Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

34. Złote Bransolety

(wątek Yaka i Lundego nieco zmieniony (w trakcie pisania wpadłam na pomysł), a więc sorry za to zamieszanie. Jak już skończę historię, to wszystko sprostuje ;))


Lundy czekał długo, aby zająć ważne stanowisko w królestwie. Dziesiątki zamieniły się w setki ciągnących się w nieskończoność lat, kiedy to zbierał informacje, sprzymierzeńców, rozmyślał i planował. A jego dziadek Yak, jak na złość nie chciał umrzeć. Kosztował wytrawnego, czerwonego wina, czytywał księgi i nieudolnie służył swoim starym umysłem na naradach.

Lundy stracił cierpliwość, mimo iż uważał, że na niektóre rzeczy należało czekać, a pośpiech stanowił wroga. Tak było z zastawianiem pułapek, z uczeniem się rzemiosła czy choćby ze schładzaniem wina. Ciepły smak na języku, krzywił delikatne rysy twarzy trytona. Cierpliwość to cnota. Oczekiwanie zawsze zostało nagrodzone. Tak było i z dojrzewający owocem czarnej arbolli. Najrzadszy kryształ na świecie w niespotykany sposób, zaprzeczający wszelkiej logice, mienił się czernią. Owoc rósł rzadko i nie zawsze dojrzewał do pełnej glorii swojego piękna i mocy. Trzeba było czekać. I czekać.

Lundy miał dość czekania.

Śmierć Yaka uznano za naturalną. W końcu nieśmiertelni morscy bogowie wcale nie byli nieśmiertelni, a Yak należał do najstarszych z trytonów w magicznej kopule. Kapłanka Wanora i królowa-wdowa Naria były niewiele od niego młodsze.

Śmierć jego dziadka nie była zaskoczeniem. W ostatnich latach nieco podupadł na zdrowiu i umyśle. Powoli, bez zbędnych zaskoczeń i z leniwie płynącą w jego żyłach niewielką dawkę trucizny, odszedł.

Lundy powtarzał sobie, że Yak musiał zginąć dla dobra podupadającego królestwa. Ono potrzebowało zmian, świeżego spojrzenia, ale i szacunku dawnych wartości. Lundy wierzył w nie, ale dziadek nie słuchał jego rad, tylko zbywał go machnięciem dłoni i odprowadzał pod drzwi wzrokiem zamglonym od wina. Do tego przy każdej nadarzającej się okazji żartował z wnuka. Mówił, że ma piękne lico niczym syrenka, że nosi ładniejsze fatałaszki niż jego matka, że zamiast trudzić się sprawami uśpionego sojuszami królestwa, powinien zająć się szukaniem wybranki i podarowaniem mu prawnuka.

– Opowiedz mi, co słyszałeś, przebywając u Srebrników? – zapytał po raz kolejny jednorękiego pacjenta o imieniu Arranz. Widok zmizerniałego ciała, które niegdyś dwórki podziwiały na pojedynkach czy polach treningowych podczas codziennych sparingów, wywołał w Lundym obrzydzenie. Nie zapominając o kikucie, niegdyś dzierżącej wiele ostrzy ręki. Słaby umysł zabił silne ciało. Mięśnie zniknęły, odkrywając żebra, przykryte cienką, kruszącą się skórą. Kiedyś mógł nazywać się Arranzem Wielu Ostrzy, ale już nie. Siedzący w celi tryton był nikim, bezimiennym, nic nieznaczącym więźniem.

– Już wszystko powiedziałem – odparł bardziej świadomie, dzięki dawce przyniesionej przez Derwę wody. Odeszła z kubłem wraz z Tormodem, zostawiając ich samych, co było na rękę wnukowi Yaka.

– Wszystko, a jednak nic, Arranzie. Słowa pirackich ballad śpiewanych w karczmie, smak wina z rozbitych statków, giętkie ciało merhamy o czerwonych włosach, słodkim uśmiechu i piersiach. Fakt, że tak o niej pomyślałeś to czyste szaleństwo. Nie uważasz? – Nonszalancko oparł się o ścianę obok i wbił wzrok w kamienny sufit. Zielone refleksy padały pod kątem, tworząc w powietrzu piękny obraz.

– Czemu się dziwić. W końcu jestem szalony.

– Szalony, ale świadom tego, co się działo wokół ciebie. Kiedyś lojalnie służyłeś naszemu królestwu. Nie chcesz uczynić tego raz jeszcze? – Starał się ukryć rozdrażnienie. – Ostatni dobry uczynek, ostatnia szansa, aby odpokutować, zanim bogini po ciebie przybędzie.

– Nie mam czego odpokutować wnuku Yaka. – Długie palce jedynej dłoni, którą posiadał, miał zaciśnięte na kracie swojej celi. Nie tylko wyglądał haniebnie, ale i tak śmierdział. Specyficzna ostrość siarki całkowicie nie ukryła innych fetorów.

Dwa rzędy cel dla pacjentów badanych pod kątem wędrownego szaleństwa znajdowały się na pierwszym poziomie podziemi. Więzienie oświetlał blask zielonego kryształu, które jak głoszą legendy zerwała bogini z największego drzewa zielonej arbolli znajdującego się w świecie bogów. Był to podarunek dla czarodziei zajmujących zamek Sheroner, nim został wepchnięty w odmęty morza Nellor.

– Świat to wolne miejsce, wody to wolne miejsce. Żadne prawa nas nie usidlą. Pragnąłem wolności przez wiele lat, nim zdałem sobie sprawę, że przecież ją posiadam, że nie można odebrać mi czegoś, co tkwi we mnie i odpłynąłem.

– Świat bez barier i praw to chaos, to prosta droga ku zgubie – wyjaśnił wyraźnie znudzony i rozpoczął bawić się pierścieniem. Kręcił nim, a zielony blask mienił się w ogromnym żółtym kamieniu.

– Skąd możesz to wiedzieć? Czy widziałeś świat bez prawa?

– Co ważnego dowiedziałeś się u Srebrników? – Lundy zdał sobie sprawę, że rozmawiał z głupcem, a dla takich żadne logiczne wyjaśnienia nie miały sensu. – Czy coś wydało ci się nie na miejscu? Ktoś przypłynął? Ktoś coś powiedział?

– Zniewoliliśmy świat prawami i co mamy z tego, jak nie chaos? Choas nigdy nie zniknie, ponieważ jego nie obowiązują żadne prawa a wręcz przeciwnie. To jego pożywka. Im szybciej zrozumiemy równość między rasami i zaakceptujemy, że bogowie stworzyli nas z woli pokoju, a nie wojny, tym szybciej nastanie wieczny sojusz. Miejsce, gdzie miłość, wolność...

– Nasz zamek Sheroner, prezent od naszych Stwórczyń został zrodzony ze śmierci. Kraken powstał ze swojego legowiska z samego dna Otchłani i zaryczał. Och! Tak! – Odepchnął się od ściany, pokonał kilka kroków i zatrzymał się przed celą, a jego niebieskie oczy zalśniły chorą fascynacją. – Zaryczał, aż cała wyspa się zatrzęsła, a zapach śmierci owionął wszelkie budynki, nim zamek poszedł na dno wraz z całym życiem. Wszyscy utonęli. Ofiara dla naszego stworzenia.

Arranz milczał. Szarą twarz miał smutną, jasnymi oczyma wpatrywał się w o wiele młodszego trytona, a spękane usta miał otwarte, jakby chciał zaprzeczyć, ale nie mógł. Wszyscy znali historię początku.

– Gdyby Stwórczynie pragnęły pokoju, nie zrodziłyby nas ze śmierci, a teraz powtórz, co słyszałeś u Srebrników.

– Stworzeni ze śmierci i rodzimy się ze śmierci. Nieustanny krąg rozpaczy.

– Nie smuć się tym, Arranzie. Nie zaprzątaj sobie sprawami, które już dawno wyjaśniono. Koło życia się toczy swoim torem od tysiącleci. Najpierw wspinamy się do góry, po to, aby potem spaść. Taka jest kolej życia, taka jest jego natura. Nic w tym dziwnego, nic odkrywczego, nic, co powinno nas zaskoczyć. – Głos miał łagodny, choć pobrzmiewała w nim nuta pobłażliwości. – Mów, Arranzie. Dziś odbywa się Rytuał Bratnich Dusz. Mam nadzieję, że nasza rozmowa nie przedłuży się na tyle, że się spóźnię. Znasz kapłankę Wanorę i jej cięty język.

– Flądra – mruknął.

– Szanowana, oddana królestwu syrena z ogromną siłą mięśni i głosu – poprawił go z filuternym uśmiechem. – Mów, proszę.

Arranz na nowo zaczął opowiadać, co wydało mu się interesujące. Od plotek krążących na temat dzikiej ośmiornicy widzianej w okolicach wulkanu Pah, wspomniał o wściekłości na pułkownika Sulivana, który źle traktował swoje służki, przez niezadowolenie rządami króla Norwy, jego restrykcyjnym prawem oraz podatkami nałożonymi na łupy. Opowiadał i opowiadał, aż Lundy mu przerwał.

– Bransolety?

– Tak. Złote, proste bransolety. Nie jest to nic dziwnego. Aine to prawa ręka Urwy, a więc z pewnością stać ją na biżuterię. Poza tym one nie były dla niej, widziałem, że nosił je wódz.

Na twarzy Lundego pojawił się szeroki uśmiech.

– Czy komukolwiek o tym powiedziałeś?

– A komu?

– Wiem, że kapłanka Wanora i królowa-wdowa Naria odwiedzają cię ze swoimi sesjami. Czy jest możliwość, że wspomniałeś im o tym?

– Nie – w jego głosie pobrzmiewała niepewność, więc Lundy zapytał raz jeszcze.

– Czy powiedziałeś im o złotych bransoletach? – Stał nad nim dumny i groźny, mimo łagodnych oczu i gładkiej buzi. Arranz poczuł się niepewnie, mimo odgradzających ich krat, mimo iż i tak umierał.

– Nie. Czemu? Co w nich takiego ważnego?

– Nie dla wszystkich jest to ważne, ale dla mnie tak – wyjaśnił i odwrócił się od pacjenta. Wykonał kilka niespiesznych kroków w zamyśleniu nad kolejnym ruchem. – Mam dla ciebie propozycję, Arranzie. – Tryton słuchał. – Jeśli nikomu o tym nie wspomnisz, to obiecuję ci, że wyjdziesz stąd wolny. – Zerknął na zszokowaną twarz więźnia. Mizerną, szarą i pełną odłażących płatów skóry. – Obiecuję ci to.

– Oczywiście. Oczywiście, że nie powiem! – Przyłożył dłonie do piersi, tę prawdziwą i tę fantomową, która wciąż go swędziała, i w geście szacunku skinął głową.

– Poproszę strażników, aby przynieśli ci kolejny kubek wody. Zasłużyłeś na niego.

– Niech boginie mają cię w swojej opiece! – krzyknął za Lundym, kiedy ten wspinał się po serpentynowych schodach. Na parterze strażnicy zerwali się na jego widok i posłali gest szacunku. Tryton odchrząknął i zerknął na znajdujący się w kącie komnaty strumień wody.

– Wody, pułkowniku?

– Tak! Byłbym wdzięczny.

Drugi ze strażników o żółtej koszuli wystającej spod platynowej zbroi z czarnymi zdobieniami zaproponował, aby usiadł.

– Dziękuję. – W momencie, kiedy zajął miejsce i dostał kielich wody, upił z niego łyk, znowu odchrząknął i zaczął mówić: – Arranz, pacjent naszej kapłanki i matki króla przebywa w lochach od trzech dni, tak?

– Tak, pułkowniku.

– Jak długo pacjenci wytrzymują w celach?

– Więźniowie i lata, ale pacjenci zawładnięci szaleństwem nie tak długo – odpowiedział ten, który podał kielich z wodą. Spod zbroi wystawała mu niebieska koszula, a twarz miał młodą, gładką i śliczną niczym syrenka.

– Jak długo?

– Góra siedem dni.

– Jeden z nich przeżył dziewięć, ale było to lata temu. Wszyscy byliśmy zaskoczeni. Po pięciu dniach zaczęliśmy obstawiać zakłady, pułkowniku – znowu odezwał się ten w żółtej koszuli i z ciemnym wąsem.

– Jak długo odbywasz służbę w więzieniu? – Po tym pytaniu upił łyk wody. W gardle go drapało, a podrażniona skóra wydawał się pękać od najmniejszego ruchu. Jednak nie dał tego po sobie znać.

– Niemal od początku, pułkowniku. Będzie to przeszło sto pięćdziesiąt lat. Kilka lat służyłem na Błędnej Rafie Koralowej, ale to nie było dla mnie. Lepiej odnajduję się tutaj pod rządami Mistrza Derwy.

– A więc wiesz wiele na temat pacjentów i ich możliwości.

– Może nie tak wiele – spąsowiał z powodu nie tylko słów, ale i uważnego spojrzenia jasnych oczu Lundego. – ale wystarczająco.

– W porządku. W takim razie powiadom mnie, gdyby nasz pacjent Arranz umrze, a teraz proszę zaprowadzić mnie do celi sheramy Aine.

– Tak jest, pułkowniku! – Ruszył w kierunku serpentynowych schodów, a Lundy po jeszcze jednym łyku wody, poszedł w jego ślady.

Zielone ciemności więzienia na nowo otoczyły wnuka Yaka ostrym zapachem siarki przyduszającym smród fekaliów oraz drażniącą suchością powietrza. Podrapał się w ramię, ale zaraz tego pożałował, czując, jak pieczenie się nasiliło.

– Aine znajduje się tylko piętro niżej, pułkowniku – zaczął mówić strażnik i pogłaskał ciemnego wąsa. – Z rozkazów wynika, że mamy przyprowadzić ją, dwie ośmiornice i Urwę na kolejną z narad.

– Jestem tego świadom – odparł Lundy, podążając za wartownikiem.

– No tak! Jest tutaj, pułkowniku. – Przystanął obok pierwszej celi i dumnie wypiął pierś, jakby ją znalazł, a nie znał położenie więźniów.

– Możesz odejść.

– Oczywiście, pułkowniku! – Posłał mu gest szacunku i odszedł.

Lundy rozejrzał się wokół. Cele naprzeciwko były puste, a po krótkim rekonesansie odnalazł najbliższego więźnia na tyle daleko, że nie musiał się nim przejmować. Poza tym leżał nieruchomo w ciemnym kącie, więc Lundy nie był przekonany, czy żył.

Powolnym krokiem wrócił do Aine. Siedziała skulona pod skalistą ścianą. Miała na sobie tą samą szarą suknię, co na naradzie i kiedy podniosła na radnego spojrzenie, ujrzał w nich ten sam błysk. Czerń nie smutku i cierpienia, a determinacji.

– Wrzuciłeś mnie do więzienia, czego więcej chcesz, pułkowniku? Przybyłeś, aby znaleźć powód mojej egzekucji? – zapytała ochrypłym, słabym głosem.

– Już nie muszę.

Nie rozumiała go. Jeszcze nie.

– Nieważne, co się stanie. Ja i tak wyjdę stąd żywa.

– Wiem o tym – odparł, co zaskoczyło ją. Zbita z tropu milczała. Nie była głupia. Wiedziała, że taką zagrywką ugra więcej, niż niepotrzebnym gadaniem. – Złote bransolety zdobią kostki Urwy, a nie twoje.

– Po co tu przyszedłeś, pułkowniku? – Niby użyła szanowanego zwrotu, ale w barwie jej głosu można było doszukać się sarkazmu. Nie podobał mu się, ale przemilczał to. W końcu to on był na wolności, a ona za kratami.

– Czy mogłabyś mi zdradzić, na jakiej podstawie pułkownik Sulivan oskarżył cię o kłamstwo podczas narady?

– Na podstawie goryczy i gniewu.

– To żadne podstawy.

– Dla niego to nie miało znaczenia. Chciał mnie ukarać, więc znalazł sposób. Przyznam, że okrutny, ale zadziałał.

Lundy z nieodgadnionym uśmiechem zbliżył się o kolejny krok ku celi.

– Twoja kłamliwa historia o czystej miłości z pułkownikiem była urzekająca.

Nawet jeśli jego słowa poruszyły sheramą, to świetnie to ukrywała. Wciąż siedziała oparta o kamienną ścianę z tym swoim zaciętym wyrazem twarzy i determinacją bijącą z jej ciemnych oczu.

– Jak myślisz, którzy z radnych w nią uwierzą.

– Nie ważne, kto w nią uwierzy, a kto ma dowody świadczące inaczej.

– Tak samo jest z bransoletami. – Nie dał jej dojść do słowa, tylko sprawnie zmienił temat: – Jeśli Sulivan nie posiadał żadnych obciążających cię dowodów, to czemu go zabiłaś?

– Król go zabił – zauważyła.

– Ale ty swoimi na pozór słodkimi słówkami i zapewnieniami wznieciłaś w nim gniew. Był pijany, zraniony i pełen chęci zemsty, wystarczyło niewiele, aby go podburzyć, a potem... – Wzruszył ramionami. – Wszyscy znamy temperament króla Norwy.

– Nie mogłam przewidzieć, że go zabije.

– Nie chciałaś go zabić. Och! Nie – Pokręcił głową i ukucnął przed kratami, wpatrując się jasnymi oczyma w więźnia. – Wystarczyłoby więzienie. Kilka dni jego milczenia, aby zdusić w zarodku niepewność radnych odnośnie twoich intencji, a potem mógł wyjść żywy. Ale wtedy byłoby za późno, aby go wysłuchać. Wojna już by trwała. Tak?

Aine uśmiechnęła się i to była jej odpowiedź.

– Mam nadzieję, że ucieszył cię mój widok tak jak mnie poznani sojusznicy. – Słaby blask zielonego kryształu padał na ciemną twarz sheramy pokrytą płatami odpadającej skóry. Wyglądała groteskowo i barbarzyńsko w swoim pięknie. – Rozumiem, co czujesz. Samotność ma smak goryczy. Nawet wieczorny kielich wina na tarasie z widokiem na arenę nie potrafi go osłodzić. A czasami nawet dwa. – Westchnął, odwrócił się i ze słowami, że wkrótce się zobaczą, odszedł.

Tego dnia odwiedził jeszcze kilku więźniów, przeprowadził z nimi krótkie, wydawać by się mogło nic nieznaczące rozmowy. W przerwach między przesłuchaniami odpoczywał w komnatach strażników, gdzie trytony służyli mu słowem i orzeźwiającą wodą.

Zadowolony z siebie opuścił więzienie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro