Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

37. Rytuał Pożegnania

Ceremonia Rytuału Pożegnania rozpoczynała się cichą modlitwą przed świtem w głównej świątyni. Modlili się wśród szumu wody płynącej w paszczy ofiarnej, błyskach pierwszego spojrzenia dnia wśród kryształów, muszli, pereł i bursztynu. Skupieni nie tylko na śmierci, ale i życiu nazywanym przez nich wiecznym.

Dla niektórych z ich przyjaciół czy bliźnich właśnie nadszedł koniec wieczności. Gorzki i ostateczny. Fałszywa wieczność pozostawiła po sobie żałobę i poczucie niesprawiedliwości, ale nie walczyli z tym, nie przeklinali bogiń. Może przynajmniej większość z nich tego nie czyniła.

Po krótkiej modlitwie wierni wspięli się krętymi schodami wykutymi w skale do najwyższej wieży królestwa. Zimne, mokre i skryte w ciemnościach korytarze wiły się we wzniesieniu niczym rzeka. Zakręcała, wzbijała się do góry, tak wysoko, aż sięgnęła powierzchni. Po drodze mijali wrobione w kamienne ściany kryształy o wszelkich kolorach. Najczęściej widziano biel, żółć i pomarańcz, następnie róż, czerwień, zieleń, niebieski i fiolet, a na samym końcu czerń. Najrzadszy kryształ. Owoc szklanej arebolli, który w niewyjaśniony sposób lśnił czernią, jakkolwiek by to absurdalnie nie brzmiało. Ci, co nigdy nie ujrzeli, nie wierzą w jego istnienie, ale wszyscy bogowie królestwa syren widzieli te kryształy. Wciąż wydawały się nierealne, ale nie skupiali na nich swojej uwagi. Szli na pożegnanie bliskich, a nie zachwyt nad ścianą usłaną tym surrealistycznym widokiem. Proste drzwi do najwyższej wieży, a nad nimi ciemne owoce w kształcie łezki i bijąca od nich czerń.

Szczyt wieży stanowiła niewielka świątynia zbudowana ku czci śmierci. Zielone ściany zdobiły arkady, a w nich malowidła przedstawiające wojenne wydarzenia, które zabrały ze sobą wielu z bogów mórz. Pod stopami lśnił wypolerowany biały marmur z czerwonymi smugami. Na wschód, ku otwartej przestrzeni rozpościerał się widok na wysepki Caren. Przez magiczną kopułę wydawały się błyszczeć, tak samo jak i woda obmywająca barierę. Chmury o barwie fioletu, granatu i szarości majaczyły na nieboskłonie niczym zjawy.

Po obu stronach stały kolumny. Osiem. Razem dziewięć z tą z wykutymi w niej schodami. Wszystkie były gładkie niczym płótno malarza, czekające na swoją kolej. Tylko trzy z nich, po prawej stronie zostały dotknięte przez dłuto i młot. Sorcha, Lann i Norwa. Sylwetki trzech przywódców. Wiedli swoich poddanych przez wieczne życie, teraz żegnali ich. Kolumny podtrzymywały sufit i zdobiące sklepienie malowidło bogini Edyry, uważanej za boginię słońca, dnia codziennego, rzeczywistości, życia i śmierci. Smukła, poważna i dostojna. W sukni lejącej się krwią i zielenią. Mówi się, że to barwy życia i śmierci, krwi i rozkładu. Ukazywana jest jako postać o błękitnej skórze i włosach niczym puszyste chmury, zza których wybijały promienie słońca. Jej oczy wydawały się lać strumieniami, błyszczeć ostrzem i lodem. U jej boku siedział dwugłowy wilk o skrzydłach uszytych z piór ciemności. Wierny towarzysz w podróżach i wyzwaniach. To ona przylatywała na spotkanie swoich wiernych w ich ostatnich chwilach życia.

Dwóch adeptów stało z boku u stóp jednej ze szklanych trumien. Czekali na przybycie żałobników.

Słońce zaczęło powoli wschodzić, złocąc się na wysepkach i odcieniami żółci barwiąc morze. Fale obmywały magiczną, błyszczącą kopułę, a woda w jeziorku wewnątrz stała niczym martwa.

Kapłanka Wanora podeszła do schodzących w dół schodków i z powagą i smutkiem zwróciła się ku wiernym. Skinęła głową na adeptów. Ci przynieśli pierwszą z trumien. Staruszek Yak miał na sobie złotą koszulę z wieloma falbanami przy kołnierzu z wyszytymi białą nicią mieczami, proste jasne spodnie i długi płaszcz z jasnego, brązowego aksamitu. Lśnił dostojnie w promieniach wschodzącego słońca. Trumnę postawiono obok kapłanki. Ta kiwnęła teraz na stojącą na czele pogrążonych w żałobie Narię. Matka króla wzniosła ręce do góry. Woda posłuszna jej woli uniosła ciało zmarłego. Strumienie zaczęły spływać z jego płaszcza i skapywać do trumny. Naria poruszyła dłońmi raz jeszcze i nieboszczyk pofrunął w kierunku jeziorka, po czym delikatnie opadło na wodę i odpłynęło na drugą stronę magicznej kopuły, gdzie zamienił się w morską pianę, zostawiając po sobie dobra materialne i boskie dary. Płaszcz, spodnie, koszula i łuski, i wszystko inne odpłynęły wraz z kolejnymi falami.

Uczyniono to samo z ciałami zamordowanych syrenek. Leny o złotych lokach i w różowej, pełnej w koronki sukni i Tesy o ciemnych włosach i zielonej kreacji podkreślającej jej opalone ciało. Obydwie odpłynęły i stały się pianą, skórami i muszlami. A zaraz za nimi zniknął i Samuel w dostojnych ciemnozielonych szatach i białej koszuli z wieloma kołnierzami. Sulivan i jego opięty w żółtej koszuli brzuch oraz przyszyta do korpusu głowa. Był ostatni z rodu. Nie miał ani brata, ani wuja, ani matki czy kuzynki. Wszyscy odeszli. Jedni oddali swoją boską cząstkę ku nowemu życiu, a inni stracili je podczas walk. Nikt mu nie został. Samotny, pijany i nieszczęśliwy tryton. A jednak odpłynął ku granicy kopuły, łamiąc jedno z serc.

Tormod stał wśród gapiów z zakutą w kajdanach Aine. Pułkownik dokonał wszelkich starań, aby pozwolono jej przyjść i pożegnać Sulivana. Skulona, zamyślona, w szarej sukni i muszelką bujającą się przy jej uchu milczała od samego początku, kiedy to Tormod przyszedł do więzienia, aby ją zabrać.

Kapłanka skinęła po raz ostatni na adeptów. Kolejna niepotrzebna strata.

Trytony w zielono czerwonych szatach postawili trumnę przy Wanorze, a Naria rozpoczęła swoje obowiązki. Drobne ciało obleczone fioletem i pomarańczem sukni uniosło się w przestrzeń. Woda spłynęła, jak wcześniej tworząc małe strumienie, sól i krople wody zalśniły w jej ciemnych włosach i bladych policzkach. Cała błyszczała w padających na nią łunach słońca. Barwami krwi, rdzy i złota niczym jej syreni ogon. Niczym płomienie tak groźne dla ich rasy.

Tormod głośno wciągnął powietrze. Ujrzał grzebień. Ten sam grzebień, który skrywał w swojej kieszonce w koszuli podczas balu. Czarne macki owinięte wokół pomarańczowych kamieni. Dostojnie wystawał z włosów syreny niczym najdroższa kolia, a on poczuł się dumny i zdradzony w tym samym czasie. Była jego, choć tylko przez chwilę. Ziarenko piasku w klepsydrze jego życia.

Syrena opadła na taflę jeziora i z pomocą Narii odpłynęła ku kopule. Po przekroczeniu granicy jej ciało rozwiało się w morską pianę i zmieszało z mżawką, szalejącymi falami i barwami poranka. Zniknęła na zawsze. Odeszli na zawsze.

Wanora rozpoczęła swój śpiew. Jej głos najpierw uniósł się ku malowanemu sklepieniu, gdzie w mirażu magii poruszył skrzydłami dwugłowego wilka, ubrał usta bogini w uśmiech, a z jej oczu zaczęły spływać ostrza i łzy. Żałobnicy westchnęli z zachwytu nad pięknem i pozwolili, aby i ich policzki zmoczył słony smutek. Do słów pradawnej pieśni dołączył lament i skowyt. Niby syren i trytonów, niby wilka. Głos kapłanki opadł niżej, zaczął wibrować w wodzie, zabarwił ją krwią i zielenią, po czym delikatną falą zaczął obmywać magiczną kopułę i schodki. Niewidzialny, ale wyczuwalny gość wspiął się po nich i dołączył do pochłoniętych w żałobie wiernych. Poruszał się między nimi. Ścierał łzy z ich policzków, głaskał drżące od szlochu ramiona, całował wymawiające modlitwę usta.

Oni w uwielbieniu i oddaniu przymknęli oczy. Ciałem i umysłem czuli obecność bogini. Pozwolili, aby spłynęły na nich niewidoczne, ale wyczuwalne łzy ich Stwórczyni. Jedni zaczerpnęli głębokie oddechy, aby zaciągnąć się jej zapachem. Krew i zepsucie. Inni wystawili dłonie, aby pochwycić jej lejącą się suknię, aby poczuć ją bliżej siebie.

Wanora kolejne wersy zaśpiewała ciszej. Po chwili jej głos zdawał się być jedynie szeptem wśród szumu fal i oddechów wiernych, wśród skowytu wilka i łkania żałobników. Nagle zamilkła niczym wbity w gardło sztylet.

Zebrani otworzyli oczy, nie czuli obecności bogini i już nie widzieli piany. Pozostałości życia ich bliźnich odpłynęły, uczyniły swoją ostatnią podróż. Szklane trumny, skrząca się na nich sól i zapach śmierci.

Rytuał dobiegł końca.

Po Rytuale Pożegnania wielu przybyło do Drugiej z czterech wysepek Caren. Przy zalesionym brzegu pływały przyczepione linami do konarów beczki wina i ogromne żółwie skorupy odwrócone do góry dnem, gdzie w wodzie pływały świeże przystawki. Krewetki, ryby, małże. Na niektórych leżały owoce i puste kielichy.

Pochylone ku mieliźnie gałęzie ubrano w krwiste i zielone szarfy z wyszytymi na nich dwugłowymi wilkami i mieczami. Także rozwieszono kryształy w tych samych barwach. Śmierć i życie, krew i zepsucie.

– Pożegnaliśmy Yaka. Wiernego radnego, niegdyś wielkiego wojownika – zaczęła swoją wypowiedź Wanora. Podpłynęła do piaszczystego brzegu, do ogromnego, obrośniętego glonami kamienia. Woda sięgała jej do talii, odsłaniając opięte czarnymi skórami ogromne piersi. Czerwona rozgwiazda spinała jej ciemne pukle. Jej ostre ramiona wystawały zza głowy kapłanki niczym zachwycająca, acz niebezpieczna ozdoba. – Pożegnaliśmy Sulivana. Opiewanego w balladach pułkownika. – Nie wspomniała o piciu i zniewagach. To nie był czas na wskazywanie błędów. – Pożegnaliśmy Lene i Tese. Piękne, wierne boginiom dwórki. Pożegnaliśmy Esle, jedną z niewielu syren pobłogosławionych darem tkania wody. Pożegnaliśmy także jej ojca, wojowniczego Samuela. Czas na żałobę minął, skupmy się na życiu i przyszłości. – Wzniosła do góry muszlę pełną wina. – Za wieczne życie!

– Za wieczne życie! – Inni także wznieśli do góry kufle i kielichy, po czym pili, jedli i bawili się. Czas żałoby minął.

Trwali wśród szumu drzew i fal obmywających piaszczysty brzeg. Wśród żółci piasku wystawały konary niczym ciemne, powyginane ramiona demonów. Co i rusz ziały na nich oczy jam. Niewielkie, głębokie i zamieszkane. Stworzenia syczały, niepewnie wychylały się ze swoich legowisk, ale zaraz na nowo skrywały się w ciemnościach przed głośnymi rozmowami ucztujących oraz ich ogromnymi, niebezpiecznymi cielskami. Lundy złapał jednego z jaszczurów swoim batem uzbrojonym kłami wekshy. Z predatorów stali się zwierzyną.

Zachód słońca rozlał się barwami fioletu, różu i żółci. Kładł refleksy swoich bajecznych barw na konturach wysp i spokojnego morza. Odbijał się w oczach syren i mieczach trytonów. Czerwień i zieleń kryształów rozwieszonych wśród gałęzi nabrał na mocy wśród powoli budzącego się mroku. Tarcza słońca chowała się za wyspą Nasha zwanej Kościstą Rozgwiazdą bądź Szklaną Wyspą ze względu na kości i magiczne szklane kamienie wyścielające ziemię. Marynarze czy też piraci skuszeni opowieściami o górach złota, klejnotów i magicznych artefaktów przypływali do niej i nigdy nie wracali.

Tormod podpłynął do otwartej beczki i zanurzył w niej metalowy puchar. Kiedy go wyjął, czerwień wina spłynęła po jego dłoni i zabarwiła wodę wokół niego. Upił łyk, a kilka kropel trunku opadło mu na brodę. Zwrócił się ku znajdującym się niedaleko Lundym w towarzystwie smutnej syreny o zielononiebieskich włosach.

– Za wieczne życie – powtórzył niczym echo.

– Za wieczne. – Lundy skinął mu głową.

– Usłane darami, rozkoszne ciało, znamię czarnych fal na ramieniu, włosy w kolorze otaczających nas wód i grzechoczące wśród nich muszle – zaczął czarować syrenę, sunąc głodnym spojrzeniem po jej pokrytymi bursztynami piersiach. Sutki wystawały wśród nich niczym nęcące do pocałunków usta. – Jak masz na imię zrodzona ze zjawiskowej powabności morza?

Yvone podniosła na niego swoje oczy. Był pijany, choć jeszcze się nie zataczał.

– I to spojrzenie niczym Otchłań Krakena. Głębokie, ciemne, zimne, skryte...

– Niech słodkie słówka rozleją się trucizną w twoich ustach – odparła cicho swoim wysokim głosem.

– Poznaj Yvone, Tormodzie. Siostrę Samuela, ciotkę Esli.

Przestał patrzeć na nią jak na zdobycz.

– Przykro mi z powodu straty. Esla była zjawiskową, inteligentną...

– Jeśli wspomnisz jej imię w moim towarzystwie, pułkowniku, poznasz smak słonej wody w swoich płucach.

Yvone jako tkacz wody z łatwością mogła spełnić swoją groźbę, ale ta myśl nie wywołała na nim takiego wrażenia, jak złość w jej tonie.

– Oczywiście, zatrważająco piękna w swojej żałobie Yvone – odparł, po czym zwrócił się ku Lundemu. – Moje kondolencje z powodu twojego dziadka Yaka. Walczyłem z nim ramię w ramię podczas wojny. Świetnie operował swoją włócznią.

– Dzięki temu przeżył wojnę.

– Nie jeden wyśmienity wojownik czy wojowniczka oddali swoje życie podczas walk. Nie liczyły się ich umiejętności, ale wola bogini Edyry.

– A więc powinniśmy wypić za jej dobroć bądź litość – odparł i uniósł kielich.

Tego dnia wzniesiono wiele toastów. Jedne pełne nadziei, wdzięczności i próśb, a inne rozlewające wokół złość, gorycz i poczucie niesprawiedliwości. Tasiemki materiału w kolorach krwi i zepsucia łopotały na wietrze. Tym samym, który przegonił ciemne chmury, który rozgonił falami morską pianę i szumiał nieznaną im melodię wśród barwnych drzew wysepki. Docierały do nich także inne dźwięki. Szepty drzew, krzewów, kwiatów.

Drugą wysepkę Caren zamieszkiwało plemię Fahne. Półludzkie półroślinne stworzenia żyjące w zgodzie z otaczającą ich naturą. W większości zakamuflowani tubylcy spali wśród liści i konarów, i budzili się, gdy tego potrzebował świat bądź gdy jeden z bogów wezwał ich na służbę. Morfy posiadały moc nad ich snem, a sprawne oko wojownika potrafiło dostrzec ukryte ciała Fahne.

– Drodzy zebrani! – odezwała się donośnym głosem Wanora. Wszystkich spojrzenia skupiły się na jej postawnym ciele. – Czas na ofiarę!

Lavena podpłynęła do kapłanki. Ostatnie promienie słońca lśniły na złotych rozgwiazdach zasłaniających jej słodkie piersi i skrzyły się w różu jej łusek. Krótkie włosy mokre od morskiej wody przylgnęły do jej twarzy w kształcie serca, a ich ciemny kolor podkreślił zieleń jej oczu.

Fahne żyją dla bogów, czyli dla nas – odezwała się swoim melodyjnym głosem, po czym zwróciła się ku ciemności zarośli, gdzie czerwień i zieleń kryształów błyskał wśród nich niczym tańczące na wietrze gadzie oczy. – Żyjecie dla nas – powiedziała, a po tym rozpoczęła śpiew. Słodki, cichy, hipnotyczny niczym szemranie strumyka. Trytony i syreny wsłuchali się w niego, zaprzestając pić i kosztować owoców morza. Głos zawirował wśród mroku, liści i kolorów rajskich płatków. Zadrżał na ziemi obsypanej listowiem i poruszył schowanymi w skorupach ślimakami. Wieczorna rosa wzniosła się do góry, zadrżała, zatańczyła, skrząc się barwami życia i zepsucia.

Po chwili wśród barwionych zachodzącym słońcem cieni wyłoniła się postać. Drobna, o połowę niższa od syreny. Minęła obsypane białymi kwiatami krzewy i smukłe jarzębiny. Stanęła na brzegu pomiędzy dwoma wysokimi drzewami, ponad piaskowym klifem, skąd wystawały korzenie i ziały oraz syczały na nich oczy jam.

Lavena zamilkła.

Wokół porośniętej czarnym mchem, ciemnozielonej twarzy fahne opadały włosy w postaci gałązek obsypanych żółtymi liśćmi i fioletowymi kwiatami. Patrzyła na bogów otchłaniami zamiast oczu i przemówiła dialektem zwanym szumem. Przypominał język syren i trytonów, ale dźwięczał niczym szumiące liście na drzewach.

– Jestem wdzięczna, że to mnie wezwałaś mnie na służbę! – Ukłoniła się przed Laveną, przykładając zakończone pędami dłonie do nagiej piersi. Jej usta były zakryte splecionymi ze sobą gałązkami na typowy jej rodzajowi wzór. – Zrodziłam się, śniłam i obudziłam się, aby oddać się bogom – zaszumiała.

Lavena podpłynęła do postaci. Jedną dłoń oparła o piaszczysty brzeg, a drugą wystawiła ku stworzeniu. Fahne pachniała kwiatami, ziemią i wilgocią. Była piękna w swej naturalnej, czystej postaci, ale i dzika w swojej krasie. Po jej policzkach spłynęły ciemne, żywicze łzy, nim pędy niby palce wbiły się w pierś i otworzyły ją, ukazując biały szklany kamień w kształcie łezki. Błyskał tysiącem barw niczym tęcza i wchody oraz zachody słońca setek lat, niczym zebrane w jedno kolory kwiatów z wszelkich polan i drzew kontynentu czy uśmiech samej bogini. Fahne szarpnęła, wyrywając serce z korzeniami i oddała ją w ręce morfy, brudząc je ciemną mazią.

– Niech moje poświęcenie nie pójdzie na marne, morska bogini. Zaśpiewaj! – zaszumiała, a Lavena wbiła ostre zęby w serce. Szkło pękło, kilka jej odłamków posypało się na taflę wody, a ciemna krew polała się po brodzie syreny. Fahne zadrżała, westchnęła, kwiaty w jej włosach opadły, a liście poczerniały i także podążyły ich szlakiem. Zawirowały w powietrzu i znalazły się w wodzie. Głowę postaci otaczały jedynie nagie gałązki. Morfa przeżuła twardy organ, który chrzęścił pomiędzy jej zębami, po czym go przełknęła. A to, co wydobyło się z jej gardła po uczcie, było w takim samym stopniu przerażające, co zachwycające.

Dziki ryk niby śpiew. Zew morza, samej otchłani, Kraken. Oczy Laveny błyskały zielenią, opalona skóra zalśniła w ostatnim oddechu słońca, łuski oplatające jej wdzięczne ciało nabrały ciemniejszej barwy, niemal krwi, a jej głos wznosił się i opadał, wirował i dźgał niczym sztylet. Dźwięczał w uszach niczym dzwony, łomotał niczym szarpane wiatrem żagle i łoskotał siłą uderzających o klify fal. Był silniejszy niż wszelkie inne, głębszy od najczarniejszego dna morza i perfekcyjny niczym bogini.

Wierni zaczarowani mocą i zjawiskowym wdziękiem morfy w milczeniu wsłuchiwali się w jej śpiew. Ciemność wyspy za nią dźwięczała westchnieniami, łkaniem i echami wrzasków.

Głosy poniosły wiadomość do stwórców o poległych i nadchodzących ku nim synach i córkach.



Rozdział w głównej mierze opiera się na opisach kultury i tradycji królestwa. Brakuje większej akcji i dialogów, ale przedstawia ważny aspekt stworzonego przeze mnie świata oraz zamieszkujących go stworzeń.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro