32. Miłość Tormoda
Swój stan mógłby tylko porównać do upojenia Sulivana. I w tej kwestii nie chodziło mu tylko o opróżnione kielichy wina podczas balu, ani kufle piwa i ogromne ilości rumu przy grze w karty w saloniku, a o gorycz, rozpacz i złość. Może i nie przeklinał bogów, syren, przeznaczenia i samej miłości, ale to nie znaczyło, że nie miał ochoty na wrzask, że nie zaciskał dłoni w nagle ogarniającej go wściekłości nad stratą, że od środka nie topił się od powstrzymywanych łez.
Chwiejnym krokiem szedł głównym mostem na zamek. Nucił zasłyszaną podczas balu melodię. W jej rytm kiwał głową. Nessa powinna czekać na niego w swoich komnatach. Obiecał, że ją odwiedzi, że zatopią się we wzajemnych ramionach i zapomną o prawie, obowiązkach i wszystkim na czym zbudowano ich przeklęty świat. Kusiła. Oj tak brutalnie i słodko kusiła, ale coś go powstrzymywało.
Czy to nagła myśl o konsekwencjach? Strach przed śmiercią? Wstyd?
Nie. Tormod przez swoje długie samotne życie zrozumiał, że nie boi się śmierci, że nie wstydzi się swoich słów czy zachowań. Był sobą. Tak przynajmniej mu się wydawało.
Przystanął w miejscu i pochylił się do przodu. Zjedzone krewetki pragnęły wyrwać się z jego żołądka w takim samym stopniu, co serce. Kiedy się wyprostował, lampiony błyszczały bardziej niż wcześniej, a wieczorna rosa, mimo iż był środek nocy, przesunęła palcami po jego policzkach. Tak sobie wmawiał, próbując uspokoić oddech i powstrzymać wymioty. Sapnął, jęknął, zawył niczym zwierzę. Poklepał się po policzkach, strzepując słoną rosę. Pociągnął nosem.
Nagły odgłos kroków i podniesionych głosów, zmusił go, aby zejść z głównego traktu. Wpadł na most kierujący go ku świątyni i oddalił się, aby tylko nie zostać zauważonym w kiepskim stanie. Nie on. Podrywacz, pułkownik, samotny starzec.
Oj tak. W takim samym stopniu, co nie wstydził się swojej romantycznej natury, skrywał swoją rozgoryczoną maskę.
Łzy? Słabość? Na jego ustach zawsze błądził uśmiech, krok miał nonszalancki, a oczy pełne iskier, czy to radości, czy niesforności.
Nim zdał sobie sprawę, co czyni, przeszedł przez złotą bramę, długą ścieżką otoczoną magicznymi budejami oraz drzewami colmy. Niebieskoliściaste rośliny, o różowych liściach, mających nietypowe właściwości. Przystanął w miejscu na widok Roarke. Klęczała przed drzwiami świątyni z dłońmi opartymi na ramionach. Modliła się. Wojowniczka należała do bardzo pobożnych syren. Nie opuściła żadnego z rytuałów, oczywiście jeśli akurat jej warta nie odbywała się w tym samym czasie. Wszyscy wiedzieli, że gdyby nie wybrała Meraki i ścieżki miecza, stanowiłaby siłę wiary wśród adeptek świątyni.
Czemu tu siedziała, zamiast bawić się w sali balowej? – zapytał samego siebie, rezygnując z pytania jej. Najciszej, jak potrafił, aby nie przeszkodzić wiernej w prośbach i podziękowaniach bogom, skierował się ku niewielkiej dobudówce z białego kamienia. Stała skryta pod gałęziami wiekowego dębu.
Gdy tylko dotarł do niej, pokonał dwa stopnie, otworzył drzwi i wszedł do środka.
Białe ściany, biała podłoga. Blask żółtych kryształów lśnił na szklanych trumnach niczym promienie słońca. Zawahał się. Na nowo poczuł rosę zalewającą jego policzki.
Minął Tesę i słodką, złotowłosą Lenę. Zadane im podczas morderstwa rany przykrywał materiał prostych sukien. Odmiennych od tych leżących na niskich stolikach obok. Barwnych, strojnych, gotowych na Rytuał Pożegnania.
Minął pomarszczonego, siwego Yaka, który jako jeden z niewielu umarł ze starości. Rzadkie zjawisko w królestwie. Nie oddał życia w walce za swój kraj.
Zatrzymał się na dłużej przy trumnie Sulivana. Przyjaciel miał na sobie tę samą koszulę, co podczas narady. Krew z niej zabarwiła wodę otaczającą jego ciało. Drobinki soli mieniły się na wystających ponad taflę guzikach, na rudym wąsie, na nosie. Głowa leżała tam, gdzie powinna się znajdować, przyszyta jasnymi nićmi. Nawet po śmierci wyglądał na rozżalonego. Jakby nawet pożegnanie tego przeklętego, usłanego mordęgą padołu nie zdjęło ciężaru z jego ramion.
Na stoliku obok leżała strojna, falbaniasta koszula w kolorze żółci. Jego ulubionym oraz ciemne spodnie i marynarka w tym samym kolorze. Poklepał przygotowany przez niego strój, w końcu Sulivan nie miał rodziny, nikogo oprócz Tormoda, i zrobił kilka kroków, aż dotarł do niej.
Jej wysokie czoło, drobne usta i blade policzki pokrywały skrzące się drobinki soli. Włosy otaczały jej twarz niczym ciemny welon, a ułożone na piersi dłonie gotowe, aby na nowo schwytać jego serce.
– Och! Eslo, moja miła! – Pochylił się nad trumną i nie zważając na wodę wtulił się w jej wiecznie zimne ciało. Tym razem nie pomógł ani zawieszony u jej szyi kyanit, ani jaskrawe szale, ani ciepło jego dłoni. Pozostała chłodna. Odsunął się od niej i przesunął palcami po jej policzku. – Zawsze będziesz częścią mnie.
Wyprostował się i spojrzał w bok, gdzie na stoliku leżała suknia przygotowana na Rytuał Pożegnalny. Zaparło mu dech w piersi. Z uwielbieniem i kolejną rosą spływającą po jego twarzy złapał za kreację, podniósł nią. Materiał zachwycał swoim rdzawym kolorem, ale i połyskującą głębią fioletu. Na gorsecie czarną nicią wyhaftowano cielska węgorzy oraz tu i ówdzie doszyto czarne kawałki koronki niczym poszarpane płetwy.
Wyjął z kieszeni grzebyk i znowu pomyślał, że to było przeznaczenie, że nie bez powodu go kupił. Pomarańczowe kamienie zalśniły mocniej fioletem, jakby przekazywały mu wiadomość.
Szedł właśnie ogrodami. Puste miejsce, nazbyt ciemne mimo światła wysokich, smukłych lamp. Kładły one długie cienie na zielonej trawie niczym padłe piki, niczym martwe postacie. Nieruchome i mroczne. Szydzące z jego pokracznego kroku i rosy moczącej jego twarz.
Wciągnął zapach kwiatów i zerknął na migoczącą barierę. Imitowała lśnienie gwiazd. Kiepska parodia. On nie raz widział prawdziwe barwy i ich blask, czytał o nim i słuchał. Esla w zachwycie mówiła o rozlanych odcieniach żółci, fioletu i granatu, o obsypanymi złotem i brylantami punkcikach na nieboskłonie.
Do jego uszu docierały przytłumione odgłosy muzyki z sali balowej. Zanucił melodię w rytm szumu drzew, w rytm stawianych kroków, w rytm płynącej rzeki.
Zboczył ze ścieżki, postawił kilka chwiejnych kroków po zielonej trawie, aż przystanął nad szerokim, ciemnym cielskiem węża. Czy to tutaj oskarżyła go zdradę, choć nic sobie nie obiecywali? Czy gdzie indziej? Z ciemnością było, jak ze snami. Strasznie ciężko odróżnić prawdę od ułudy.
– Tormodzie?
Zachłysnął się powietrzem, zamrugał powiekami, potarł mokre policzki i sapnął.
– Esla?
– Co ty tu robisz?
– Ja? Co ty tu robisz? – Nogi ugięły się pod nim. Wpadłby do rzeki, gdyby silne ramiona nie pociągnęły go do tyłu. Spojrzał do góry i ujrzał szeroki uśmiech Dillona.
– Przyjacielu, przyszedłeś popływać, czy tylko zmyć smród alkoholu? – Poklepał go po policzku. – Ej! Nie zasypiaj! – Potrząchając nim, podniósł go do pionu i ruszył ku ścieżce. – Derwa! Nie uwierzysz! Nasz pułkowniczek jest bardziej pijany od ciebie.
Na jednej z ławek siedziała, choć leżała było bardziej trafnym określeniem, syrena. Roześmiała się na widok ledwo stojącego Tormoda. Jej policzki zalewał kolor czerwieni, a oczy skrzyły się alkoholem i swawolą.
– Co za noc – ni to jęknęła, ni czknęła. Potarła twarz w próbie rozbudzenia się, ale to nic nie dało. Głowę przechyliła na bok i niemal się przewróciła. – O! Świat nade mną taki ciężki! Świat pode mną taki miękki! – zaśpiewała, opierając cały ciężar na ramieniu.
– Wtulony w mleczne cycuszki, niech świat i nawet spłonie! – dokończył, a przyjaciółka mruknęła coś pod nosem, ale mógł jedynie zgadywać. Przerzucił sobie Tormoda przez ramię, który nieco się stawiał, ale ostatecznie z bezsilności się poddał. Drugim ramieniem objął Derwe w pasie i podniósł ją. Ruszył tak z nimi ku Więzieniu. Syrena zaczęła czkać, Tormodem wstrząsnął dreszcz, ale na szczęście nie zarzygał mu pleców. Dillon z rozbawieniem zaczął obstawiać na czyje szczęście i czy na pewno sytuacja w trakcie wędrówki nie ulegnie zmianie?
Park był ciemny i pusty. Pomyślał, że to dobrze. Dotarł do kwater Mistrza Więzienia.
– Dowódco Dillonie! – Pozdrowił go strażnik gestem dłoni przyłożonej do piersi.
– Bierz naszego pułkowniczka. Przydałby mu się kubeł zimnej wody.
– A jutro rano kufel piwa, dowódco – odparł i wykonał polecenie.
– Wiesz, gdzie znajdują się jego komnaty?
– Przepraszam, dowódco, ale nie mam pojęcia.
Dillon westchnął i machnął na niego ręką. Odebranym wcześniej od Derwy kluczem otworzył drzwi i weszli do środka. Przeszli niewielkim holem, minęli biuro i znaleźli się w skromnej sypialni. Strażnik chciał położyć pułkownika na łóżku, ale żółw warknął na niego, żeby się nie ważył tego czynić.
– Na podłogę z nim. Nie jest wybrankiem Derwy, tylko gościem na gapę.
Tryton z niemałym wahaniem ułożył pułkownika na dywanie.
– Oszalałeś?! Jeszcze go zarzyga! Na podłogę z nim!
Ostatecznie Tormod został położony na półsiedząco pod ścianą zaraz obok okna. Pomiędzy niewielkim stolikiem a szafą. Z ust ściekała mu ślina, a ramiona i nogi rozłożył na boki niczym rozgwiazda. Nie reprezentował się fenomenalnie. Dillon pomyślał, że w tym stanie nie oczarowałby nawet ślepej samiczki.
Po tych myślach ostrożnie ułożył Derwe na łóżku, odsunął opadające jej na twarz kosmyki i okrył kołdrą. Kiedy spostrzegł, że strażnik mu się przygląda, powiedział, aby przyniósł szklankę wody. Wskazał na niewielkie stolik pod oknem, gdzie stały butelki alkoholu i kielichy.
– Oczywiście.
Kiedy tylko wykonał rozkaz, opuścili komnaty.
Ranek po balu obudził niemal wszystkich kacem, jasnością padającą z odsłoniętych zasłon i ramionami oplatającymi ciała. Dreszcz podniecenia, obrzydzenia, samotności.
Jedni witali niespodziankę z uśmiechem, inni ze zgrozą czy łzami. Satysfakcja naprzeciw grozie.
Głowa Derwy pulsowała bólem, a usta wydawały się zasypane solą, ale ucieszył ją widok kielicha wody na stoliku nocnym. Dillon jak zwykle się nią zajął. Poczciwy, dobry Dillon. Kochał ją jak brat. Może nawet nieco mocniej i w inny sposób niż powinien. Widziała jego wzrok na sobie, kiedy przywitała go podczas balu w granatowej sukni, nie chodziło tylko o perłowe zdobienia, ani jej rude loki, ale o głębokie wycięcie dekoltu.
Czy gdyby był trytonem, pozwoliłabym swoim myślom krążyć bliżej niego? Pozwoliłabym sobie spojrzeć na niego w inny sposób niż jako przyjaciel czy nawet brat? Czy pozwoliłabym swojemu sercu na zabicie dla niego w innym rytmie? – nie potrafiła odpowiedzieć sobie na te pytania. Tym bardziej że nie miała pojęcia, czy można rozkazywać sercu, czy ten mięsień także był w stanie oprzeć się jej determinacji i ciężkim treningom.
Z westchnieniem podniosła się do siadu i odpięła spódnicę. Wstała i zrzuciła ją na podłogę, odsłaniając długie nogi obleczone skórzanymi spodniami. Założyła je w pośpiechu pod balową suknię. Nie miała nic innego. Klnąc na siebie, że nie przygotowała się na tę uroczystość, obiecała sobie, że kupi nowe halki zaraz po wszelkich zaplanowanych rytuałach. Wygięła się, aby sięgnąć po sznurki od gorsetu i w tej niewygodnej pozycji zmarła. Pod ścianą siedział Tormod.
– Szkoda, że mnie zauważyłaś. Chociaż z drugiej strony, skoro zamiast koronkowych pantalonów nosisz skórę, to nie zdziwiłbym się na widok koszuli w miejsce jedwabnego stanika.
Derwa stanęła w rozkroku, kładąc dłonie na szerokich biodrach.
– Nie chcę być niegrzeczna, ale nie zapraszałam cię do siebie.
– Możliwe. – Pokiwał głową i opierając się o stolik, podniósł się do pionu. – Szczerze to niewiele pamiętam od momentu opuszczenia zamku.
– Będąc szczera, także nie pamiętam powrotu do moich kwater. Dillon zawsze się mną zajmuje, a potem żartuje z tego. Żółw ma lepszą głowę.
– Nie dziwię się. Ma wielką głowę.
– Właśnie o to mi chodziło – odparła i zachichotała. – Jestem wdzięczna, że nie spałeś na łóżku.
– Za to moje plecy nie pewno nie przemawiają do mnie z wdzięczności. – Skrzywił się z bólu, a Derwa zaproponowała, aby usiadł na kanapie zaraz obok łóżka, a naprzeciwko zaschniętych ziół w palenisku.
– Przyniosę nam wina.
– Dziękuję.
Po całej nocy na podłodze, ucieszyła go miękkość sofy. Zanim Derwa przyszła, przyjrzał się leżącym na stoliku przedmiotom. Kilka sztyletów, ostrzałka, szmatki, pojemnik z olejem. Syrena w wolnej chwili nie czytała, malowała ani dziergała, a dbała o swoją broń. Była z niej dumna i szanowała ją.
– Proszę. – Podała mu kielich wina, a sama upiła łyk wody. Usiadła obok niego i zaczęła mówić o wysnutych wnioskach po przesłuchaniu.
– Jesteś w stanie rozmawiać na te tematy?
– Oczywiście, a ty?
– Skoro już tu jestem.
Derwa powróciła do tematu prowadzącego śledztwa. Niewiele się dowiedzieli. Część z podejrzanych była widziana w miejscu publicznym, inni mieli świadków, wszystko zostało potwierdzone i zostali oczyszczeni. Zostało kilka osób, co do których nie mieli pewności, a między nimi brat Ritti, Meryn. – Tłumaczy się, że miewa luki w pamięci i królowa-matka go leczy. Nie pamięta, co robił żadnego z wymienionych wieczorów, kiedy doszło do morderstw, nikt nie potwierdził, że akurat z nim przebywał. – Rozłożyła ręce. – Osobiście uważam, że nie zrobił tego, ale na razie nic nie wskazuje, że jest niewinny.
– Oraz nic, że jest. Może i posługuje się laską, ale z pewnością sprawnie obchodzi się z innymi ostrzami. To wprawiony wojownik, choć niechętnie sięga po broń czy też bierze udział w turniejach, czy innych rywalizujących sparingach. Powinniśmy wykluczyć go na podstawie charakteru. On... Jak to kiedyś ktoś powiedział: łagodne serce, ale zbrukane krwią ręce. Nie sądzę.
– Zanim go wykluczymy, uważam, że powinniśmy ustalić jego relacje z zamordowanymi. Może i ma łagodny charakter, ale jeśli został sprowokowany, to nie możemy mieć pewności, czy tego nie uczynił.
– Mądrze.
– W porządku. Skoro ta sprawa wyjaśniona, poczuwam się do poruszenia innej kwestii. – Nerwowym ruchem odstawiła kielich na stolik. Kryształ cicho stuknął o ostrzałkę. – Szanuję cię Tormodzie. Słyszałam o twoich dokonaniach i niektóre z nich przyszło mi przeżyć, dlatego muszę być z tobą szczera.
– Tak? – Poprawił się na sofie.
– Zauważyłam, jak Nessa na ciebie patrzy i jak ty na nią patrzysz. Wiem, że to nie moja sprawa, ale jeśli nie będziecie uważać, to...
– Nie masz czym się przejmować, Derwo – odparł ze stoickim spokojem, choć w środku wrzał.
– Skoro ja to zauważyłam, nie byłabym zdziwiona, gdyby i inni to ujrzeli.
– Nie ma czego widzieć.
– Rozumiem. Po prostu uważaj na siebie pułkowniku.
– Czego nie zrozumiałaś? – Poderwał się do pionu. – Może powinienem mówić jaśniej. Nie wtrącaj się... kłodo!
– Tak. – Także wstała. Wysoka, jak on i umięśniona. Wojowniczka nie dwórka. Gdyby przyszło walczyć, wiedział, że stanowiłaby nie lada wyzwanie. Stwierdził nie tylko ze względu na jej posturę, ale i ogień determinacji płonący w ciemnych oczach. – Jestem kłodą, dlatego takie małostkowe słowa mnie nie obalą, a teraz wyjdź. – Wskazała na drzwi.
Tormod zmieszał się, ale nie chcąc tego po sobie pokazać, z łoskotem odstawił kielich, który niemal upadł i opuścił jej komnaty.
– I uważaj na siebie! – krzyknęła za nim.
Rozdział taki O. Trochę wszystkiego, trochę niczego. Mam nadzieję, że złapałam ze serducha, że nieco rozbawiłam, ale i dałam do myślenia :3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro