszał rumem w kielichu. Piekło niczym ogień w gardle, a potem rozlewało się ciepłem w brzuchu. – Na arenie czeka na nas wiele podłych stworów tylko po to, aby wbić w nas swoje szpony czy opluć trującą śliną.
– Brzmi jak wyzwanie – roześmiała się perliście, po czym dodała: – Królu Norwo. Zawsze zastanawiało mnie, co skłoniło cię, aby rozpocząć tę niebezpieczną tradycję?
– Z nudów – odpowiedział Tormod. – W końcu życie jest wieczne, wojny przybywają i odchodzą, a między nimi brakuje ryzyka i poczucia wyższości nad umierającym truchłem pod stopą. Nieprawdaż, mój drogi królu Norwo? – Wstał i położył dłoń na jego ramieniu. – Trzeba gdzieś się wyładować. A turnieje czy coroczne walki ras to nie to samo. Tam śmierci są przypadkowe, a tutaj celowe.
– Ruszajmy – mruknął groźnie Norwa, wstał i wyminął pułkownika.
Ci, co jeszcze nie byli gotowi zarzucili na siebie kolczugi, rękawice czy naramienniki oraz przytroczyli do pasów bądź przerzucili przez ramię swoją broń. Kiedy tylko wyszli spod namiotu, magiczne refleksy zatańczyły na ich twarzach zabarwionych podekscytowaniem i rządzą krwi.
Ogromne harpuny, haki oraz nietypowa broń na polowania dwa zakrzywione sztylety, przypominające sierpy, choć nie tak wygięte. Należały one do Quinna. Zarządca zamku Sharna wieki temu podczas Rytuału Bratnich Dusz połączył się z młotem z jednej strony zakończonym kolcem. Broń zmuszała do bliskich starć, których tryton się nie obawiał, a pragnął. Dlatego też na arenie nie wybrał długiego, trzymającego na dystans harpuna. Pragnął poczuć woń skóry swojej ofiary, sprawić, że jej krew spłynie po jego twarzy, a kły niemal rozorają mu gardło.
– Mam smaka na rekinie mięso – odezwał się Quinn, zręcznie podrzucając i kręcąc swoimi ostrzami.
– Też nie pogardziłbym stekiem z kherru – odparł Lundy.
– Zostawcie coś dla mnie – odparła, krocząca obok niego Derwa.
– Najpierw czeka na ujeżdżanie colfanów – odezwał się Sorin.
– Czy to one nazywane są ogierami z piekieł? – zapytała ciekawsko najnowsza z radnych.
– Tak. Legenda głosi, że zrodzone są z dymu i tym samym dymem rozwieją się ich grzywy w trakcie wielkich uniesień gniewu, a potem wyrosną z nich kwiaty, które zapłoną niegasnącym płomieniem.
W tym momencie Naria przestała słuchać. Gdy tylko dotarło do niej słowo płomienie, od razu pomyślała o przepowiedni Ritti, o utraconej koronie i wnuczce Wanory na tronie. Nie mogła na to pozwolić.
Szli ku ścianie wysokich, wiekowych drzew. Stały tam jeszcze zanim Wanora i Naria się urodziły, zanim wyspę zatopiono i otoczono magiczną kopułą. To nimi targał przerażający sztorm o zapachu śmierci, to one zatrzęsły się, kiedy wyspa zaczęła opadać w morskie odmęty, to one były świadkiem ofiar złożonych ku stworzeniu nowej rasy.
Płotki biegały wokół dębów i klonów, niskich jarzębin i modrzewi. Wykrzykiwały słowa ballad czy walczyły na drewniane miecze. Czasami grały w rozrywanie rozgwiazdy, które teraz uznawano za barbarzyńskie zabawy, ale wtedy ich kultura była bliższa tradycjom kherru. Czas złagodził ich brutalność, skóry zamienił na aksamit i atłas, biżuterię z kości na klejnoty i złoto, wojenne okrzyki na strofy wierszy, a broń na księgi i inne artystyczne piękna. Mimo tego wszystkiego, wielu wciąż wierzyło w dawne wartości. W siłę i dominację dla przetrwania.
Weszli na ścieżkę usłaną opadłymi liśćmi i igłami, kasztanami i czerwonymi jagodami. Wśród rzucanych przez rozłożyste gałęzie cieni tańczyły barwne magiczne łuny słońca, odbijając się od metalowych kolczug, naramienników i ostrzy. Wśród koron drzew skakały kankamy o ciemnogranatowej sierści, barwne ptaki czy otta o srebrnych i niebieskich piórach oraz koronie z czerwonych kolców. Siwek śpiewał im niczym ich bard, niosąc swą pieśń wśród szumu liści i trelów jego braci.
Po pewnym czasie drzewa zaczęły rosnąć rzadziej i wyłoniła się wśród nich brama. Po jej bokach ciągnęły się mury z ciemnego kamienia.
Arena.
Okrągłe połacie ziemi zamknięte przez pochylone do środka murowanie, naszpikowane na wierzchołku żelaznymi kolcami, a każdy z nich setką kolejnych, mniejszych i uniemożliwiających wspięcie się po nich i wydostanie się na drugą stronę. Przepływała przez arenę rzeka, wzmocniona kratowaniem przy ujściach w murze. Miejscami wąska, gdzie indziej szeroka rozbijała się o skały i zmywała piasek z niewielkich plaż.
Wśród drzew, jezior i wodnego cielska ryczały dzikie, groźne stworzenia czekające na swoje ofiary, biegały nieokiełznane colfany, a ponad tym wszystkim wznosiły się dwa skaliste wzniesienia z szarego kamienia w kształcie nietoperzych skrzydeł. Gdzieniegdzie porośnięte trawą i pomarańczowymi kępkami niczym rdza na bramie.
Sorin wyjął ogromny klucz i z pozwoleniem króla otworzył bramę. Zaskrzypiały niczym ciągnięty przez metalową powierzchnię pazur, a po nim gdzieś w oddali dało się usłyszeć potężny ryk, a za nim kolejne. Hazemy albo Leowale. Były to stwory stadne, choć w pojedynkę także stanowiły nie lada wyzwanie.
– Niech boginie dodadzą wam sił – odezwała się Wanora.
– Nie mieszaj w to bogiń! – sarknęła Naria. – Jeśli złapię washmer to będzie moje zwycięstwo, boginie nie będą miały w tym udziału.
– Wpierw ujarzmijcie colfana – odezwał się Sorin. – Taka jest tradycja, drogie radne.
Norwa ruszył biegiem w gęstwiny, a Tormod dopił rum i odrzucił kielich na bok.
– Boginie z pewnością ucieszy widok krwi i ofiar złożonych w imię potęgi, którą nas pobłogosławiły – po tych słowach podążył w ślad króla.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro